Niedokończony sonet

Coraz bardziej popadał w depresję. Nic go nie cieszyło. Nawet drobne sprawy, które w innej sytuacji przyniosłyby mu wiele pozytywnej energii, teraz powodowały odwrotną reakcję: rozdrażnienie. I jedna była wszystkiego przyczyna: on – dobry i ceniony przez lata weterynarz, od pół roku pozostaje bez pracy.

Wszystkie dotychczas czynione próby znalezienia nowego zajęcia pełzły na niczym. Trafiały się, oczywiście, propozycje, których jednak nawet nie zamierzał brać pod uwagę. Na przykład: laborant, albo rzeźnik. Jego dotychczasowa pozycja zawodowa, duma i pryncypia nie pozwalały na zniżanie się poniżej swych aspiracji. Dlatego przez pierwsze miesiące nieplanowanego urlopu wynajdował sobie zajęcia we własnym mieszkaniu, które wcześniej odkładane były przez niego na przysłowiowe „wieczne jutro”. Powymieniał płytki w łazience, oszklił balkon, przywrócił porządek w dużej osobistej bibliotece. Ale w końcu wyczerpała się inwencja, podobnie zresztą jak odłożone wcześniej pieniądze na nowy samochód. A nowej pracy jak nie było, tak nie ma. Coraz częściej też wyłapywał smutne spojrzenia żony, z zatroskaniem odnoszącej się do sytuacji zawodowej męża. I chociaż jego Mariola niczego nie mówiła głośno, i nawet ciężko nie wzdychała w jego obecności, dobrze wiedział, jak wiele gromadziło się w niej goryczy. Na delikatne kobiece barki zwaliły się przecież wszelkie wydatki: a to opłaty komunalne, a to jedzenie, koszty kształcenia córki i nawet spłata kredytu mieszkaniowego. Ona – pracownica stacji benzynowej dzielnie jednak znosiła te kłopoty i milczała.
Ale niektóre działania, słowa i gesty, może nawet i nieświadomie lecz z trudem skrywały prawdziwą troskę i świadomość niełatwych dni. Skończył się lakier do paznokci – cóż, trzeba będzie sobie jakoś radzić. Nie ma pieniędzy na dobre proszki do prania – można będzie kupować tańsze. Dobyła druty, które od dawna leżały w zapomnieniu na stryszku i zaczęła dziergać skarpety, które wcześniej kupowało się u nich w rodzinie na przysłowiowe pęczki. Tak czy siak – najbardziej drażniły i gniotły serca małżonków nie trudy życia, a to ciche, codzienne domowe milczenie.

Atmosfera w małżeństwie gęstniała z każdym nowym dniem. Nawet kot Feli czuł jej ciężki symptom starając się jak tylko można najrzadziej pokazywać się gospodarzom, preferując ciche i spokojne drzemanie w pobliskich zaroślach. Innymi słowy: w domu – stan przedburzowy, gotowy na wybuch przy najmniejszej iskrze. I wkrótce tak się stało. Mariola zajęta była robieniem obiadu, gdy jej miejsce codziennej domowej pracy naruszył gospodarz. Wszedł wypełniając swymi gabarytami przestrzeń kuchni i głośno przysiadł na stołku. Mariola tylko na chwilę oderwała się od obierania ziemniaków, aby spojrzeć na męża. Ten – nie był w najlepszym nastroju. Położył na stole pożółkłą kartkę papieru, kiedyś zapewne wyrwaną ze zwykłego szkolnego zeszytu.

– Co to jest? – Spytał.

Kobieta spojrzała na kartkę i wyraźnie pobladła.

– Skąd to masz?

– Zapytałem pierwszy.

– Czemu grzebałeś w moim albumie fotograficznym? – Spokojnie, ale stanowczo spytała Mariola.

– Moim? – Henryk czuł, jak napływa na niego fala niekontrolowanego gniewu. – Myślałem, że w naszym domu wszystko jest wspólne.

– To mój album! – Wyraźnie artykułując każde słowo powiedziała Mariola. – Był moim na długo zanim się poznaliśmy.

– To zrozumiałe – Uśmiechnął się Henryk. – Tak, więc, co to jest?

– Sonet – Odpowiedziała krótko.

Mariola zdała sobie sprawę, iż teraz mąż jest w takim stanie, że póki „nie ujdzie z niego „cała para” i póki się nie uspokoi nie ma sensu ani się kłócić, ani go do czegokolwiek przekonywać.

– Co takiego?

– No, wiersz. – Mariola wróciła do obierania ziemniaków.

– Wiem, co to sonet. Może nawet lepiej od ciebie orientuję się w gatunkach poezji. – Obejść się bez kłujących uwag, oczywiście, nie był w stanie – Pytam raz jeszcze: co to jest?

Mariola milczała, choć zdawała sobie sprawę, że pogarsza w ten sposób sytuację przed nieuniknionym „wybuchem”.

– Komu poświęcony był ten tak dyletancki utwór? I dlaczego tak starannie przechowywałaś go przez tyle lat?

Pytania wymagały natychmiastowej odpowiedzi, inaczej „wybuchu” po prostu nie można będzie uniknąć. Ale była już tak zmęczoną i opustoszałą wewnętrznie, że nawet nie starczyłoby jej sił na odparcie wystrzału z kapiszona, a co dopiero domowej bomby. Chciałaby odpowiedzieć lakonicznie, acz wyczerpująco, ale cóż, skoro nagle napłynęły na nią wspomnienia, od których zatraciła poczucie samoochrony i zdrowego rozsądku.

– To Zygmunt-Maria.

– Jaki znowu Zygmunt i co za Maria? – Mąż kontynuował dociskanie żony do muru.

– Maria to drugie imię Zygmunta.

– Maria, Zygmuntem? – Uśmiechnął się, posuwając się z powrotem do małostkowości – Nienawidzę mężczyzn z kobiecymi imionami. Od takich facetów aż cuchnie zniewieścieniem.

– To nie on wybrał dla siebie imiona – Mariola podjęła próbę obrony przyjaciela.

– A komu poświęcił tak wspaniały sonet? – Mąż najwyraźniej nie zamierzał odpuścić.

– Mi.

– Tobie? – Mimo, że nie był zaskoczony, ale tak zdumiewająco odgrywał tę teatralną rolę, że niemalże wyprowadził żonę z równowagi.

Odwróciła się i spojrzała na męża:

– Tak, mi. Zygmunt-Maria ten wiersz napisał dla mnie! A co ciebie tak dziwi? Sądzisz, że nie byłam w swej młodości godna zadedykowania mi pięknego wiersza?

– Cóż, z epitetem „piękny” mógłbym tu polemizować, a nawet mam pewność, że w tej polemice odniósłbym miażdżące zwycięstwo. Ale szkoda mi czasu na dysputę. Jestem zainteresowany czymś zgoła innym: a mianowicie kim jest ten tajemniczy Zygmunt, domorosły rymokleta, i dlaczego ja o nim nic wcześniej nie słyszałem?

Mariola wzruszyła ramionami:

– To przeszłość. Dlaczego miałabym ci o nim opowiadać?

– Wiemy dużo o naszej wzajemnej przeszłości. Ale nigdy, nawet mimochodem, nie wspominałaś o rymoklecie.

– Bo to coś bardziej, niż przeszłość. To wręcz archaiczne czasy.

– Dinozaurów?

– Prawie – odwróciła się do patelni z cebulą.

– To po co było przechowywać ten sonet? – Potrząsnął w powietrzu pożółkłą kartką.

– Jak to po co? Przecież to pamiątka.

– Po nim?

Mariola ponownie szybko się odwróciła. Gniewu i złości przybyło w jej oczach w trójnasób.

– To pamiątka z mojego dzieciństwa. Z czasów, gdy byłam młodziutką i piękną dziewczyną. Gdy pisano dla mnie wiersze i popełniano różne szalone czyny! – Wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– Aha! – Kontynuował Henryk, zdając sobie sprawę, że przeciąga strunę. Ale ukrócenie ciągu dalszego „małżeńskiego śledztwa” tym bardziej było dla niego niemożliwe – Było coś między wami?

– Wszystko! – Ostro, odpowiedziała, nie zdejmując z męża gniewnego spojrzenia, mimo że cebula na patelni zaczęła się niebezpiecznie przypalać. Henryk nie mogąc znieść tak ciężkiego wzroku wstał w końcu z taboretu:

– Dobra, już. Uspokój się. Chciałem tylko zaspokoić swą ciekawość.

– Chorobliwą ciekawość – odpowiedziała Mariola i wróciła do gotowania obiadu.

– Jeszcze pewna kwestia nadal kołacze mi w głowie – odezwał się kończąc przepytywanie – a dlaczego sonet nie ma zakończenia? I co ma niby znaczyć ten wielokropek po ostatniej linijce? Tak jakby pozostawiano tu jakąś nadzieję na przyszłość.

– Idź już stąd – Cicho poprosiła Mariola, wiedząc, że jej odporność psychiczna jest na wyczerpaniu. Bała się, że zaraz przed mężem się rozpłacze, a bardzo by tego nie chciała.

Henryk cicho zamknął za sobą drzwi. Ale podczas obiadu w obecności córki znów podniósł delikatny temat, co prawda, ograniczając się do zdawkowego pytania:

– Czy masz fotografię tego, jak mu tam, Zygmunta-Marii?

– Nie, nie mam jego fotografii. – Odpowiedziała Mariola w sposób, jaki się zwykło czynić stawiając definitywną kropkę.

Henryk wziąwszy ze sobą talerz poszedł do pokoju, by zasiąść przed swym ukochanym telewizorem, w którym właśnie rozpoczynała się transmisja meczu piłkarskiego. Przy stole kuchennym pozostała matka i córka. Między nimi były doskonałe, pełne zaufania, ponad pokoleniowe relacje.

– A dlaczego nie masz jego zdjęcia? – Ostrożnie zainteresowała się Halina.

Gdy Mariola spojrzała na córkę pytająco, ta pospieszyła z wyjaśnieniami:

– Przykro mi, ale tak głośno przed obiadem prowadziłaś rozmowę z ojcem, że mimowolnie stałam się jej świadkiem.

– Rozumiem. – Wszystkiego tylko kiwnęła głową matka, w myślach przenosząc się do dni swej młodości. Cień lekkiego smutku przykrył jej twarz – On, córciu, bardzo mnie kochał.

– A ty?

– Niestety! Serca do niczego nie przymusisz. Poprosiłam go, abyśmy zostali przyjaciółmi. I Zygmunt-Maria się zgodził. W naszych Starych Babicach wszyscy myśleli, że jesteśmy parą. A my po prostu spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Tak, piękne to były… te minione czasy… – Rozmarzyła się Mariola.

– I on nigdy nie przekroczył linii, którą wytyczyłaś?

– Nigdy. A mimo to Zygmunt-Maria naprawdę mnie kochał. Widziałam tę miłość w jego wielkich oczach, przelewała się po ich powierzchni. Owszem! Czasem mimowolnie słowem coś tam próbował napomknąć… Ale zawsze uważał, aby nie przekroczyć wytyczonej przeze mnie granicy. I tak już zostało do samego końca naszej znajomości. Nie przekroczył mojej granicy nigdy.

– Naprawdę pisał dla ciebie wiersze?

– Tak.

– Wow! – W oczach szesnastoleniej dziewczyny zabłysła zazdrość i podziw. – Romantycznie, jak w filmach. A potem? – Halina zaczęła nalewać herbatę do filiżanek.

– Co potem? Potem wyjechałam na studia do Krakowa, a on do Łodzi. I więcej już się nie spotkaliśmy.

– Ani razu? – Ręka Haliny drgnęła i na obrus poleciała krótka strużka herbaty.

– Ani razu.

– Ale czy to możliwe? Jak można więcej się nie spotkać, jak twierdzisz, z przyjacielem, mieszkając w tej samej niewielkiej miejscowości? Nigdy nie przyjeżdżaliście do Starych Babic na wakacje?

– Już na pierwszym roku poznałam twego ojca. I byłoby wobec niego nie w porządku, gdybym próbowała spotykać się z Zygmuntem-Marią. Zresztą, on także rzadko przyjeżdżał do domu, gdyż cały swój wolny czas spędzał na wyprawach. Studiował, nawiasem mówiąc, geologię. Wiedział też, że w mym życiu pojawił się twój ojciec. Nie zamierzał stawać z nim w konkury.

– A teraz?

– Co, teraz? – Mariolę nieznacznie zaczęło niepokoić, czy aby córka nie nakłania jej do sprzeniewierzenia się jednemu z bożych przykazań.

– Gdzie on jest teraz? Co się z nim dzieje? W ogóle, czy cokolwiek ci o nim wiadomo?

– Ostatni raz w Starych Babicach byłam, zdaje się, osiem lat temu. Wtedy zgadałam się z koleżanką ze szkolnej ławki Wielisławą. Powiedziała mi, że Zygmunt-Maria pracuje dziś, jako leśnik w głębi Puszczy Kampinoskiej, z dala od ludzkich osad. Nigdy się nie ożenił. W Starych Babicach bywa bardzo rzadko. I nikt praktycznie nic nie wie o jego dzisiejszym życiu. Zresztą, tak jak i był za młodu tajemniczą osobą, taką i został. – Mariola westchnęła i wstała od stołu. – Dobra, wystarczy rozdrapywania starych ran. Było – minęło. Trawą porosło.

Tymczasem Henryk podsłuchawszy rozmowę matki z córką uważał inaczej. Pod pretekstem wyprawy do rodzinnego Tarnowa (za poszukiwaniem pracy) udał się zupełnie w przeciwnym kierunku – do Starych Babic. Wcześniej rzadko kiedy tu bywał. Znał i pamiętał za to adres zamieszkania koleżanki Marioli – Wielisławy. Od niej dowiedział się, w której z kampinoskich leśniczówek mieszkał tajemniczy Zygmunt-Maria.

Mimo że zdawał sobie sprawę ze swego absurdalnego przedsięwzięcia, to jednak pragnienie ujrzenia na własne oczy Zygmunta-Marii zagłuszało w nim wszystkie próby rozumu przeciwstawiania się tej dziecinnej eskapadzie. Musiał zobaczyć tego mężczyznę i zrozumieć. Wszystko zrozumieć. Miał szczęście: Zygmunt-Maria przebywał akurat w tym dniu w swej leśniczówce. Siedział na małym ganku i czyścił lampę naftową. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, z lekka przygarbiony. Czuło się w nim skrywaną siłę małego herkulesa.

– Dzień dobry! – Henryk podszedł do ganku.

– A tobie dobrego zdrowia – Leśnik odłożył klosz i starannie przyjrzał się intruzowi. – Wejdź do chaty, a nie – to zagryzą cię komary.

Miał rację. Chemiczna maść niewiele pomagała na tutejsze insekty. W domu było czysto i nawet jakoś tak specyficznie przytulnie. Chociaż brak kobiecych rąk natychmiast rzucał się w oczy.

– Herbata, kawa? – Zapytał gospodarz.

– Przyszedłem porozmawiać – powiedział Henryk i położył na stole butelkę „Finlandii”.

– Porozmawiać? – Leśnik uśmiechnął się pod wąsem – to do czegoś takiego lepszy będzie mój samogon z jagód. I nie zatruje głowy, i kaca po nim nie będzie.

Sprawnie nakrył do stołu: grzyby z octu ze śmietanką, ryby, smalec. Pierwsze rozlanie wypili bez toastu. Samogon, choć był bardzo silny, ale piło się łatwo, a i zapach miał subtelny, ledwie wyczuwalny.

– Jestem Henryk, ślubny Marioli – jednym krótkim stwierdzeniem postanowił wprowadzić leśnika w temat.

– Wiem… – najzwyczajniej odpowiedział.

Taka riposta i taki spokój z jakim tamten mu odpowiedział, zdumiał Henryka. Ręka zastygła w powietrzu i śmietanka skapując z grzybka spadała na stół.

– Wiesz? A skąd?

Wiem, i tyle. – Zygmunt-Maria wzruszył ramionami polewając powtórnie – Nic się nie zmieniłeś – I nie męcząc dalej swego gościa wyjaśnił – Zanim się pobraliście przyglądałem się waszemu małżeństwu. Z boku. Więc i dobrze sobie ciebie zapamiętałem.

– Po co?

– Chciało się mi po prostu zobaczyć, komu dostaje się taki skarb, jak Mariolcia… Dawaj! Wypijmy za nią.

Szkła wypełnione rozgrzewającą cieczą stuknęły się bokami. Henryk będąc w stanie zbliżonym do stresu, nie przyzwyczajony do tak mocnego trunku zaczął zauważalnie i szybko zalewać się w drobny mak. Wyluzował się doszczętnie. Pociągnęło go na szczerą rozmowę i opowiedział leśniczemu o swym nie do pozazdroszczenia dziś życiu. Zwłaszcza użalał się nad swym statusem bezrobotnego, z którego zrodziła się cała jego aktualna drażliwość, złość i frustracja.

– A wiesz, Zygmunt, co było głównym powodem, dla którego przybyłem tu, do ciebie z wizytą? – Bełkotliwym tonem i kołysząc się na krześle zapytał. – Nie wiesz…

– Mów.

– Pewna wątpliwość, która aż dręczyła mnie i spalała od wewnątrz. Chciałem się upewnić, że Halinka nie jest twoją córką, a moją – z trudem wydukał.

Zygmunt-Maria jakoś inaczej spojrzał na swego gościa. W przeciwieństwie do Henryka samogon nie obezwładnił go i wciąż sprawiał wrażenie bycia trzeźwym i sprawnym na umyśle.

– Głupiś ty, Henryk – powiedział, i cień padł mu na twarz – czynisz krzywdę Mariolci. Jeśli nie ufasz jej choćby w maleńkiej kropelce, znaczy, że jej nie kochasz i nie szanujesz.

– Tak myślisz? – W pijanych oczach Henryka obudziło się pokrzepienie.

– Jestem pewien. A ty, okazuje się, źle znasz swą żonę. Mariola jest przy tobie świętą. A gdyby nie była tak wierną ci i oddaną, to ja już dawno zabrałbym ją od ciebie.

Zygmunt-Maria jakoś tak z rezygnacją machnął ręką, zdając sobie sprawę, że oponent jest zbyt pijany, aby uchwycić niuanse toczonej rozmowy, więc po kolejnym rozlaniu ułożył go do snu. A gdy po dobrze przespanej nocy Henryk obudził się w normalnym stanie, o wczorajszej libacji przypominał mu tylko wciąż unoszący się w izbie zapach oparów. Gospodarz już czekał z przygotowanym lekkim śniadaniem i zaparzoną ziołową herbatą, po której w lekko skacowanej głowie Henryka ostatecznie przejaśniało.

– Tu jest adres i numer telefonu do przychodni weterynaryjnej w Starych Babicach – leśnik położył przed nim małą kartkę papieru – dadzą ci pracę. A w ogóle na twym miejscu splunąłbym na wszystkie zasady i poszedł pracować gdziekolwiek i z kimkolwiek, byle tylko zapewnić rodzinie to, czego potrzebuje. Własne zasady i reguły są bezwartościowe, jeśli cierpią za ich przyczyną twoi najbliżsi. Na tym polega odpowiedzialność za rodzinę.

– Dziękuję! – Jedyne, co był w stanie odpowiedzieć.

Henryk podziękowawszy skrzywił się. Po trzeźwemu okazało się, że czuł się nieswojo w obecności Zygmunta-Marii, z którego emanowała życiowa siła, pewność i egzystencjalna stabilizacja. Kartkę z adresem i telefonem mimo wszystko wziął i skrupulatnie schował do kieszeni.

Pożegnali się na ganku.

– Taa… – Henryk już zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się i odwrócił – A dlaczego nie dokończyłeś sonetu?

– Dlaczego, pytasz? Ano dlatego, ponieważ to zakończenie dopiero nastąpi.

Henryk otworzył szeroko oczy, spiął się i z nieskrywanym strachem spytał:

– Kiedy?

– W innym życiu… – Odpowiedział Zygmunt-Maria i schował się w mroku leśniczówki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *