Słońce raz wyglądało zza chmur, raz się skrywało, jakby bawiło się w chowanego. Jego nastrój – wypalonego zawodowo pisarza, także się zmieniał: od dobrego, do takiego sobie. Przyczyny jakieś specjalnej nie było, ot – wielobarwność artystycznej duszy… Na spotykanie się z kimkolwiek, na korespondowanie z fanami, a nawet z fankami nie miał ochoty, na czatowanie po forach – tym bardziej. Po zakończeniu pracy nad swoją ostatnią książką najzwyczajniej potrzebował ciszy, wypoczynku i mniej rozmyślania. Ale z tym „mniej” – nie udawało się. Natłok myśli ani myślał opuścić głowę. Kotłowały się, domagały zanotowania, prowokowały do najróżniejszych insynuacji i eksperymentowania z hipotetycznymi następstwami. „Czego się tak uczepiły? Co zrobiłem, że za grosz nie dają wytchnienia?…”
Zima osiągnęła właśnie półmetek. Styczeń już wypełnił połowę swych zobowiązań. Choć, prawda: nie były to „wyczyny” najwyższej jakości. Śnieg w Starych Babicach stopniał, odsłonił niedomarzniętą ziemię, i co? – I to ma być zima?… Psia krew! Żadnej nigdzie stabilności, przewidywalności… Nawet w przyrodzie. Jakaś ptaszyna na pobliskim drzewie śliwy wyśpiewywała tremolanda tak głośno i zagorzale, że nie dało się, przynajmniej przez chwilę, nie słuchać. Chociaż jeden pozytyw! Ciekawe, czy i ptaki miewają złe nastroje? Czy mają w ogóle jakiekolwiek, niejednakie?
A w ogóle, od czego zaczyna się to lub inne zdarzenie, które okazuje się być nagłym i nieprzewidywalnym? Z czyjegoś „kopa do przodu”, czy może z idei, która bierze się znikąd i która daje początek całej lawinie myśli, potem działań, w rezultacie których stajemy wobec faktu o z góry przesądzonym, choć wciąż niejasnym dla nas wyniku?…
Zimowa kanikuła zbliżała się do końca, zostało mu jeszcze kilka dni. „Może ruszyć w teren? – Wahał się. Wszystko będzie lepsze, niż medytacje w mieście, gdzie wszyscy odmawiają ci prawa do samotności. Samotność w metropolii, – po raz kolejny dochodzi do wniosku, – to towar hiper deficytowy. Cały czas ktoś w czymś przeszkadza, czegoś potrzebuje. Tak, dla zasady!…” To może powinien pojechać w góry, do jakiegoś kultowego kurortu? Tam przynajmniej zima wciąż podobna będzie do zimy: ze śniegiem, krystalicznym powietrzem, przyrodą zarażającą optymizmem. Chcieć czegoś więcej?
Wieczorem następnego dnia już był na miejscu. W jednym z najlepszych alpejskich resortów: w Kaprun. Wszędzie wokół imponujące piękno, obsługa, no i ceny, oczywiście, piękne także. Wszystko prawidłowo: chcesz cudownie i przyjemnie odpocząć? – Płać! (Do sięgania po portfel przywykł. A reszta ma być ponad wszelkie pochwały. Tu – była.)
Stał na tarasie swego apartamentu i cieszył oczy zachodem słońca. Totalny paraliż. Słońce powoli chowa się za ośnieżone szczyty, pozostawiając cały swój dzienny dobytek nocy. Czerwonawa poświata migocze w lodowych sopelkach na zaśnieżonych sosnach i odbija się w oknach hotelu. Słońce ustępuje cicho, majestatycznie, po królewsku, pozostawiając za sobą zmierzch, a potem ciemność.
Do kolacji miał jeszcze godzinę. Trzeba było się przebrać. Tu – wszystko zgodnie z etykietą. Przywykł. Etykieta to etykieta. I nawet, jeśli coś nie odpowiada – nie można łamać zasad. Będzie się jak lew bez grzywy. Kto takiego zaakceptuje? On – nie. Jest wystarczająco dobrze wyedukowany, by unikać dysharmonii i gapiowatości.
Kolacja była wspaniała… Atmosfera komfortu i relaks… Hotelowi goście wykazywali się nienagannymi manierami, toaletami, a panie, oczywiście, biżuterią. Szyk, blask, glamour… High life, grande vie… Innymi słowy: jak na okładkach kolorowych żurnali.
Jedna para szczególnie przyciągnęła jego uwagę. Siedzieli przy stoliku pod oknem, widok na nich miał bardzo dobry. Pod względem prezentowania się byli bardzo do siebie podobni: oboje wysocy, szczupli, piękni. Skały! – Jednym słowem… Ale było w nich coś takiego, co nie od razu dawało się podciągnąć pod konkretną definicję, coś, co mówiło, że relacje między tymi dwojga nie są ciepłe, choć na pierwszy rzut oka, trudno to dawało się zauważyć. To „coś” zbyt skrywało się przed wzrokiem ciekawskich, zbyt głęboko, w każdym razie dla większości, ale nie dla niego – obserwatora życia, pisarza.
Otóż, w oczach damy nie było ciepła. Owszem, były bardzo piękne, ale zimne i obojętne. Czasem rozpalało się w nich życie, ale zaraz potem gasło. Kobieta najczęściej patrzyła w okno, choć jej towarzysz co rusz demonstrował zaloty. Przyjmowała je, ale oczy pozostawały niezmienne.
Dziwne. A w zasadzie, co dziwne? Samo życie… Zewnętrzne piękno odciąga od prawdy. Jest ponętne, jaskrawe, to na nim skupiają się ludzkie spojrzenia. Jest przez to zbyt atrakcyjne, by nie skorzystać i nie oszukać rozumu. Tym bardziej zalotnika.
Tych dwoje, podobnie jak on, także ledwo co przyjechali; z nikim nie zdążyli się jeszcze poznać, z nikim zaprzyjaźnić. I, póki co, wszystko na to wskazuje, nie spieszą się do tego.
I nawet teraz nie potrafi dokładnie określić, czym wtedy tak bardzo go zainteresowali? Dlaczego akurat oni, nie inni? Piękno kobiety odegrało tu pewną rolę, owszem! Ale nie ono przesądziło. Piękni ludzie w jego otoczeniu bywali zawsze. I nigdy nie było ich mało. Gdzie są pieniądze, tam jest i piękno. Czyż nie? Tu sprawa nie rozbijała się o urodę. O coś zupełnie innego. Dlaczego bowiem ta kobieta z takim chłodem odnosiła się do swego towarzysza? Czasami miało się wrażenie, że go nienawidzi, choć skrzętnie starała się to ukryć.
Im bardziej się jej przyglądał, tym więcej pojawiało się znaków zapytania. Zadziwiająca rzecz: lustro! Odzwierciedla wszystko i wszystkich… z wyjątkiem duszy. Duszy nie potrafi. Jak by się nie starało. Potrafią tylko oczy. Gdy raduje się dusza oczy zaczynają świecić odrębnym ciepłym blaskiem, który przyciąga wzrok, urzeka i zniechęca, by szukać dalej. U damy zauważył taki blask w oczach tylko raz. Wtedy jej dusza na pewno cieszyła się. Kto tam ją wie, o kim lub o czym wówczas myślała? A potem jej oczy przygasły, jakby użyto wyłącznika światła.
Obserwował tę parę podczas całej kolacji. Wyobraźnia rysowała mu różne obrazki z ich życia, wymyślała wiele powodów, które mogłyby tłumaczyć takie a nie inne relacje, próbując finalnie dowiedzieć się, co może się jeszcze wydarzyć?
W ich zachowaniu nic się nie zmieniało: on próbował jej ofiarować cały świat, ona – nie oczekiwała od niego niczego… I tak w życiu bywa. I wcale nie tak rzadko…
Ale zwykle ludzie starają się ukryć swoją niechęć, a nawet pewne uczucia, lecz nie w tym przypadku. Tu – wszystko jak na dłoni. Białe jest białe, czarne – czarne. A mimo wszystko – jakie wyraziste te oczy! Szkoda, że nie świecą. Jakby były zamrożone… Choć, z drugiej strony, u niej wszystko było pięknie. Jej nawet z takim chłodem było do twarzy…
I coraz bardziej stawała się dla niego interesującą. Chciał poznać ją lepiej. Szkoda, że nie mają wspólnych znajomych… Ona sama z siebie nie zwracała uwagi na nikogo. Nawet szampana piła jakoś tak… automatycznie, bez celebrowania. Opróżniała kieliszek malutkimi łyczkami patrząc w zamyśleniu na lustro z naprzeciwka. Ach, lustro! No czemu nie odbijasz duszy?
Kolacja dobiegła końca. Wychodzić nie chciało się, ale trzeba będzie. On i ona też w końcu wstali i skierowali się do wyjścia. Poszedł za nimi. Chciał na nią popatrzeć dłużej. Ciekawość zatriumfowała nad rozumem. Każdy się czymś ciekawi, jeśli to coś dotyka jakąś strunę w duszy…
Może i miał szczęście. Takie żywe zainteresowanie się kimś jest zawsze lepsze, niż bezproduktywny odpoczynek. Chociaż, po co mu cudze życie? Nie wystarcza jego własne? Owszem, wystarcza. Z nadmiarem. Ale tu jest coś innego. Jakaś tajemnica… Nijak ona-ci to. Czuje ją.
Coś go rozkojarzyło, dość powiedzieć: stracił ich z oczu. Poszedł więc do pokoju snując plany na nadchodzący kolejny dzień… Musi ją zobaczyć jutro… Bezsprzecznie musi…
*
Ranek błyszczał i lśnił zmrożonym pięknem, słońce szczodrze obdarowywało swoim światłem wszystko, co tylko ujrzało, tworząc dookoła niezwykle fantastyczne widowisko. Góry z czapami śniegu na szczytach dumnie spoglądały w doliny, tak jak należy im się wedle statusu… Śniadanie o ósmej, jak zwykle. Trzeba zdążyć. Tu – spóźnienie się nie jest trendi.
Ku wielkiemu zaskoczeniu „jego” pary nie było. Stół był zastawiony, ale ani on, ani ona nie przyszli. Dziwne. I jakoś tak niepokojące. A może wyolbrzymił sobie wszystko i jak to pisarz wymyślił dla swych postaci nazbyt udziwnioną historię?… Może. Nie wie tego na pewno, acz intuicja pisarze niezmiennie mu podpowiada: coś tu jednak nie tak.
Zobaczył ją na stoku, bynajmniej nie na trasie dla początkujących. Zjeżdżała ze stromego zbocza, jakoś tak żarliwie – z ogromną szybkością… Jego serce aż zamarło ze strachu, chciał nawet zamknąć oczy…
A ona już na dole. Żywa i bez szwanku. Wziął głęboki oddech i odwrócił się jakoś… Taki spektakl to nie widowisko dla osób o słabych nerwach… To była ona, ale i nie ona. Tak samo piękna, jak w wieczorowym stroju, ale te jej oczy… one wreszcie świeciły i błyszczały ognikami…
Była bez swego towarzysza, i zdaje się, taki układ najwyraźniej jej odpowiadał…
Oddech… Dlaczego nie może go złapać? Co się z nim dzieje? To nie jest u niego normalne. I nie potrafi na nią spokojnie patrzeć. Jakby jakiś niepokój zawładnął nim, nie wiedzieć skąd i dlaczego…
Przemógł się, odwrócił, podszedł do niej… Uśmiechnęła się, jej oczy nadal wciąż błyszczały, oddając ciepło duszy, to, które jest niewidoczne w lustrze…
– Carmen Roumain, – przedstawiła się. I dodała: – Potrzebuję pana pomocy.
„Piękne imię, – pomyślał, – takie samo jak u przyjaciółki mej niezapomnianej, ukochanej Cateriny…” – Cicho westchnął. Potem, przez chwilę był zakłopotany, ale – prawda – nie dał po sobie poznać. „Jakiej pomocy?” Mimo wszystko zdziwił się. Ta dziewczyna przecież go zupełnie nie zna…
– Potrzebuję pana pomocy, – powtórzyła. – Mam wielką nadzieję, że mi Pan jej nie odmówi. Sytuacja jest pilna.
Miał przekonanie, że na pewno się zarumienił. Czy to z nieoczekiwanego kontaktu, czy może z poczucia dumy, że postanowiła mu zaufać piękna kobieta.
– Niech mnie pan stąd zabierze tak szybko, jak to możliwe. Póki nie wróci mój towarzysz. Poleciał do Londynu na kilka dni. Przygotowuje uroczyste zaręczyny. Ja mu mówię: zaręczyn nie będzie, ale on nie chce słuchać. Moi rodzice też już wyrazili zgodę: „pozazdroszczenia partia. Nie ma co się zastanawiać”. Ale ja go nie kocham. Nawet bardziej. Ledwie znoszę jego obecność. Ale jemu to nie przeszkadza. Zaręczyny mają się odbyć za tydzień. Bez dyskusji. Ja nie chcę. Zrobię wszystko, by do nich nie doszło. I dlatego błagam pana o pomoc.
– W porządku. Proszę się zbierać. Za godzinę czekam na parkingu. Przy Fordzie z polską rejestracją. Jest miejsce, gdzie pani nikt nie znajdzie. W pewnej gościnnej willi w Starych Babicach.
*
…Zaręczyny odbyły się. Po tygodniu. W cichych podwarszawskich Starych Babicach. Jego i Carmen… Samo życie…
*
A czy i Ty, Czytelniczko, Czytelniku – wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?! Bo ja – tak!
Postscriptum:
Było im ze sobą bardzo dobrze. Jednak po kilku miesiącach rozstali się. Cóż… Nie potrafił tak jak ona szusować po zboczach z ogromną prędkością.
Drogi Panie Babicki :),
przykro czytać, że te Carmenki takie jakieś wybrakowane – piękne, ale bez serc, bez ducha. Wspomina Pan o mojej rodaczce, pannie Muzicianu – czy czytał Pan ostatnie wydanie francuskiego brukowca „Le Cancanier de Saint-Tropez”? Mademoiselle Muzicianu związała się z… Armandem-Sébastienem Papillonem!
Nie muszę chyba dodawać, że tym samym przyjaźń Muzicianu i mojej byłej Szefowej, Madame CF (byłej, ponieważ – jak Pan wie – CF definitywnie opuściła podwoje FPTB oddając się życiu rodzinnemu i karierze zawodowej w innej branży, a aktualnie dodatkowo… śledzeniu EURO 2016 😉 ), przeszła do historii.
Z wyrazami sympatii,
Rares P.
Drogi Przyjacielu,
Tylko na poczet, jak mniemam, Twego przepracowania, a co za tym idzie nie do końca wnikliwej analizy mojej ostatniej lektury, przypiszę fakt sformułowania przez Ciebie jakże pochopnej, jakżesz niesprawiedliwej wypowiedzi na temat „kobiet wybrakowanych”…
Drogi Rare, mój druhu… Zaiste nie pojmuję, skąd aż tak fatalistyczna refleksja? Takie damy nigdy nie byłyby zdolne wziąć we władanie me, jakże zawsze wrażliwe, jakże spolegliwe na kobiece wdzięki serce, ale i jak zawsze baczne i krytyczne. Moja wieloletnia wspaniała i zażyła przyjaźń z Twoją była szefową może tu posłużyć za najlepszą egzemplifikację postawionej przeze mnie tezy. Tak więc, mój Przyjacielu, przyjmij proszę do wiadomości, że Carmen Roumain, z którą niedawno spędziłem cudowne dni, tygodnie, miesiące, posiadała i wspaniałe serce, i pięknego ducha. To nie ich brak doprowadził nasz szczęśliwy związek do zbyt pospiesznego kresu, to moja zachwiana wiara i marna miłość, która nijak nie zdołała „przenosić gór” z olimpijskich pasm w bezpieczne mieszczańskie dolinki – postawiła na naszym uczuciu krzyżyk. To ta nędzna wiara swym rozchwianiem sprawiła, że jazdę po ich zboczach uznałem za zbyt nieroztropną. Moja nędzna wiara, rozchwiana… moja marna miłość, a może… nieutulona tęsknota do jedynej, niezapomnianej, niepowtarzalnej w całym wszechświecie Cateriny? Może to tak naprawdę ta wiekuista tęsknota jak sztylet zadała śmierć jednej miłości, by w konsekwencji jak Feniks z popiołów odrodzić poprzednią? (Tak, przyjacielu! Dobrze zrozumiałeś. To nie tylko marzenia. To wkrótce będą fakty. Na razie tylko anonsuję… Caterina przyleci do mnie rejsowym z Monachium na kilka dni. Szczegółów i daty nie podaję z oczywistych względów: dziennikarze, paparazzi, moje fanki i fani Cateriny urządzili by niepotrzebny nam medialny budyń i zbędne zbiegowisko gapiów).
Wersję i odpowiedź przyjmij, proszę, jaką zechcesz…, ale plesae! Nie oskarżaj mnie więcej o wampirzenie na sercu i duszy Carmenek, szczególnie tych rumuńskich. Wszak pamiętasz, druhu, jak je zawsze sobie ceniłem?
Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie!
Janusz B
Ps
Dzięki Ci, Przyjacielu, za garść wiedzy na temat Mademoiselle Muzicianu. Współczuję dziewczynie. Miota się ze swymi uczuciami, jak motyl podczas przedłużającego się deszczu. Najpierw był Trazom, potem bracia Maks i Ludwik, a teraz: Armande-Sébastien Papillon… Woj! Co ona wyprawia. Będę musiał przy jakiś okazji wybić jej tego delikwenta z głowy, a może nawet podsunąć kogoś zaufanego i odpowiedzialnego. Co Ty na to, przyjacielu? Myślę o Tobie. 🙂 Wszak szkoda dziewczyny i jej wieloletniej przyjaźni z umiłowaną przez nas obu Cateriną… Bylibyśmy wspaniałą czwóreczką :-))))
Szanowny Panie Babicki :),
jest tak jak myślałem, a nawet jeszcze gorzej – nadal tęskni Pan za Cateriną! Dam Panu koleżeńską męską radę: niech Pan nie idealizuje CF tak jak – nie przymierzając – Don Quijote Dulcineę del Toboso.
Owszem, jest to dama wielu zalet, lecz nie pozbawiona także wad. Mnie osobiście zawsze raziło jej przesadne zamiłowanie do błyskotek i blichtru. Lubię piękne i eleganckie kobiety, ale sam Pan przyzna, że zewnętrzna powłoka to nie wszystko, CF zaś zdaje się przywiązywać uwagę głównie do niej, zarówno u siebie, jak i u innych. Może kiedyś zmądrzeje 😉
Uprzedzę Pana – u Carmen M. nie miałbym żadnych szans. Caterina mówiła, że Muzicianu gustuje wyłącznie w ciachach obdarzonych wybitnym talentem muzycznym (takich jak np. Trazom czy jego alter ego Stentgraft; o Panu i Bartusie tu nie wspominam, bo jesteście Panowie od dawna szczęśliwie zaobrączkowani). Ten cały Papillon to wypisz-wymaluj tytułowa postać z KV 527, ale jest on również utytułowanym marimbistą-amatorem. Ponieważ dobrze życzę Carmen, wolałbym widzieć u jej boku Pana Trazoma, myślę jednak, że to już sprawa zamknięta. Zeswatajmy ją więc ze Stentgraftem, póki czas! Co Pan na to?
Łączę pozdrowienia 🙂 ,
Rares P.
Rares, drogi Przyjacielu!
Przyznasz bracie, że służenie radą – Tobie wciąż nieopierzonemu adeptowi pióra, swemu trochę starszemu koledze po fachu – brzmi nieco pretensjonalnie, że nie napiszę wprost: przezabawnie. Zupełnie jak ta rada pokojówki Despiry dla wybranek serc, panów oficerów, aby poszukały sobie „rozrywki” z kim innym… Mój drogi druhu… Nie musisz mi pisać o przywarach Donny Cateriny. Przez lata wyboistej z nią znajomości i czasem wręcz heroicznych z nią zmagań poznałem tę niewiastę bynajmniej nie tylko jako damę wielu zalet (O, tak! Ma ich bardzo wiele!), ale i również jak zły szeląg… Twoją listę (słuszną!) mógłbym uzupełnić o baaaardzo długą litanię, że tylko wspomnę o powszechnie znanym tejże Damy lansiarstwie, gawędziarstwie, mitomanii. Wiem też, przyjacielu, jaka z niej bywa szczwana blagierka, mistyfikatorka, kolorystka… Wiem, że fantazjuje, do bólu żartuje, a gdy przekroczy się miarkę – protestuje, czasem coś obiecuje ale słowa nigdy nie dotrzymuje. Ucieka tylnymi drzwiami… I powiem Ci jeszcze więcej – CF to największa w mym życiu, jaką spotkałem Niewdzięcznica. Wiem, co mówię, o dowody nie proś… Wiem też, że i życie jej nie oszczędzało, i nie raz musiała doświadczać i po dziś dzień doświadcza smaku dziegciu… Pytasz, zatem, bracie, czyżem nie postradał rozumu do reszty, skorom jeszcze nie zwątpił? Hmm… Odpowiem słowami Alfreda de Musset: „Czasy trzeba przyjmować tak, jak przychodzą, wiatr – jak wieje a kobietę… kobietę taką, jaka jest…” Koniec. Kropka.
Przyjacielu! Co do Carmen nie poddawałbym się. Nie wierz w te jej muzyczne poprzeczki. Sam byłem świadkiem, jak w pewnym francuskim miasteczku robiła maślane oczy do kandydata na mera, który znał się na muzyce, jak ona na polityce municypalnej.
Więcej wiary, Rare. Czyż w Twoim imieniu nie chowa się prawda o Twej nieprzeciętności? Pozwól, aby dziewczyna przekonała się o niej osobiście. „Isiek! Ty wykupże ten kupon!”
I na zakończenie wrócę do naszej Donny Cateriny… Zwróć, proszę, baczenie, na pewien drobiazg… To nie ja, Przyjacielu, wylatuję do Monachium. To Caterina przylatuje do mnie, do Warszawy… Jesteś niegłupim chłopcem… Zanim ponownie udzielisz komu rad – trochę lepiej zastanów się nad adresem A najlepiej zamilcz. Czyż nie Szekspir pouczał: „Ślepym w miłości ciemność jest najmilsza”?
Pozdrawiam Przyjacielu!
Twój starszy kolega po fachu – Janusz Babicki.