Nocny gość doktora Trazoma

– Mam zaszczyt poznać pana doktora Trazoma? – stojący u drzwi nieznajomy zaytał głębokim, dźwięcznym głosem.

– Tak, słucham pana.

– W takim razie, proszę pozwolić mi wejść. Muszę porozmawiać z panem o bardzo ważnej sprawie, którą, proszę mi zaufać, będzie pan głęboko zainteresowany.

– Proszę, proszę bardzo, zapraszam do środka.

Nieznajomy zdjął wierzchnie ubranie, powiesił na wieszaku płaszcz, wizytakapelusz, parasol i zaproszony przez dra Trazoma wszedł razem z nim do gabinetu. Gdy obaj siedli dość nieoczekiwanie zapanowała cisza. Doktor Trazom z ciekawością badał oczyma swego niezapowiedzianego gościa. Wyglądał na czterdziestolatka. No, może dałby mu czterdzieści pięć. Mimo takiego wieku, na szerokim czole mężczyzny nie zauważył ani jednej zmarszczki, ani też jeden siwy włos nie pobłyskiwał pośród grubych i czarnych jak u kruka włosach. I patrzył jakoś, ów nieznajomy… nie po-naszemu. „Anglik? może Francuz?” – przemknęło przez umysł doktora.

– Niemiec, – poprawił go nieznajomy, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie gospodarza, – Fritz von Bernstein, biznesmen – przedsiębiorca.
„No, Niemiec, jasne że Niemiec. Zresztą, jeden czort…” W każdym razie, dla dra Patryka Trazoma nie ulegało wątpliwości jedno: z oczu Nieznajomego tknęło czymś demonicznym.

Gość w zamyśleniu spoglądał na książki, rozpanoszone w nieładzie na biurku gospodarza, by w pewnej chwili podnieść na Trazoma swe duże, czarne, aksamitne oczy.

– Czy aby nie szuka pan doktor eliksiru nieśmiertelności i czy nie chciałby wejść w jego posiadanie?

– Słucham?!

– Pytam, bo takie odnoszę wrażenie… – odpowiedział zdecydowanym głosem Nieznajomy

– A pan, kim jest i skąd sądzi, że zna moje myśli? – Mruknął doktor, zrywając się z krzesła.

Tajemniczy gość uśmiechnął się.

– Proszę usiąść i niczego się nie obawiać, – rzekł. – Nie jestem diabłem, za którego bez wątpienia ktoś inny mógłby mnie uznać w ciemno, jestem takim samym człowiekiem, jak pan. Między nami jest jednak pewna różnica: po pana – wcześniej czy później upomni się Madame Śmierć z ostrą kosą, mimo że będzie chciał pan jeszcze żyć, a ja zmuszony jestem żyć zawsze, choć chciałbym wreszcie umrzeć…

„No tak, bez wątpienia kolejny mój pacjent” – pomyślał Trazom. „Muszę umożliwić mu doprowadzenie wywodu do końca. Niech się… eksploatuje werbalnie do woli”

– Pan prawie niczego nie widział na tym świecie, – kontynuował „pacjent”, – ja widziałem wszystko i wszystkiego doświadczyłem. Przyszedłem tutaj, aby zaoferować Panu „wymianę”. Chcę kupić swoją śmierć, płacąc za nią panu pana wiecznym życiem…

– Wie pan… Proszę mi wybaczyć… bez względu na to, co pan mówi, jako przedstawiciel nauki nie bardzo skłonny jestem wierzyć w pana Eliksir Nieśmiertelności! Przyroda i nauka nie uznaje takich form.

– Nie uznaje? Tak pan sądzi… A dlaczego niby nie uznaje? – zaoponował Nieznajomy, bezceremonialnie rozpłaszczając się na kanapie i od niechcenia nadgryzając jabłko, które zabrał ze stojącej na stole wazy, nie pytając uprzednio gospodarza o przyzwolenie (najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu). – Istnieje wszak Graal – boska czasza, biblijna forma, która przydaje posiadaczowi nieśmiertelność.

Właściciel domu i przyjmujący w swym gabinecie doktor Trazom miał niewiele ponad trzydzieści lat. Dla przyjaciół, z których żaden nie znał całej prawdy o stanie jego zdrowia,  był pełnym wdzięku i dobrze ułożonym mężczyzną. Jego czarne włosy miały skłonność do lekkiego układania się w loki, zaś jego duże piwno-szare oczy były zawsze ciekawe świata, z iskierką fantazji, choć jednocześnie nierzadko pozostające w zamyśleniu. Wolał pracować w nocy, niż za dnia, preferował herbatę, niż kawę, uwielbiał przyrządzać drinki na bazie fińskiej wódeczki, kochał muzykę klasyczną i zieleń za oknem. W jednym z oddalonych od centrum osiedli zajmował nieduże, służbowe mieszkanie usytuowane na piętrze starego, solidnego domu wybudowanego jeszcze prawdopodobnie przed wojną. Dom ów sąsiadował z malowniczym ogrodem i dziedzińcem. Były w nim trzy nieduże pokoje. Wszystkie urządzone prosto, acz ze smakiem. Tak właśnie mieszkał on – doktor Patryk Trazom – szanowany w środowisku lekarz, bynajmniej nie tylko jako doktor-psychiatra, ale także koneser muzyki klasyczneji znawca pięknych kobiet. Tym zresztą kobietom, swym na ogół przyjaciółkom, czasem odstępował swe mieszkanie, gdy udawał się w delegacje, albo gdy wyruszał na kolejny naukowy staż. Zawsze tak czynił, i to bez żadnych zobowiązań wobec pań. Był bowiem mężczyzną bezinteresownym i gościnnym… Wyposażenie jego gabinetu wskazywało na to, że był ponadto człowiekiem wszechstronnie wykształconym i miłym w obejściu. Regały i półki w pokojach uginały się od książek, czasopism i broszur dotyczących medycyny, ale także i innych dziedzin wiedzy, ze szczególnym uwzględnieniem historii muzyki. Zresztą – nut, płyt i różnych partytur, jak przystało na rasowego melomana – na półkach a nawet blatach stolików w mieszkaniu doktora nie brakowało. I, jako wykształcony człowiek, oczywiście, dużo czytał, dużo słuchał dobrej muzyki, zapełniając tymi czynnościami prawie cały swój wolny wymiar czasu. Taki styl życia bardzo sprzyjał filozoficznym rozmyślaniom. I prawdopodobnie dlatego sekret jego westchnień, jakim był eliksir życia, eliksir wiecznej młodości, nieodparcie zaprzątał głowę młodego, ambitnego choć i romantycznego lekarza pragnącego z całej duszy uszczęśliwić swoją pracą całą ludzkość… a przy okazji siebie.

– Proszę mi wybaczyć, – przerwał wywody pacjenta pan doktor, – mówi pan o Graalu, jak o czymś realnym i namacalnym; tymczasem, tak naprawdę historia ta jest jedynie poetycką fikcją, wyśpiewaną i rozsławioną przez Wolfram von Eschenbach – rycerza-trubadura z XIII wieku.

Nieznajomy uśmiechnął się ponownie.

– Jak przypuszczałem nieźle zna pan historię… Owszem. Historia Świętego Graala, w tej formie, w jakiej została przekazana przez von Eschenbacha, oczywiście, ma pan rację, jest poetycką fikcją. Osnową legendy wspominającej o istnieniu życiodajnej krwi ofiary, jest bowiem prawda, w którą jak mniemam, ani pan, ani ja nie zamierzamy wątpić. Jednak, tę tajemnicę na tyle silnie strzegą najwyższe sfery światowej masonerii, że my, szarzy zjadacze chleba, co najwyżej możemy na jej temat pospekulować nie mając na obronę swych argumentów i racji żadnych racjonalnych i konkretnych dowodów. Ale fioletowy napój, który chciałbym panu zaproponować, ma zupełnie inne pochodzenie…

– Fioletowy napój? – Ze zdziwieniem przerwał mu Trazom, – proszę pana…Jestem uczonym, dla  którego esencją poszukiwań jest jasny i naukowy zestaw komponentów składających się na recepturę każdego preparatu.

Mówiąc to doktor Trazom spojrzał z naukową wyrozumiałością na nieznajomego. Oczywiście, przed nim znajdował się chory człowiek, jak najbardziej podchodzący pod jego specjalizację i absolutnie kwalifikujący się do leczenia. Analizował więc jego sylwetkę osobowościową, gdy nagle silny i ostry „wewnętrzny dzwonek” ukrócił jego gwałtowne rozmyślania. „Przyszedł do mnie o pierwszej w nocy… Hmm… trochę dziwna pora jak na pierwszą wizytę?”. Chwilę później dzwonek rozbrzmiał po raz drugi. Ale już, wydawało mu się, taki prawdziwy, w przedpokoju… A wtedy doktor Trazom pomyślał: „zapewne ktoś w sąsiedztwie zachorował i przysyłają po mnie…” Wstał z fotela, skierował się do przedsionka. Odryglował zamek, otworzył drzwi. Na schodach stał wysoki mężczyzna, owinięty w połać ciemnego płaszcza, w filcowym kapeluszu na głowie z szerokim rondem, z czarnym parasolem i czarną walizką w ręku. Na ulicy dudnił ulewny deszcz, a krople wody wciąż jeszcze kapały z odzieży i z twarzy stojącego w drzwiach przybysza…”Uff… to tylko reminiscencjaa?”

– Proszę się uspokoić, mój młody przyjacielu, – kontynuował Nieznajomy wyjaśnianie celu swej wizyty, przerywając jednocześnie luźne rozmyślania gospodarza. – Jestem w pełni umysłu. To co powiedziałem, to szczera prawda. Ja – rzeczywiście wszedłem w posiadanie eliksiru wieczności. I jestem gotowy się nim z panem podzielić. Proszę mi więc szczerze odpowiedzieć: czy chciałby pan żyć wiecznie?

Doktor Trazom wzdrygnął się i nieoczekiwanie (chyba i dla siebie samego) aż zarumienił się z podniecenia.

– Oczywiście, że tak! Ale wątpię, czy mógłby mi pan dać to, co obiecuje. Juz nawet nie będę abstrahował w tym momencie i podważał pana stwierdzenia, jako naukowiec. Jeśli bowiem ktoś posiadałby taki eliksir, i taki eliksir naprawdę by działał, gazety od dawna już by o nim trąbiły, dziennikarze i paparazzi czailiby się i krzyczeli na każdym rogu ulicy, a Internet aż huczałby od komentarzy i spekulacji.

– Dlaczego pan uważa, że znając tajemnicę długiego życia, opowiadałbym o niej wszem i wobec? Czasy Inkwizycji dawno już minęły, szanowny panie, ale od tamtych lat, jak zapewne pan wie, ludzie wymyślili jeszcze więcej sadystycznych metod radzenia sobie z tymi, którzy w jakiś sposób okazują się od nich lepsi i posiedli coś, czego innym nie stało. Nie wspominając już o tym, że być może ktoś, przechwytując moją tajemnicę, chciałby wykorzystać ją do stworzenia kasty nadludzi, dla których pozostałe miliardy pracowałoby jak niewolnicy… Prawdziwi dobroczyńcy ludzkości to nie ci, którzy działają w świetle jupiterów…

„Zupełnie jakby czytał moje myśli” – przemknęło przez głowę Patryka.

– No to, słucham, czego pan ode mnie oczekuje? – spytał głośno, konkretnie.

– Nie zamierzam kupować od ciebie, przyjacielu, duszy, ani podpisywać cyrografu krwią… nie, nie będzie pan tego musiał. Wszystkie moje warunki są ograniczone tylko do tego, aby przekazał mi pan trochę swej krwi…

– Czyli, jak widzę, tak czy siak krew potrzebna?

– Młody człowieku, ależ  jest pan niecierpliwy i nieuważny! Wyjaśniłem już, że dysponuję sprawdzoną recepturą. Co do mnie – proszę się nie obawiać, potrzebna mi jest ledwie kropelka pana krwi, zaimpregnowana fluidami śmierci. Ponieważ jest pan lekarzem, to dobrze pan wie, że krew śmiertelników jest takimi fluidami naznaczona. W zamian za nie, które pomogą mi umrzeć, użyczę panu na własność eliksir nieśmiertelności. Teraz proszę tylko zdecydować: chce pan, czy nie?

Doktor Trazom umilkł. Znów zatonął w rozmyślaniach. Dolą człowieczego myślenia kieruje dziwny los. Z jednej strony osaczają go pytania. I nie można ich zadać, ponieważ kwestie te zostały nałożone na człowieka jak kaganiec przez własną naturę. Na przykład: „Czym jest przyczyna wszelkich przyczyn?”, „jakie są początki źródeł?” i „co było początkiem wszystkich początków?” I on, człowiek nauki, też nie może odpowiedzieć na nie, bo i w jego przypadku są one poza możliwościami jego umysłu. Bynajmniej nie z jego winy. Rozmyślania o świecie chciałby zaczynać od aksjomatów, które byłyby dla niego oczywiste, i które mógłby potwierdzić z autopsji. Tylko bazując na nich można bezpiecznie budować, podnosić swe ludzkie doświadczenie na coraz wyższe poziomy i rozstrzygać o tajemnicach jeszcze bardziej oddalonych. Ale prędzej czy później zauważa, że każde dociekania zawsze pozostaną niedokończone, ponieważ przykładowo jedno i to samo pytanie: co było pierwsze – kura? Czy jajko? można formułować nieskończenie często, za każdym razem nie uzyskując precyzyjnej odpowiedzi. A dowolne odpowiedzi nigdy nie mogą być uznane za ostateczne. Potem bowiem zaczyna się myśleć abstrakcyjnie i uciekać do regułek, które wykraczają poza obszar możliwego doświadczenia. I wówczas nawet zwyczajny ludzki umysł miast kwestionować i pytać się – dopasowuje się do nich. Na przykład, „dwie równoległe linie nigdy się ze sobą nie skrzyżują”. Ale, czyż sięgając z nimi aż po horyzont nie dostrzega się, jak łączą się na nim w jeden wspólny punkt, i to całkiem realny? Czyż nie jest to prawda o  rzeczywistości, która zaprzecza zdrowemu rozsądkowi?

– Proszę pozwolić zebrać mi myśli, – powiedział wreszcie Patryk po długim milczeniu – I proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja pana absolutnie nie znam. Nawet nic bliżej mi pan nie powiedział|: kim jest, skąd jest? I najważniejsze: dlaczego ostatecznie chciałby i zamierza pan umrzeć?

– O, odpowiedź na to ostatnie pytanie jest zupełnie prosta: jestem zmęczony życiem. To wszystko. A co do mojej historii… tak! Proszę bardzo w skrócie ujmę ją tak: Nazywam się Michel de Saint Babique, to moje prawdziwe nazwisko. Urodziłem się w Prowansji, w połowie 16 wieku, i żyłem we Francji w czasach przesądnych urojeń i walk religijnych prowadzonych przez szwadrony śmierci Henryka IV. Byłem też jednym z tych, który zaznał cierpienia w noc Świętego Bartłomieja. Później, gdy w zgiełku żywota rozczarowałem się życiem – rozpocząłem studia astrologiczne, okultystyczne, alchemiczne, zgłębiałem mądrość horoskopów i magii. Uważam się za kontynuatora filozofii samego Nostradamusa i to właśnie od niego otrzymałem w naukowym spadku sekret cudownego eliksiru, której recepturę od początku do końca wyprowadził mój Mistrz. Jednak sam Nostradamus nie miał sposobności użyć eliksiru, gdyż mimo rozlicznych starań nie zdobył wszystkich składników, a jest ich łącznie jest 947. zdobyłem je za to ja.

„Bez wątpienia powinien zostać moim pacjentem, – po raz kolejny z konsternacją stwierdził w myślach Trazom, – nie ma innej rady”, A to, że przez chwilę niemal uwierzył mu, może bez problemu wyjaśnić dziwnym zbiegiem okoliczności. Tak, przypadek, nic więcej. Po prostu to, o czym wieszczył obłąkany nieznajomy współgrało akurat z jego, doktora, szalonymi myślami na krótko przed przybyciem pacjenta. Pytanie tylko takie: skoro ten człowiek jest chory, to dlaczego zjawia się tu, w jego domu, samotnie podczas ostrego napadu schizofrenii? Gdzie dokumenty prowadzące chorego, w końcu gdzie karta medyczna?

-Nie! Z pozostałymi 946 kompozytami nie było zbyt wielkiego problemu, dla Nostradamusa, – nieznajomy kontynuował rozwijanie swojej śmiesznej idei, – nawet krokodyle łzy zdobył bez większych trudności w Egipcie, a pył spod stóp Buddy wytargował od jednego indyjskiego kupca. Ale trupi jad z łechtaczki kobiety zmarłej podczas orgazmu! Wierz mi, przyjacielu, było dla niego przedsięwzięciem skrajnie skomplikowanym. Awykonanlnym tym bardziej, że przejawiał skłonności bynajmniej wcale nie hetero. I w tym zadaniu to ja pomogłem mu i wykonałem cała robotę. Kosztowało mnie spożytkowaniem doświadczeń z całego mojego życia. Te kłamczuchy i hipokrytki nigdy nie przeżywały prawdziwej pasji, a tylko symulowały!… Ileż musiałem podejmować zmagań – już sam nie zliczę… Ale dlaczego pana tym zanudzam? Jak powstała recepta nie musi pana interesować… Ode mnie dostanie pan płyn w gotowej postaci.

– Nie, dlaczego, to bardzo ciekawa opowieść… – kurtuazyjnie sprzeciwił się Trazom

– No nie mam już specjalnie czasu… Przyjechałem do Pana z określoną misją. Gdybym musiał panu opowiedzieć o wszystkich wybiegach zajęłoby mi to całe lata…

– Okay. Ale dlaczego właśnie mnie pan wybrał? – szanowny panie…

Jako fachowiec -Trazom, oczywiście wiedział, jak się zachować w podobnej sytuacji. Trzeba mówić spokojnie, nie kłócić się z pacjentem, we wszystkim przyznawać mu rację, innymi słowy: przyjąć regułę „jego gry”. To pomaga chorym szczerze formułować wypowiedzi. Nie minie godzina, jak taki nieszczęśliwiec sam wyrzuci z siebie wszystko, co tylko mu leży na duszy.

– Dlaczego pan? Proszę spytać swojej przyjaciółki Cateriny Fille. Zapewniała mnie, że będzie to dla pana wspaniałe wyzwanie i ze zrozumieniem, z życzliwością i właściwą sobie odpowiedzialnością odniesie się pan do mojej propozycji.

– Kasia? Skąd zna pan Kasię? – zapytał wyraźnie zaskoczony Trazom.

– Proszę mi nie przerywać, młody człowieku. Nie ma to znaczenia, skąd?… Posłuchaj do końca.

– Tak, tak, słucham pana bardzo uważnie.

– Dobrze. Na czym to ja skończyłem? … A, już wiem! Gdybyś wiedział, jakże on nie chciał umierać, ten wielki mag i wróżbita! Jak chciał żyć, jak płakał! Aż trudno pojąć. Wyprowadził życiodajną formułę, a i tak zmuszony był wyruszyć do zaświatów. Jak by to się panu podobało, gdyby był na jego miejscu? Nie przypomina to panu czegoś? Dokonać czegoś wiekopomnego i nie móc sprawdzić działania na sobie?

– Przypomina?… Może i przypomina. – Zastanowił się przez chwilę Trazom. – Jak każdy człowiek jestem świadomy, że i moje życie dobiegnie kiedyś końca, ale zanim to nastąpi chciałoby się już teraz zgłębić tajemnicę życia pozagrobowego, a może nawet znaleźć sposób, aby uniknąć drogi do królestwa cieni. Życie – to najcenniejszy dar. Tym bardziej nie rozumiem, jak można rozstać się z życiem, z tym największym błogosławieństwem, i zgłosić się na ochotnika, aby gnić w grobie?

– Ha-ha-ha! – rozległ się w odpowiedzi bezwstydny i cyniczny śmiech Nieznajomego.

Doktor Trazom wzdrygnął się i zamilkł. Rubaszny śmiech, a raczej złowieszczy rechot nocnego gościa sprawił, że w gabinecie zapanowała nieprzyjemna cisza. Całe mrowie pytań, wątpliwości i obaw chcąc nie chcąc zaczęły cisną mu się na usta. „Jeśli jest chory, to zachowuje się bardzo typowo. Ale jeśli nie – to po prostu się ze mnie naśmiewa, dowiedziawszy się od kogoś (czyżby Kasi?) o moich słabostkach, i teraz próbuje na nich grać chcąc osiągnąć jakieś bliżej jeszcze mi niepoznane zamiary. Tak… Niezwykle podejrzany gość. I czy rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje? Dlaczego najpierw nazwał się jednym imieniem, potem drugim? Opowiada jakieś dyrdymały. Dlaczego on w ogóle uznał, że mu uwierzę? Czyżby Donna Caterina aż tak sugestywnie przekonała?… No tak! W końcu czemu się dziwić? Niejednego owinęła wokół palca… A poza wszystkim, czyż on – doktor Trazom – sam nie jestem szaleńcem, wpuszczając do domu nieznajomą osobę grubo po północy?… Co facet ma na myśli? Proponuje mi wypić jakiś „syf”. A skąd mam wiedzieć: może chce mnie otruć?… Zresztą, jakiż zmysł jest u umierającego? Bóg jeden wie… Okay! Przyjąłbym nawet truciznę z jego rąk, byleby tylko mieć choć gram nadziei, aby się o tym przekonać, ale przede wszystkim aby osiągnąć wieczne życie. Ale byłaby wtedy frajda!”

(…Dobra chwila, aby opowiedzieć teraz „całą przed-historię”. Otóż dzisiejszy wieczór dla Patryka zaczął się smutno i nudno. Odłożywszy książkę o sztuce hipnozy, którą skończył czytać, pan doktor wstał, podszedł do okna i w zamyśleniu zaczął delektować się rozsianymi na niebie gwiazdami. Jak nici z nanizanymi koralikami lśniły i razem z nimi przeobrażając się w musującą mgłę piękniła się „Droga Mleczna”. Wszechświat – nieskończony, nieoczywisty, olbrzymi i pełen mnóstwa gigantycznych światów tańczył przed jego oczyma. Co się tam skrywa, w jego niewiadomej dali? A jeśli jest tam pusto, to dlaczego na Ziemi wszelakiemu życiu nie nastarcza miejsca? Czemu Śmierć gigantyczną kosą kosi żywe organizmy, które zamieniają się w proch po tym, jak wypełnią swe reprodukcyjne funkcje? Czy to możliwe, aby tak samo było w przypadku ludzkich dusz? – bytów świadomych i potężnych psychicznie? Czy może są one aż tak dla Wszechświata pomijalne i znikome, że ledwie błysnąwszy jako iskry z ognia gasną w kosmicznym eterze na zawsze ginąc, bez przeszłości, przyszłości?

Jego wzrok w tym momencie padł w ciemności na jego blade, cienkie ręce, jakby wycięte z całą elegancją ze słoniowej kości. Wzdrygnął się na myśl o tym, że kiedyś (kiedyś? – może wkrótce!) jego ciało będzie gnić – martwe i sztywne w zimnej ziemi, pożerane przez robaki i bakterie rozkładające je na cząsteczki i atomy.

„Jeszcze pożyje pan sobie, mój drogi przyjacielu, – mówił mu stary profesor, zresztą lekarz, przyjaźnie klepiąc go po ramieniu, – pańska choroba nie jest aż tak złośliwa. Zobaczy pan zresztą, jak bardzo pomogą panu te tabletki, które nasza Klinika sprowadziła zza granicy.”

Patryk Trazom w odpowiedzi ciężko westchnął, wysłuchawszy pocieszeń profesora. Sam był lekarzem i doskonale wiedział, co oznaczają te wszystkie coraz bardziej doskwierające objawy: szumy uszne, krew na ustach, bóle głowy, wyczerpujące omdlenia. Nigdy nawet swym najbliższym przyjaciołom o nich nie opowiadał i przed nikim się nie zwierzał. Co by mu to dało? Tylko ten jeden profesor był powiernikiem jego udręk i cierpienia.

„Po prostu potrzebny jest panu pełny fizyczny i umysłowy odpoczynek, – dodał profesor, – w przeciwnym razie…”
Wspominając słowa profesora Patryk zakrył twarz dłońmi. Zawładnął nim nieoczekiwany, nagły strach przed śmiercią… Profesorowi było łatwo powiedzieć: „Weź się za siebie. Zachowaj spokój. Odpocznij umysłowo, zrelaksuj!” Taki odpoczynek można przypisać tym, którzy mają dużo czasu, którzy nie są przytłaczani zgiełkiem codziennego życia. Ale dla kogoś, któremu niedużo zostało, ale którego umysł pracuje na pełnych obrotach, którego umysł szuka prawdy i ostatkiem sił próbuje ją znaleźć, taki odpoczynek jest… nierealny.

I co to takiego, ta śmierć, ten nadchodzący lodowaty oddech, który towarzyszy człowiekowi na każdym kroku? – Garbata starucha z kulą? Pozbawia życia tych, których kochamy, i wysyła tam, skąd nie można powrócić. Kasuje naszą pamięć i zdobytą wiedzę, pogrąża człowieka w nieznany niebyt. Żywi przynoszą zmarłym wieńce, wznoszą pomniki, wygłaszają dziękczynne przemówienia, a im to wszystko potrzebne? Czy mogą jeszcze czuć cokolwiek, cierpieć, przedłużyć miłość do tych, których za życia kochali? Wiele dziwnych faktów potwierdza istnienie „zaświatów”, ale żaden nie czyni, nie dowodzi tego naukowo. A tymczasem upiorne dusze wędrujące po Uniwersum wedle nieznanych reguł i mrocznych zasad, tak mrocznych, jak świat, w którym przebywają. I jak w wielkim pogorzelisku gotują się wspólnie w kotle nieba.

Doktor Trazom otarł wilgotne czoło, a potem położył rękę do boleśnie dudniącego serca. Ileż już razy zmagał się z ponurymi wątpliwościami i zastanawiał się: „Co tam jest, za tą rubieżą, zza której nie ma już powrotu?” Nie jeden raz zadawał sobie pytanie, a dlaczego ci, którzy opuścili świat, nie decydują się edukować tych, których kochają, jeśli jest to możliwe?

Kilka lat temu stracił ukochana kobietę, która zginęła w wypadku samochodowym. Zostawiła go znienacka, w pewien piękny słoneczny dzień, i nawet się z nim nie pożegnała. Po prostu – zwyczajnie odeszła do innego świata, ślepa na jego łzy i głucha na zdesperowane błagania. I nawet niczym nie potwierdziła, czy „przeżyła” śmierć i czy tam, po drugiej stronie, nadal go kocha? A teraz szum w uszach i ból w skroniach przydaje mu bolesnego przekonania, na ile on sam bliski jest rozwikłania strasznej tajemnicy, której na imię Śmierć. Jakże już ostatnimi miesiącami przybliżył się do granicy, za którą tak bardzo pragnie zajrzeć w swych myślach! Przypomina sobie teraz pewne zdarzenie. Jeden z pacjentów kliniki popełnił samobójstwo tylko dlatego, że bał się zachorować na raka. Dla porządku trzeba dodać, że nie było żadnego medycznego powodu, aby zakładać, że kiedyś choroba raka stanie się jego przypadłością. Jednak najlepszym sposobem, paradoksalnie, było dla niego zachorować na raka, dlatego, gdyż sama choroba byłaby dla niego nie tak bolesna, jak strach przed nią.Patryk

Od tych myśli ciekawość i strach przed zbliżającym się niebytem jeszcze bardziej ściskały mu serce. Czy to możliwe, że nie ma sposobu, aby kontynuować życie i powstrzymać niszczenie ciała? Może to sprawić tylko cud! Przecież przeczytał w pewnym artykule na temat okultyzmu, że z pewnością istnieje życiowa esencja, tajemnicę której wciąż nie odkryto, i której średniowieczni alchemicy szukali na próżno w ludzkich wnętrznościach lub we krwi młodych dziewcząt, dzieci, zwierząt, a nawet w sokach roślin i w atmosferze. I za każdym razem magiczne księgi wspominały o tym eliksirze, jako o pewniku… Och! Gdybyż znalazł się jeden, który objawiłby mu sekret. Ale kto mógłby poznać i przekazać ten sekret? Być może tylko ten kto zaprzedał duszę Diabłu… A co by było, gdyby mógł się z taka osobą dorozumieć i spróbować? „Gdyby z twych oczu ziemskie opadło nakrycie, Obaczyłbyś niejedno wkoło siebie życie” – odezwał się sam do siebie, matowym, przytłumionym, drżącym z emocji głosem.

I właśnie w tym momencie u drzwi swego mieszkania zadzwonił dzwonek nocnego gościa. Czyżby, w samej rzeczy, to jakiś znak z nieba? Czyżby omen? Czyżby naprawdę zadziałał czar wyczytany ze starożytnych ksiąg i pojawił się przed nim czarnoksiężnik? Oczywiście, można w nim i widzieć tylko zwyczajnego szaleńca, chorego człowieka, któremu potrzebna pomoc… Ale żywe i inteligentne spojrzenie nieznajomego o jego zdrowiu świadczą wręcz coś przeciwnego…)

– Nieszczęśliwy śmiertelniku! – krzyknął Saint Babique (któryż to już raz odczytywał jego myśli), – zagoniony w kąt wiem, że jesteś gotów, aby chwycić się brzytwy, aby tylko wydostać się ze śmiercionośnej „pułapki na szczury”, do której wpadłeś… wiem, że nawet jesteś gotów być oszukanym i zdradzonym, byleby móc nadal patrzeć, oddychać, słyszeć, nie przejmując się tym, jak żałosny i nędzny jest ten twój dzisiejszy światek.

– Cóż, nie zaprzeczę… To skromnie urządzone mieszkanie w starym domu, ta skrzypiąca sofa z wypracowanymi sprężynami, znacznie są mi bliższe, niż sosnowa trumna i samotny grób na skraju cmentarza. Na samą myśl, jak siebie widzę w takiej trumnie, po całym mym ciele przebiegają nieprzyjemne ciarki.

– I wszystkie te osoby, które będą szły w kondukcie na twoim pogrzebie, zanim rzucą piachem na twą trumnę, będą mówić nad tobą jakieś wzniosłe, leciwe słowa o tym, jakim byłeś dobrym facetem i nikt nie będzie zamierzał ciebie budzić, a co najwyżej pomyśli, jakie słowa wykuć na pomniku! – Kontynuował odczytywanie jego myśli „Alchemik”. – Będą sekretnie triumfować, nie wiedząc, w perspektywie swej znikomości, że zmarły ułożył się przed nimi tylko o chwilę wcześniej, a jutro przyjdzie kolej na nich.

Patryk Trazom spojrzał ze zdziwieniem na nieznajomego: „Bezsprzecznie jakby mówił z autopsji, jakby żył nie pierwszy raz. – myślał. – Z mojego punktu widzenia, w sposób jawny nie starcza naiwności prostego laika i świeżości postrzegania, aby zaprzeczyć”.

– A czyż życie ludzkie z pana punktu widzenia tak godne jest politowania? – Zapytał głośno Trazom.

– Nie to słowo! Choć zawsze ta sama śpiewka! Miliony ludzi rodzi się we krwi i smrodzie. Następnie mnożą się, jak króliki, biegają, ocierają o siebie, a potem znikają za jedną krótką chwilę, tak naprawdę nic w międzyczasie nie dokonując, nie rozumiejąc, nie dociekając. Inni źle kończą, przejawiając nadmierny apetyt, łapią kilka srok za ogon, aby tylko się nasycić, a właściwie przesycić i pożreć drugich, starając się wyrwać od nich wszelakie przejawy szczęścia, niczym żałosny kawałek ciasta. Obrzydliwy obraz, zwłaszcza dla takiego, który jest oderwany od zwykłych praw, jak gdyby z zewnątrz zmuszony był oglądać zamieszki i walki w tym gnoju, recenzując dziejący się u jego stóp chaos i nieporządek… Wie pan?  Zawsze mnie podejrzewano o kontakt z Nieczystym, choć nigdy nie byłem człowiekiem skłonnym do paktowania z Diabłem.  O! Ten Książę tego świata, potępiający geniusz i talent, a jednocześnie gdy brak talentu tryumfuje, jak u tych świń w złotym korycie, sam oporządza ich umysłami do woli. Powiedziałbym mu do słuchu, gdybym tylko mógł się do niego dobrać! Nie będąc w stanie uchwycić istoty wszystkich fałszywych drwin Złego, człowiek wlecze dzień za dniem przez całe swe życie swoje nieszczęśliwe jestestwo. Wszystkie bogactwa i władza Ziemi jest po diabelskiej stronie. On rządzi całym światem wedle własnej modły. Tu znikają i umierają herosi, których sprawiedliwość, gdyby zaistniała, wydźwignęłaby do góry, aby nieśli światu światłość, ciepło i mądrość. I żadna z ofiar nie strząsnęłaby z siebie kurzu mogiły, aby krzyknąć kierującemu światem Szatanowi „Bądźże przeklęty!”. Choć z drugiej strony, wielkie szczęście, że ludzie są zbyt zajęci  napełnianiem swych żołądków i pogonią za realizacją właściwych sobie iluzji, i że nie mają czasu zamyśleć się nad rozumieniem rzeczy i nad tajemnicą przyczyn ich klęsk. Są zawsze pogrążeni w drobnych kłótniach i szalejąc w walkach o swe istnienie po prostu nie mają czasu, aby  osądzać sprawiedliwie i rozmawiać. Oni myślą, że dążą do marzeń, ale w samej rzeczy dążą do grobu, dając początek nowej generacji, takich samych nieszczęśliwych stworzeń, jak oni. Błogosławieństwo, że umierają w nieświadomości, bo są bezsilni, aby radzić sobie z prawa Wiecznego. Bezsilni jak i ja, któremu pozostaje tylko jedno: przyjąć truciznę śmierci i poczuć się wyzwolonym.

– Ale jeśli pan tak kocha ludzkość, dlaczego miast filozofować i rozwodzić się nad ludzkimi nieszczęściami nie stara się pan im zaradzić?

W odpowiedzi na pytanie Trazoma Nieznajomy ponownie złowrogo się zaśmiał.

– Ja kocham ludzkość! Kto panu to powiedział? Czym dla mnie jest człowieczeństwo? Już mówię: obrzydliwym, ubogim, sprzedażnym i niewdzięcznym stadłem baranów płaszczących się przed bogatymi i depczącymi stopami biednych, którzy nie są w stanie zapłacić im za ich zdradliwą przyjaźń. Ale najbardziej obrzydliwe w tym świecie jest ludzkie kłamstwo. Och! To kłamstwo, to subtelne, niedające się złowić, przenikające całą istotę tych nędznych i małych stworzeń. Młody człowieku! Gdybyś wiedział, ile w świecie króluje kłamstw! Twoje szczęście jest w tym, że nadal tego nie wiesz. Jeśli twój przyjaciel przysięga ci wieczną przyjaźń, nie wierz mu. On po prostu czegoś od ciebie potrzebuje. Jeśli twoja dziewczyna mówi, że cię kocha – kłamie. Po prostu chce się ustatkować. W tym świecie wszyscy są zawistni, cyniczni i złośliwi. Wszyscy wzajemnie się nienawidzą i rozdeptują jeden drugiego, aby tylko przejąć choćby jedną rodzynkę z ich ciasta.

– Jest pan potworem! – Wykrzyknął wzburzony Patryk, – Jest pan…

– Nie należy wyciągać pochopnych wniosków, młody człowieku! – Bez żadnych wyrzutów sumienia przerwał mu Saint Babique, – przemyśl na spokojnie to, co powiedziałem i spróbuj wykazać się empatią. Poczuj się mną. Spójrz na siebie z perspektywy dwóch-trzech stuleci. Czas – to gigant, to on jest brzydkim potworem, który nauczy cię osądzać wszystko inaczej. Teraz jesteś po prostu pod wrażeniem chwilowego uprzedzenia, uprzedzenia i uczucia zwykłego człowieka z ulicy, ot – takiego, jak każdy śmiertelnik.

– Ale być może ludzkość nie jest tak zła, jak pan przedstawia. Nawet jeśli założymy, że ludzie w swej  ogólnej masie nie wzbudzają szacunku, ale istnieją w niej także i wybitne jednostki, które możemy podziwiać. Czytał pan dzieła Newtona, Kanta, Feuerbacha?

– Pisałem je… – po prostu i bez cienia aplombu odpowiedział nieznajomy.

– Jak mam to rozumieć?

– Zwyczajnie. I, oczywiście, zgrzeszyłbym wobec prawdy, jeśli choć na chwilę dałbym panu powody do przypuszczenia, że jestem tak genialny jak ten, kto stworzył teorię względności, lub napisał „Wojnę światów”, lub – i zerknął na liczne płyty z nagraniami Mozarta porozkładane w licznych półkach, – jak to genialne dziecko, które w swym życiu tak wiele napisało nut, że niejednemu śmiertelnikowi nie starczyłoby lat, aby je ledwie przepisać. Po prostu zdecydowana większość z tych wszystkich idei i teorii żyje od czasów starożytnej Atlantydy, i od czasu do czasu pojawiają się w umysłach jednej lub drugiej osoby poszukującej prawdy. Jak dla mnie, mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że w ciągu ostatnich trzech wieków pojawiło się na świecie wiele miernot, korzystających z moich pomysłów, jak choćby Darwin, Marks, czy Freud. Czy naprawdę można sobie wyobrazić, że żyjąc ledwie jakieś marne 70 lat, można ułożyć sobie w głowie podobne myśli by wyprowadzić z nich epokowe prawa? Co w ogóle można zrozumieć na przestrzeni kilku dziesięcioleci?

– No to dlaczego, na ten przykład, nie bukował pan tych idei na swoje konto?

– A po co mi to? Ze sławą luminarza mi nie po drodze. Twoja własna osobowość rozpuszcza się w aureoli „ideału” ale i w ludzkiej podłości: głupiej, próżnej, czołgającej się przed uprzedzeniami.

Doktor Trazon zdał sobie sprawę, że od tego co słyszy coraz bardziej dostaje umysłowego mętliku.

– Ale nadal nie rozumiem, wymamrotał, dlaczego zamierza pan mnie uczynić swym następcą? – Zadał pytanie Patryk, coraz bardziej i bardziej zdradzając zainteresowanie rozwojem sytuacji.

– To bardzo proste, młody człowieku, – powiedział Saint Babique, bezceremonialnie zarzucając nogi na stół i dogryzając jabłko z miski, – przypominasz mi mnie samego w twoim wieku. Toczka w toczkę miałem dokładnie takie same ideały i podobnie nimi płonąłem. Wierzyłem w dobrego Boga, który przyszedł, aby odkupić ludzkie grzechy. Wierzyłem w Najwyższego do czasu, aż zdałem sobie sprawę, że ten sam Bóg prawie zawsze pozostaje głuchym i ślepym na ludzkie cierpienia. Choć najprawdopodobniej u Wszechwładnego z wizją i słuchem jest wszystko w porządku. W takim przypadku, albo nie jest dobrym, albo nie jest Wszechmogącym, bo zbyt często bywa bezradnym jak dzieciak.

„Wystarczy tylko na niego spojrzeć, – przemknęło w głowie Trazoma, – przyszedł do mego domu o nieparzystej godzinie. Zachowuje się tak, jakbym to nie ja, a on był tutaj gospodarzem, a nawet otwarcie mnie krytykuje. Mało tego… To, iż obarczył wszelkimi inwektywami ludzkość i człowieczeństwo, to jeszcze pół biedy. Najgorzej, że w swych osądach jest bardzo skuteczny, i nawet ja – Patryk Trazom – coraz bardziej tracę grunt pod nogami. Oto, na przykład, moja gospodyni nie dalej, jak dziś rano … Ale co ja plotę? Acha, to o tym, że  to człowieczeństwo można rugać bez szczególnych powodów, a za to wskazywać Wszechmogącego i Tego rogatego … (Boże broń mnie na spotkanie z nim) jako tych, którzy winni są wszystkiemu. Z mojego punktu widzenia, to nie jest bardzo rozsądne. Nie jestem przesądny, jeśli już to bardziej ateista niż człowiek wierzący, ale po prostu z czystej ostrożności formułowałbym swe myśli bardziej w sposób stonowany”.

– Przepraszam, panie Bernstein lub Saint Babique… nawet nie wiem, jak się do pana zwracać…

– Proszę się zwracać, jak się panu podoba… w swym życiu tak często zmieniałem nazwiska i imiona, że już sam nie wiem, jak teraz powinienem mieć na imię.

– A teraz wyobraźmy sobie, tak czysto hipotetycznie, że wierzę w cały ten nonsens, z którym pan do mnie przyszedł, i że przystanę na pańską ofertę. Cóż, w charakterze absurdu omówmy to. I jeśli rzeczywiście jestem do pana podobnym z okresu, gdy był pan w moim wieku, to znaczy, że za 200 – 300 lat będę takim dokładnie, jak pan teraz, i będę argumentować w ten sam sposób? Otóż… Nigdy w życiu! Przysięgam…

– Nie przysięgaj, młody człowieku! – Przerwał mu nocny gość, – nie wywiążesz się z ani jedno swego ślubowania, proszę uwierzyć mojemu życiowemu doświadczeniu. Wszyscy my, śmiertelni i nieśmiertelni – jesteśmy niewolnikami ziemskiej Skały. I nie stajemy się nie takimi, jakimi chcielibyśmy się stać, ale takimi, jakimi ukształtuje nas przeznaczenie, lub jak kto woli – ślepy los. Dlatego, że „nie we władzy idącego jest zadawać kierunek swym stopom”.To fraza z Biblii. A ta Księga jest dużo, dużo starsza niż my. A co do tego, czemu chcę uczynić cię swym następcą…

– Tak, po co panu następca? Znalazłby pan sobie dowolnego umierającego i umierałby pan sobie na zdrowie. A poza wszystkim… Czyżby nie miał pan dzieci? Przeżywszy prawie 500 lat nigdy się pan nie ożenił?

– Czy byłem żonaty? –  z irytacją gwizdnął Nieznajomy, – było ich ze cztery, albo pięć dziesiątek.

– Wow! Jak długo z każdą z nich?

– Wystarczająco, aby każde każdemu wzajemnie życzyło śmierci. A jeśli w codziennym życiu średnio statystyczna żona zdradza męża łącznie 15-20 razy, to proszę sobie wyobrazić jaki zebrałem obraz niewierności i jak mógł się on odbić na moich relacjach z ostatnimi żonami. Na szczęście, nie przejmowałem się takimi głupotami. Miałem jednak i kilka żon, tych z gatunku – świętych. Ale z kolei to z ich strony najbardziej byłem prześladowany za sprawą ich zazdrości albo religijnego fanatyzmu. Niektóre myślały, że jestem czarownikiem, i okrutnie się mnie bały. Inne, wprost przeciwnie, miały nadzieję, że coś się da na mnie ugrać a nawet zbić na zamążpójściu majątek. Niektóre kochały mnie aż nazbyt, ale zwykle z czymś takim szokowała mnie ich głupota. Słowem… moje życie z żonami to istny kalejdoskop. I dobrze. Bo wyobraź sobie, co by się stało gdyby trzeba było żyć przez stulecia z tą sama, z wiecznie żywą niezmienną małżonką. Taki mąż-mutant mógłby wysmarować dziegciem tysiąc beczek z miodem i wyczerpać cierpliwość nawet wielbłąda.

W miarę wypowiadania kwestii przez Saint Babique, jego twarz przybierała coraz bardziej pogardliwy wyraz dając jednocześnie oznaki coraz większego znużenia.

– I co, przez 500 lat nie spotkał pan żadnej przyzwoitej dziewczyny?

– Tylko raz – ze smutkiem przyznał nocny gość – to był piękny, mądry człowiek, piękna kobieta, jak z bajki, słowem: nieskazitelny anioł w ludzkiej powłoce. I to, co jest najbardziej zaskakujące, i nie tak często bywa u kobiet, była także niewiatą niepospolicie inteligentną.

– I co z nią się stało?

– Zmarła, gdy byłem w podróży. A ja nie zdążyłem jej przekazać eliksiru życia. Gdy kobieta aniołotrzymałem wiadomość o jej nagłej śmiertelnej chorobie byłem tysiące kilometrów od domu. Choroba rozwijała się tak szybko, że nie zdążyłem przybyć na czas, choć ścigałem się z rydwanami śmierci na siedem koni. Sprawujacy władzę nad życiem i smiercią, ja sam – okazałem się ledwie niewolnikiem bezwzględnego zrządzenia losu. Cóż, takie właśnie jest ziemskie życie. Ona – była dla mnie aniołem, ale anioły, jak widać, nie potrafią żyć w tym świecie.

– A dzieci? Miał pan także dzieci?

– Wszystkie moje dzieci były w zasadzie przeciętne, skorumpowane i zarozumiałe. I żadne z nich nie chciało kontynuować mojego dzieła. Nie były zainteresowane tajemnicami wszechświata a obżarstwo i rozpusta tak bałamuciła ich, że pod koniec statystycznego życia im samym chciało się już tylko umierać. Nic więcej… Ot i ironia losu! Natura odbija sobie na dzieciach geniuszy, a ja, bez fałszywej skromności mogę zaklasyfikować się do jednego z nich. Prawda! Ofiarowałem nieśmiertelność parce z moich latorośli. Ale skończyło się źle. Wyobraź sobie, że absolutnie nie wiedzieli, jak z niej korzystać.  W końcu jedno z nich oszalało, dlatego, że nic mu się nie chciało. A drugie – z nudów zajęło się wiecznym wałkonienienm. Przyzywał złe duchy z dolnych warstw planu astralnego. To były straszne potwory, z których każdy przyprawiał o deszcze. Ponadto, jedli, i…, ale dość paplaniny, do sprawy. Niedawno tez przekazałem eliksir ostatniemu z moich synów Jean-Marko. Ale nie utrzymujemy ze sobą żadnych kontaktów Nie wiem więc, czy i jak mądrze ją spożytkuje…

– Cóż…

– No właśnie, cóż… Teraz, gdy odpowiedziałem na pana wszystkie pytania proszę i ja o podjęcie decyzji. Czy zgadza się pan na moją propozycję? Niestety, nie mogę dać panu więcej czasu do namysłu, bo to właśnie dziś jest ta noc, w której Księżyc zaćmiony jest przez Ziemie (co jest jednym z pierwiastków formuły) a do następnego zaćmienia formuła nie przetrwa. Pana krew nabiera magicznej mocy tylko w tej godzinie.

„A, koniec końców, co ja stracę?” – Pomyślał Patryk i odezwał się głośno:

– Zgadzam się.

– Przybijamy piątkę! Przystępujemy zatem do procedury. Ale najpierw musimy podpisać niezbędne dokumenty.

– A więc jednak, kontrakt?

– Gdzie się można obejść bez biurokracji? Nigdzie! Ja jestem przede wszystkim przedsiębiorcą. Krwi upuszczać nie będziemy. Wystarczy zwykły atrament. I mi, i mojemu notariuszowi z Monachium takowy bardziej się spodoba. Podpisz się tu i tutaj… A teraz do okoliczności sprawy. Oczekuję kropli pana krwi.

– Proszę, jestem do dyspozycji, – głos Trazoma naprawdę zadrżał z emocji.

„Nigdy nie wyobrażałem sobie, że moja śmierć będzie wysługiwała się kimkolwiek” – pomyślał.

Saint Babique ze zręcznością doświadczonego chirurga rozciął palec za pomocą skalpela i zebrał z małej ranki kilka kropli jego uronionej krwi do kolby. Następnie rozciał własny palec. Wsadził go na krótko do kolby. Na koniec wyjął z teczki przejrzystą butelkę w kształcie czaszki i ulał z niej na krwawiącą rankę trochę zawartości. Płyn był podobny do ciemnych mgieł i czerniał, jak mrok otchłani.

– Oto i on – eliksir nieśmiertelności, – a zacierając ręce, rzekł: – I to ja byłem tym, który uskładał wszystkie jego komponenty.

Szklany czerep rozgorzał na chwilę różnobarwnymi farbami a oczodoły jego rozbłysły.

– A teraz dostaniesz to, co chciałeś, partnerze, – powiedział Czarny człowiek, sięgając po kolejną butelkę o nietypowym kształcie – przywykłem spłacać rachunki. I wierz mi, całkiem szczerze życzę ci szczęścia, chociaż serce, które bije w mej piersi, do takiego stopnia jest już zużyte, że nie jest już w stanie odczuwać ani miłości, ani radości, ani jakichkolwiek uczuć.

Lodowaty dreszcz przebiegł przez ciało Patryka i głębokie westchnięcie wyrwało się z jego piersi. Eliksir nieśmiertelności był jak płynny ogień i palił go od wewnątrz swymi wszystkimi ogniami piekielnymi.

– Pij! – Władczo nakazał mu jego wybawca. – Noc wraz z zaćmieniem księżyca zbliża się do końca, a ja muszę mieć jeszcze czas, aby doprowadzić do końca wszystkie swoje sprawy.

Patryk Trazom wziął butelkę do ręki. Pomimo tchnącej od niej mocy ognia, jej szklany dotyk był zimny, jak lód.

– Czy coś pana  krępuje?

– Proszę mi powiedzieć, – szepnął blady Patryk, – co stało się z kobietą, która zmarła podczas orgazmu. Zabił ją pan?

– No, jasne – odpowiedział Saint Babique, jak gdyby chodziło o coś zupełnie oczywistego, – od tego, przecież chyba wiesz? kobiety nie umierają samoistnie… W każdym bądź razie, nie z przyjemności. Mam nadzieję, że nie jest pan tak nierozsądny, aby to pana teraz powstrzymało? (Ostatnie zdanie Gość wygłosił z dużą dozą sarkazmu).

– Raczej nie, – przyznał się ze wstydem Patryk.

– Tak myślałem, – chłodno ocenił sytuację Czarny człowiek, – taka jest właśnie podłość ludzkiej natury. Nawet najlepszy z nas jest w stanie poświęcić każdego, byleby tylko przedłużyć swe życie, nawet choćby na chwilę.

– Nie podziękowałem jeszcze panu… I proszę wybaczyć mi, za te wszystkie głupie rzeczy, które nawygadywałem… a zwłaszcza te, które kierowałem bezpośrednio pod pana adresem.

– Pan o tym, że wziął mnie za wariata? Nevermind! To bzdura. Każdy na swojej fobie i uprzedzenia, tym bardziej lekarz – psychiatra… zaręczam panu, każdy lekarz reagowałby podobnie. Za wszystkie inne rachunki za jakiś czas sprawiedliwiej mnie pan osądzi.

– Kim jestem, żeby pana sądzić? Ja sam nie jestem bez grzechu. Ale, proszę mnie zrozumieć, ja po prostu chcę żyć!

– Tak śmiało! Życie właśnie przed panem.

„Dobry Boże! On mimo wszystko mnie otruł! „- Myślał lekarz, połykając płynny ogień.

Patryk poczuł nagły, bardzo ostry ból, całe jego ciało jakby buchnęło iskrami, Nieznajomy i cały pokój rozmył się na jego oczach, po czym upadł bezwładnie, jak kłoda na podłogę.

„Pluję na to! – błysnęło w ostatniej chwili w głowie Patryka, – Po tym, co wysłuchałem tu na temat ludzkiego życia, wątpię, czy jest siebie warte?” czas

– Nie żałuj, – brzmiał mu w uszach głos Czarnego człowieka, – nawet wieczność nie okaże się dla ciebie zbyt długą, jeśli będzie napędzana twoimi pragnieniami poznawania prawdy. Mam nadzieję, że Ci się powiedzie i przynajmniej ty poznasz do końca tajemnicę życia. Ja szukałem jej przez 500 lat i nie znalazłem sekretu. Tobie – wierzę że się uda…

*

Patryk obudził się na swej skrzypiącej kanapie. Już był ranek i okna lśniły jasnym słonecznym światłem. Pierwsze, co zrobił – uważnie rozejrzał się po pokoju: spojrzał pod stół, za kanapę a potem z jakiegoś powodu poukładał starannie wszystkie książki i płyty rozrzucone w nieładzie po półkach. Potem pobiegł na podwórko, biegał tam kilka razy, za każdym pokonując strome schody w dół i do góry. W pokoju ale i w całym mieszkaniu nie było żadnych śladów tajemniczego nieznajomego. Ani jego, ani tym bardziej eliksiru… „Szkoda! Ale sen i tak był faajny” – skonkludował na koniec.

Oczywiście, że to był tylko sen, to nie mogło być prawdą. Nawet jeśli założyć na chwilę, że coś takiego byłoby możliwe, to przecież nie mógł tajemniczy Nieznajomy wyparować z mieszkania nie pozostawiając po sobie jakichkolwiek śladów!

Rozumie się, chciałoby się wierzyć. Ale fakty! Po pierwsze, wczoraj był deszcz (sam obserwował, jak krople z parasola gościa kapały na podłogę a i błoto miał na swych butach), więc musiał zostawić ślady. Ale od wczoraj, gdy gosposia umyła podłogę, aż do teraz cała lśni i nawet wycieraczka czyściutka, słowem: świeżo wytrzepana. Ponadto… Jak mógł zapomnieć o najważniejszym? Pojawienie się Nieznajomego poprzedzone było silnym, długim i ostrym dzwonkiem. A dzwonek u jego drzwi nie działa od dwóch tygodni i on – Patryk Trazom – wciąż nie miał czasu, aby wezwać montera do naprawy.

A jeśli to magia, czary? Ale opętany „Alchemik” i sam nie zaprzeczał, że nie jest wszechmogący, a nawet tytułował się naukowcem. A jabłka? No właśnie, jabłka! Patryk pamięta, że jego gość raczył jedno za drugim  i bezceremonialnie zostawiał ogryzki, co jego, Patryka, denerwowało. Ale, choliwcia, wszystkie są całe i tak jak leżały wciąż leżą w tej głupiej wazie! Obsesja!

„Przywidzialo mi się, – myślał Patryk, – zupełnie jak w filmach.”

Jego „przywidzenie” z niezwykłą jasnością odtwarzało mu się teraz w głowie: Obcy w kolorze czarnym, świecące czaszki, butelki, eliksir; wszystko to, co się stało tamtej nocy widział w najdrobniejszych szczegółach.

– Co mi chodzi po myślach? – Mruknął głośno, – Co się ze mną dzieje? Jakaś halucynacja? Jako lekarz-psychiatra, muszę w pierwszej kolejności przeanalizować to wszystko na spokojnie. To nie Obcy, to ja oszalałem! To prawdopodobnie w wyniku proliferacji nowotworu. Takiej wcześniej u niego nie zaobserwowano. Ale i symptomów podobnych nie powinno być. Z pewnością skoro je odnotowuję, to są to bardzo niepokojące objawy. On – Patryk – dobrze wie, jakie to niebezpieczne.

„Tak! Poeci lubią opisywać śmierć, ukraszając ją romantycznymi epitetami. Ale w rzeczywistości, często jest to bardzo obrzydliwe widowisko. Dobrze, jeśli agonia trwa jakiś krótki moment. Chcwila – i jesteś w niebieosach. Jeszcze minutę temu byłeś pełen życia, zabawy, snułeś plany na przyszłość. Zrozumieć co się dzieje – nie miałeś ani potrzeby, ani czasu. Ale nie każdy ma tyle szczęścia. Śmierć czasem – to wielkie wyzwanie, i umrzeć z godnością – nie każdemu jest dane. Ból, krew i ropa – to niepełna lista towarzysząca jej dramatowi.”. On – Patryk – był gotów znosić ból, był na tyle odważny, aby to zrobić. Ale szaleństwo jest ponad jego miarę, zawsze żal mu było pacjentów, którym towarzyszyło do samego końca. I modlił się tylko o jedno: za wszelką cenę nie stracić nad sobą kontroli.

„Zbadać się! Natychmiast dac się zbadać, – pomyślał, – nie powiodło się specjalnie w życiu, tak przynajmniej niech się wszystko powiedzie na łożu śmierci. Pragnę tylko jednego: umrzeć zdrowy na umyśle i przy pamięci. Czy to tak dużo? ”

Zawładnęła nim panika, ale razem z nią jakieś dziwne uczucie. To niesamowite, jak dobrze, fizycznie czuje się dziś od samego rana. Od dawna już nie pamięta tak dobrego stanu swej kondycji. Niektóre z jej atrybutów: świeżość, wigor, siła – odczuwa dosłownie w całym organizmie. I dzwonienie w uszach umilkło. Co to jest? Tymczasowa poprawa przed nieuchronnym końcem? Może, może… I co jeszcze niesamowite. Jako specjalista, nie mógł tego nie wiedzieć: ani jeden chory umysłowo człowiek takich objawów z definicji nie zaznaje! A jeśli on sam… Zresztą, pojawiająca się w jego głowie w ślad za tym odkryciem myśl była na tyle absurdalna, a już szczególnie dla wykształconego człowieka, że natychmiast ją odrzucił. „Nikomu tylko o tym nie wspominaj, bo natychmiast ubiorą cię w kaftan bezpieczeństwa i grzecznie zaprowadza do Izby №6 i zostawią w niej na długo”.

Nagle jego oczy skupiły się na włączonym telewizorze. Urządzenie, zdaje się, pracowało od wczoraj, po prostu zbyt był podekscytowany, aby do tej pory ów fakt odnotować… Ale to, co zobaczył na ekranie i usłyszał z głośników na tyle go teraz uderzyło, że skutki szoku wykraczały poza wszelkie związane z procesami myślenia  niemyślenia granice jego percepcji.

„Dziś w nocy w Monachium, po ciężkiej i długotrwałej chorobie zmarł wybitny działacz społeczny i filantrop polskiego pochodzenia Michel de Saint Babique”

Po ciężkiej i długotrwałej chorobie… Stąd jego śmierć dała się przewidzieć jeszcze wczoraj. I oto skąd się wzięły jego – Patryka Trazoma widzenia –  z kadrów telewizora: oto pan Michel Babique odwiedza umierających w hospicjum pacjentów, oto jest w żałobie po zmarłych przyjaciołach, oto na ich pogrzebie z jego parasola ociekają grube krople deszczu, a do butów lepi się błoto… A teraz inne kadry (wszystkie w kolorach bieli i czerni) – śp. Michel Babique siedzi w swej willi na kanapie i zjada jabłko. Rozmawia z kimś żywiołowo, przekonuje do czegoś, ale głos jest całkowicie wyciszony…

No! Teraz wszystko jest jasne. W głowie Patryka ułożył się w pełni logiczny obraz tego, co się stało. On – patryk – najwidoczniej zasnął sobie wczoraj trochę wcześniej, niż zwykle, a materiał filmowy TV plus niewesołe myśli skompilowły w nim tak ponury, niesamowity rezultat. A historyjka, którą opowiadał Nizeznajomy? Przecież nie dalej, jak wczoraj on sam przeczytał sobie biografię Nostradamusa i liczne przypisy wszystkich jego zwolenników. To niesamowite, jakimi ścieżkami informacje przenikają w naszą podświadomość! „Teraz natychmiast muszę pobiec do profesora, aby powiedzieć mu o wszystkim. Może da się z tego sklecić jakiś doskonały materiał na kolejny artykuł naukowy, którego sam staruszek Freud pozazdrościłby mu!”

Uspokoiwszy się i troszkę ochłonąwszy udał się do łazienki, aby dokonać porannej toalety. Myjąc zęby przypadkowo spojrzał na swe odbicie w lustrze i aż przysiadł na kibelku z wrażenia. Z drugiej strony lustra spoglądał na niego młody człowiek z czarnymi jak smoła potarganymi włosami. Gdzieś odparowola z tamtego chorobliwa chudość, i emanowała z niego jakaś bliżej nieokreślona witalna siła. I sińce pod oczami gdzieś się rozpłynęły.

– Nie, no nie może być! – mruknął, – widocznie wymieniono mi lustro na nowe. – skonkludował.

Myśląc w ten sposób ubrał się, wziął torbę, dziarsko wybiegł z mieszkania do pracy skacząc po schodach przez trzy stopnie, co nie zdarzyło się mu chyba od dziesięciu lat. Doktor Trazom na tyle przemógł w sobie lęk przed chorobą, że nawet nie chciało mu się analizować jakichkolwiek sygnałów ostrzegawczych, a już na pewno tego, ze dopiero co kulił się ze strachu i wstydu przed kolegami, którym gdyby opowiedział o swej wizji zadzwoniliby natychmiast do sanitariuszy z Izby nr 6.

*

– Panie Patryku… niczego nie rozumiem, – rzekł do niego stary profesor, ocierając mokre okulary i spocone czoło chusteczką od nosa. – Wszystkie analizy pana badań są w porządku. Mało tego… wyniki wskazują, że jest pan całkowicie zdrowy. Guz na zdjęciach jest po prostu nieobecny, jakby nigdy nie istniał…

– I ja niczego nie rozumiem, – odpowiedział jego pacjent, a jednocześnie asystent, – jakiś absurd?!

– Nie, nie absurd… – odpowiedział profesor po chwili zastanawiania się, – jeżeli osądzić zdroworozsądkowo – wszystko da się wytłumaczyć. Zmiana terapii, jak widać, dała owoce… Choć, i muszę to przyznać szczerze, najnowsze osiągnięcia medycyny i mnie, starego profesora, coraz bardziej zaskakują. Ale z faktami nie zwykłem polemizować…

– Może to wpływ tych zagranicznych tabletek? – nieśmiało zasugerował Trazom

– Te tabletki , tabletki, które sprowadziliśmy z zagranicy, owszem, prawdopodobnie wywarły dużo bardziej korzystny wpływ na przebieg choroby, niż wskazywałaby ich receptura. Ale jednak nie aż taki…

– A moje wizje, panie profesorze?

– A co o wizji… Wizje, których pan doświadczył i o których pokrótce mi opowiedział nie wiązałbym z objawami pogorszenia, ale właśnie z symptomem pana całkowitego uzdrowienia. Podobne przypadki już zdarzały się w mojej praktyce. Możliwości ludzkiego organizmu są niewyczerpane. Nie inaczej w odniesieniu do mózgu. Co dało przyczynek do fantazjowania na poziomie podświadomości zachodzących u pana procesów wewnętrznych i zewnętrznych? Tego jeszcze nie wiem. Nauka, drogi kolego, nie jest w stanie wszystkiego wyjaśnić. Ale sprawa pańskiego wyleczenia jest tak wyjątkowa, że jest godna referatu, który chciałbym, aby pan przygotował i wystąpił z nim na sympozjum w Madrycie, gdzie jednocześnie odbędzie pan swój profesorski staż.

– Ależ panie profesorze… ja??

– A kto, jak nie pan najlepiej oceni i poklasyfikuje wszystkie aspekty sprawy? Tak, panie Patryku. Pana przypadek jest naprawdę wyjątkowy. I mnie czasem przychodzi do głowy, że być może schizofrenia  nie jest chorobą, lecz cechą ludzkiej wizji rzeczywistości. A jeśli jest to dopuścimy, że fioletowe światło dla jednego dla drugiego jest czerwonym, a czas i przestrzeń, jak dowodzili Galileusz i Einstein są względne, to dlaczego nie może być rzeczywistością, w której, na przykład, nasz pacjent Michał Babicki – był zaiste świetnym alchemikiem w czasach Nostradamusa? I jak w każdym śnie, w którym możemy znaleźć się w nieoczekiwanych miejscach i spotkać ludzi, czasem nieznajomych i my nie czujemy się niczym zaskoczeni, że oto pielęgniarka spod szesnastki przynosi nam obiad z kapuśniakiem, kotletem mielonym i kompotem. Pałaszujemy, aż się nam uszy trzęsą, podnosimy nos i myślimy o tym, jak zdenerwować króla Nostradamusa?

Profesor mówił i mówił, a jego pacjent, a zarazem asystent doktor Trazom gorączkowo rozmyślał: „O kim profesor napomknął? Czy dobrze usłyszałem? – o Michale Babickim?… Zaraz, zaraz, a jak się nazywał mój Nieznajomy? Jakoś: Michel de Saint Babique?… cholernie podobnie! Dziwne to… czyżby kolejny zbieg okoliczności…”- gorączkowo zastanawiał się Trazom.

– Panie profesorze…

– Tak, panie Patryku?

– A co się dzieje aktualnie z naszym pacjentem Michałem Babickim, o którym pan napomknął przed chwilą?

– Pan Michał… No cóż. Zmarł podobno, nie tak dawno. Ale wcześniej wypisał się na własną prośbę…

– Panie doktorze Trazom, – zawołała z zadyszką w głosie ledwie co wbiegłszy do gabinetu młoda pielęgniarka, – panie doktorze Trazom! otrzymał pan pilny list polecony z kancelarii notarialnej w Niemczech.

– Z kancelarii notarialnej, z Niemiec? A czegóż mogą ode mnie tam chcieć?

– Tak. Z Monachium! Musieliśmy otworzyć przesyłkę, bo korespondencja zaadresowana była służbowym pismem na naszą klinikę.

– I czego chcą?

– Panie doktorze… Fritz von Bernstein vel Michel de Saint Babique… mówiąc krótko: miliarder, który zmarł niedawno… z pominięciem bezpośrednich spadkobierców przekazuje panu wszelkie prawa i plenipotencje do swego majątku!

– ?!!

MB

.

.

.

.

.

.

.

.

Z zapisków doktora Trazoma 

  1. Aşadar, se pare că Doctorul Trazom a moştenit o avere fabuloasă! Aşa noroc mai rar 🙂

    P.S. „Specimene” ca CF trebuie expulzate din nuvelele dumneavoastră 😉

    • No cóż… Zobaczymy jak pan doktor Trazom będzie sobie radził z fortuną. Może ufunduje sieć klinik w Madrycie? 😉 A może wyda ją na walkę z głodem w krajach III świata?… La vie verra!
      …A co do „Specimene ca CF”: nie ma takiej opcji, żeby zniknęła z galaktyk, po których, póki co, podróżuje także i Babicki. Bez CF ten nobliwy lowelas nie miałby dla kogo błyszczeć i żadnego powodu, aby wracać do opłotek. 😉

  2. Eu personal sunt 100 la 100 convinsă că novelistul meu preferat 🙂 s-ar descurca de minune şi fără Fille (nu v-aţi saturat încă de ea?;CF îmi este extrem de antipatică; e complet lipsită de scrupule, vă asigur!) 😉

    Numai bine,
    K.

  3. Heh, tym razem wirtualny Doktor Trazom nieco odjechał pod względem cech Trazomowi w realu. Ten dobrze by wiedział, co zrobić z taką walizą pieniędzy – zawsze marzył o czerwonym Ferrari Testa Rossa i jachcie zacumowanym do portu w Saint-Tropez 😉

    • Ale i wirtualny, z tego co mi wiadomo ( 😉 ) chyba jeszcze nic nie postanowił. Z przyjemnoscią będę dopiero śledził jego poczynania. Z czasem, pewno, wykroi się z nich jakie opowiadanko? 🙂

      • Coś się widzi, że trzeba mi będzie zaudać się nad Lazurowe Wybrzeże… Chyba jakiś wśród moich bohaterów romansik się tam zakleci? 😉 Musi być trzeba by podlukać 😉

      • Szanowny Krzychu, prawie uprzedził Pan fakty. Czy w przypadku doktora Trazoma w grę będzie wchodził harem „lasek”? – Osobiście nie przypuszczam… 😉
        Jednakowoż dr Trazom, jako normalny i zdrowy mężczyzna (a na dodatek od niedawna chyba bardzo zamożny) z pewnością bedzie przedmiotem pożądania wielu pięknych i inteligentnych kobiet. O jednej z nich – wkrótce… 🙂

        • Januszu, no ba… Przypuszczam, że co nieco przypakował, wymienił garderobę, przestał strzelać co kwadrans „myśliciela” i do najlepszych klubów na Lazurowym Wybrzeżu zawsze wchodzi z pełną obstawą 😉

  4. Les plus ardents fans de M. Babicki attendent la suite avec impatience! 🙂

    En attendant le plaisir de vous lire à nouveau, Cher Monsieur Babicki, je vous envoie mes sincères amitiés :),
    CF

    • Chère Madame Caterina!
      Chaque fois que je lis vos messages je suis un peu étouffé, parce que ce vous, Madame, qui êtes probablement la plus fidèle amie de M. Babicki.

      Alors au nom de M. Babicki je vous prie de recevoir l’assurance de leur haute considération…

      Mon meilleur souvenir!
      Janusz

Skomentuj Janusz N Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *