– 1 –
W samochodzie przyszłego teścia było przytulnie i ciepło. Silnik powarkiwał równomiernie, z głośników dochodziły jakieś romantyczne kawałki. Silne reflektory oświetlały zupełnie pustą o tej porze drogę D555 z Porticcio do Ajaccio i nieliczne stojące na jej obu poboczach cytrusowe drzewa.
Wacław Stentgraft uwielbiał takie chwile. Dawały mu możliwość naprawdę relaksować się, odpoczywać, uwalniać się od problemów, zmartwień i wszystkiego, czym wypełniane są szare dni młodych ludzi takich, jak on: żyjących z dnia na dzień, wieczne pod kreską, bez stałego zatrudnienia i… bez kasy. Choć na tę ostatnią nie musi akurat szczególnie narzekać. Na brak perspektyw tym bardziej. Przynajmniej – dziś. A wszystko za sprawą pewnej czarnookiej piękności o imieniu Jeanne, którą poznał na Erasmusie w Paryżu, skądinąd rodowitej Korsykanki ze znamienitego rodu de Beaumont. Jeanne jest studentką oceanografii na Sorbonie. Na całe wakacje przyjechała w swe rodzinne progi do Ajaccio, gdzie zaprosiła także Wacława. Nie bez powodu i nieprzypadkowo. Na święta Bożego Narodzenia młodzi zaplanowali bowiem swój ślub. Najwyższa pora, aby ojciec i matka poznali wybranka ukochanej córeczki.
Rodzice panny młodej są bardzo hojnymi rodzicami. Już przyobiecali sfinansować wesele a przede wszystkim już zakupili dla młodożeńców w posąsiedzkim Porticcio niedużą willę (z dwoma basenami, stawem i parkiem), gdzie i w której, w co bardzo ufa, młodzi rychło obdarzą emerytowanego prefekta policji licznymi wnukami, a jego oczko w głowie – złotowłosa Jeanne będzie spokojnie łączyła macierzyństwo z rozwojem naukowym w tutejszej filii instytutu morskiego, którego dyrektorem jest syn szwagra – homoseksualista.
„Gdybyż jeszcze w pobliżu była jakaś lecznica, której inny szwagier zagwarantowałby mi posadę ordynatora… Też mógłby nawet być homo… Czyż życie wtedy nie byłoby na maksa przepiękne? – z rozrzewnieniem westchnął. – Kuźwa! No, byłoby, ale niestety nie będzie!… My mężczyźni wszystko musimy zdobywać sami, taki już ten świat… Lecz nic nie szkodzi. – wznowił rozmyślanie po kilkusekundowym przygnębieniu, – poradzę sobie. Od czego ma się przyjaciół?” – i wcale niemimowolnie wspomniał swego najlepszego kompana z akademickiej ławy Patryka Trazoma. Kiedyś rozmawiali, że dobrze byłoby otworzyć na Korsyce filię szwardzwaldzkiej kliniki. „Obowiązkowo trzeba będzie powrócić do przerwanej rozmowy z przyjacielem. Zwingend erforderlich!” – nie wiedzieć czemu dorzucił sobie nienaganną niemiecczyzną.
Na razie jednak jest środek lata. Patryk Trazom żyje pracą 24/7 zaszyty w swej tajemnej willi w okolicach Neuschwanstein i rozpracowuje tę bezsensowną teorię zoelongacji, a on – Wacław Stengraft, po raz kolejny przemieszcza się z siedziby przyszłego rodzinnego gniazdka w Porticcio, które czasowo służy mu za stancję – do domu przyszłych zięciów, w którym, póki co, czasowo pomieszkuje jego ukochana złotowłosa Jeanne. Mimo że jest środek nocy pokonywaną trasę zna prawie na pamięć. W poprzednich tygodniach, nierzadko bywało, przecież jeździł nią po kilka razy dziennie. Dlatego wbrew zaleceniom nawigacji – na bieżąco śledzącej poczynania kierowcy, postanowił odbić w małą lokalną drogę po prawej, aby z dala od ulicznych latarni rozmarzyć się i samotnie podążać pod bezbrzeżnym, niemożebnie wręcz rozgwieżdżonym o tej porze niebie.
W takich mistycznych momentach jak ten, lubił nie tylko marzyć. Lubił także czynić konkretne plany i nawet już sobie wyobrażać, jak zaraz po Nowym Roku razem z Jeanne pojadą w Europę i będą się przemieszczać, obowiązkowo, tylko i wyłącznie takimi małymi regionalnymi drogami, jak ta, którą właśnie jedzie teraz. Oczywiście! – Będą się zatrzymywać tylko w niewielkich mieścinach, będą jadać tylko w małych rodzinnych zajazdach, będą wspinać się na mury średniowiecznych zamków, słuchać dźwięków starych organów w kościółkach, oceniać miejscowe wina i piwo, i będą sypiać w cudownych, kolorowych, przytulnych hotelikach, kochając się przed każdym zasypianiem i o każdym poranku… I w południe – aussi, bien sûr!
Silnik napiął obroty przezwyciężając stromy podjazd. „Tak, całkiem niezła ta terenówka mojego przyszłego tatusia, ale po ślubie będę musiał sprawić sobie coś bardziej ekstra. – Rozmyślał. – Może jakiś sportowy kabriolecik z jednocześnie dużym bagażnikiem? Moja Jeanne zawsze wozi ze sobą kilka całkiem niemałych waliz… Muszę tylko zadbać, by kolorystycznie karoseria upodobniała się do jej złotych włosów. Jak znam Nineczkę, a przecież poznałem już całkiem nieźle, innego koloru niż złoty nie zaakceptuje. Stwierdziłaby, że skoro wybieram po swojemu, to znaczy, już jej nie kocham, i pewno od dawna uganiam się za innymi! – Wacław uśmiechnął się filuternie do samego siebie. „Aż tak bardzo nie rozmijałoby to się z prawdą! – i uśmiechnął się po raz drugi. – Ale co złego w tym, że facet ogląda się za ekstra babkami? To tylko przecież oznacza, że ma zdrowe ciało, a w nim, zdrową chuć. Każda przyszła żona powinna się cieszyć, że weźmie ją do ołtarza taki zdrowy żenich!” – Tym razem roześmiał się w kabinie, i to całkiem głośno.
Podjazd się skończył – rozpoczęła równie stroma, a nawet miał wrażenie – jeszcze dużo bardziej spadzista serpentyna. Automatyczna skrzynia biegów płynnie zredukowała obroty. Samochód miękko wszedł w łagodne zakręty: w jeden, drugi, potem i trzeci – za którymi rozpoczynał się kolejny ostry spadek, który, jak sądził, bezpośrednio prowadzi w kierunku remontowanego mostu, a przynajmniej tak należałoby wnioskować po rostawionych znakach ostrzegawczych. Nie będąc do końca pewnym Wacław wspomógł się nawigacją. Okazuje się, że za najbliższym zakrętem dwukierunkowa dotychczas szosa rozdziela się na dwie niezależne jednokierunkowe jezdnie. Ale co ciekawe: do najbliższego miasteczka każda odtąd będzie wiodła inną trasą. Ta z przeciwka prowadziła przez długi wąski tunel, ta z kolei, którą jechał Wacław – kierowała się na wąski most. Po dalszych kilku kilometrach, tuż za rogatkami miasta, obie jezdnie ponownie łączą się w dwupasmówkę. „Ciekawe, czemu tak wymyślono? – Zastanawiał się. – Pewno dlatego, aby uniknąć zatorów na wąskim moście i jeszcze węższym tunelu. Tak! Na pewno tak… Z tego zapewne powodu właśnie poszerzają most…”
Zadowolony ze swojego rozumowania chłopak zaczął podśpiewywać kończący się właśnie motyw kolejnego utworku dolatującego z radia. I gdy w głośnikach nastąpiła krótka przerwa między miniaturami, gdy romans F-Dur na skrzypce Beethovena płynnie podmieniło adagio Albinoniego – jakieś ogromne czarne BMW pędzące na złamanie karku minęło jego terenówkę wznosząc za sobą tumany pyłu.
„O kurczę! No, wariat! Prawdziwy wariat! W takim miejscu walić ponad sto pięćdziesiąt?! – to trzeba być naprawdę…” – I nawet nie zdążył pomyśleć, kim? – gdy najpierw, niecałe dwieście metrów z przodu, usłyszał jeden głuchy grzmot, zaraz po chwili drugi i trzeci, a przed oczyma, zza unoszącej się chmury kurzu, dojrzał koziołkujące po prawym poboczu jednopasmówki auto. Dalsze głuche odgłosy oznaczały, że pojazd staczał się w stronę niedużego rozlewiska.
– 2 –
Zdenerwowany Stentgraft depnął po hamulcach, powoli ominął betonowe słupki, o które z pewnością zawadził ten tak bardzo spieszący się poprzednik i bezpiecznie zatrzymał samochód na poboczu. Nie zamykając nawet drzwiczek wyskoczył z pojazdu i natychmiast pobiegł w stronę roztrzaskanego auta. W dole, tuż nad rozlewiskiem, w mglistej ciemności już z dala rumienił się zarys czegoś, co tylko ludziom o bogatej wyobraźni mogłoby przypominać osobówkę. Jak to mawiają: „tu – nie było już czego zbierać”. Czarne BMW zbrylone w stertę złomu leżało czymś, co ani trochę nie przypominało dachu, na skalistej ziemi. Precyzyjniej dookreślając: leżało podwoziem do góry, w którym dwa koła wciąż jeszcze kręciły się impetem bezwładności, a dwóch nie było widać w ogóle. Zapewne oderwane od osiek spoczywały już teraz gdzieś w pobliskich zaroślach. Cała prawa strona samochodu była zmiażdżona i powyginana w harmonijkę, wszystkie szyby – powybijane, skruszone w żwirek.
Gdy Wacław Stentgraft dobiegł wreszcie do wraku – pierwsze, co ujrzał, to czyjeś zakrwawione nogi i dolną, urwaną część tułowia. Reszta ciała nieszczęśnika była schowana pod roztrzaskanym samochodem, silnie zresztą zarytym, tu akurat – w miejscowo rozkruszonej skale. Jako student ostatniego roku medycyny dobrze wiedział, że nie ma najmniejszych szans, aby osoba ta jeszcze żyła…. Kilka metrów dalej leżał ktoś inny. Też kolejne zwłoki. Szyja nienaturalnie skręcona, z ust wyciekała strużka krwi, oczy szklistym spojrzeniem patrzyły gdzieś na bok…
Chłopak pochylił się i spojrzał w twarz zmarłego. Był to mężczyzna w wieku lat około czterdzieści, o śniadej twarzy, z małym wąsikiem pod nosem i siwych, nieco porzedniałych (z racji wieku) włosach. Czarno-brązowa, rozpięta skórzana marynarka na w pół przykrywała potężny tors i kaburę z bronią. Wacław odruchowo poprawił na nieboszczyku odzianie, aby przykryć pistolet. W tym samym momencie spojrzał na lewą rękę zmarłego. „Rany boskie! Oderwało mu dłoń!” – Krzyknął. Rana wciąż krwawiła, a z otwartej kiści wystawały grudki mięsa, fragmenty porwanej skóry i lśniły bielą białe popękane kości. Przyzwyczajony podczas studiów medycznych do podobnych widoków – ze stoickim spokojem z powrotem odwrócił się do samochodu i spojrzał do jego wnętrza.
W czymś, co z trudem przypominało kabinę samochodu – nie było na szczęście nikogo więcej. Wydawało się, że całą przestrzeń zajmowały uaktywnione kurtyny ochronne i białe poduszki powietrzne. Czując, że nadepnął na coś miękkiego, spojrzał pod nogi i z przerażeniem zrozumiał, że stoi na urwanej dłoni nieboszczyka, którą, na dodatek, wciąż jeszcze okalała połówka czegoś na kształt kajdanek. Druga połowa podczepiona była do stalowo-szarej walizki. Prawdopobnie walizka zaczepiając się o drzwi oderwała kurierowi rękę, gdy z impetem wyrzucało nieszczęśnika z koziołkującego samochodu…
Wacław spokojnie uczynił krok w tył, schodząc z resztek kończyny. I tej dłoni, i nieboszczykowi nic już nie pomoże. Wziął dwa głębokie hausty powietrza i lekko się uspokoiwszy, wyrównawszy oddech wyjął telefon komórkowy. Ale zamierzając wybrać numer 112 spojrzał wcześniej na wciąż pustą, nieoświetloną jednokierunkową ulicę i zaczął się nad czymś zastanawiać. Zarówno teraz, jak i przez ostatnie pół godziny prawdopodobnie nie jechał tędy ktokolwiek. Prawdopodobnie ktokolwiek nie będzie jechał tędy nawet przez kolejną godzinę. Droga nawet za dnia nie była specjalnie uczęszczana. A przecież teraz jest bardzo późna nocna godzina…
Wciąż trzymając w ręku telefon przeniósł spojrzenie z jezdni na leżącą tuż pod roztrzaskanymi drzwiami walizkę. Biorąc pod uwagę stalowe obicia i szyfrowany zamek sprawiała wrażenie, że wewnątrz skrywa jakąś bardzo cenną zawartość. „Ciekawe co? – Mimowolnie się zastanowił, – i Kim mogli być jej właściciele?” Nie zastawiając się dłużej schował telefon do kieszeni, chwycił walizkę i szybkim krokiem oddalił się w stronę swego auta. „W niej musi być coś bardzo cennego, i na pewno zaraz ktoś będzie tego szukał… A gdy dostanie się w niepowołane ręce, na przykład włóczęgi lub, co gorsza, lokalnego mafioza (mało tu takich na Korsyce?), kto wtedy zaręczy, że walizka trafi do prawowitych właścicieli?… – naprędce wynajdował sobie wiarygodne usprawiedliwienia dla dość wątpliwego postępku, – A dzwonić na policję, tutaj, w pobliżu tego rozbitego samochodu – on Wacław Stentgraft, nawet nie będzie próbował. Tu, na takim odludziu, z całą pewnością nie ma zasięgu.”
Siadłszy za kierownicą i wciąż nie włączając silnika zastanowił się, co robić dalej? „Jechać w tym stanie do Jeanne? – Nie ma sensu! Tuż za rogatkami miasta, gdzie jezdnie łączą się w jedną drogę, poustawiane są kamery monitoringu. Ktoś go zaraz bez trudu namierzy i dopiero zaczną się problemy… „Okay! Zmiana planów! – Postanowił krótko, – wracam do Porticcio”.
Jak postanowił tak uczynił. Przez kilka kilometrów wprawdzie musiał jechać zupełnie ciemną jednopasmówką pod prąd, ale przecież, jak już to wcześniej zauważył, o tej porze nie ma tu żadnego ruchu i jest prawie pewnym, że dla nikogo nie będzie stwarzał najmniejszego zagrożenia. Szczęście mu sprzyjało. Rzeczywiście dotarł pod prąd do dwupasmówki bez najmniejszej przygody. I gdy już samochód na powrót znalazł się pod dobrodusznym blaskiem ulicznych latarni przystanął na chwilę pod jedną z nich. Zanim dojedzie do domu musiał przecież przedsięwziąć coś i zaplanować. Zaczął rozmyślać o walizce… Szyfrowany zamek, cztery cyfry… dziesięć tysięcy kombinacji. W sumie nie aż tak dużo. Aby znaleźć tę właściwą potrzebować będzie trzech do pięciu godzin łamania szyfru metodą prób i błędów. A tymczasem co powinien teraz robić? Teraz powinien wrócić jak najszybciej do „stancji” i zadbać, aby nie zauważył nikt, że w tę noc gdziekolwiek stamtąd wyjeżdżał. Jakby co, będzie miał w ten sposób niepodważalne alibi.
Tym ‘nikt’ był na szczęście tylko jeden potencjalny świadek: znany skądinąd pisarz, biznesmen i celebryta Janusza Babicki. Stentgraft zaprosił go na Korsykę wraz z towarzyszącą Babickiemu asystentką. Mieli tu rozejrzeć się i przygotować na ślub Wacława z Jeanne multimedialny, weddingowy happening. „Cholera, szkoda że ta jego laska ostatecznie nie przyjechała. Jak znam Januszka – pofikałby wieczorem z panią „asystentką” i teraz grzecznie wtulony w jej przepastne piersi pochrapywał. A tak, to całkiem prawdopodobnie ślęczy nad kolejną swoją powieścią czerpiąc inspirację z odgłosów nocy. To tylko oznacza, że podjeżdżając pod rancho muszę zachować szczególną czujność… No dobra – postanowione: wracam i zaczekam „na stancji” spokojnie do południa. Wtedy zadzwonię do mojej wiewióreczki i przeproszę, że nie zdołałem przyjechać do Ajaccio na noc, bo musiałem dokończyć koncepcję wystroju saloniku, tego obok naszej przyszłej małżeńskiej sypialni… Tak jak zawsze chciała, z motywami afrykańskich Kalii… Tak, to znakomity plan! Ruszam…”
Do Porticcio miał tylko kilkanaście kilometrów. Przez całą drogę wciąż jeszcze rozpatrywał różne możliwe warianty. Jeśli Babicki nie widział go, jak wyjeżdżał w środku nocy, to teraz zrobi wszystko, aby wracającego nie zauważył tym bardziej. Jeśli widział, to wmówi mu, że… że po kolacji wyjechał tylko na chwilę, by sprawdzić, czy podregulowany w garażu silnik pracuje dobrze. Wrócił z przejażdżki szybko, a kładąc się spać nie zachodził do gabinetu Babickiego, nie chcąc mistrzowi przeszkadzać w twórczych zmaganiach. Tak więc całą noc spędził na rancho niczym grzeczny chłopiec i, jakby kto pytał, to on – Wacław Stentgraft nic nie słyszał, niczego nie wie o żadnym nieszczęśliwym wypadku przed mostem… Skąd miałby wiedzieć?
Pod willę podjechał bardzo powoli, z wyłączonymi światłami. Chwyciwszy walizkę skradającym krokiem skierował się w stronę ogrodu. Przemknął pod swoje okno (jak zwykle zawsze otwarte) i sprawnymi wygibasami przedostał się do środka. Zamknął cicho okiennice, zdjął kurtkę i zasłonił zasłony. Potem wciąż cichutko podszedł do drzwi pokoju i przekręcił klucz.
– 3 –
Zamek od walizki zaskoczył na cyfrach 1228. Pod żebrami serce zaczęło niemożebnie głośno dudnić. Nie zaglądając do środka i pragnąc nieco się uspokoić i rozluźnić Wacław wyszedł na taras zapalić papierosa. Nie pamięta, kiedy po raz ostatni sięgał po tytoń. Był przekonany, że skończył z tym nałogiem raz na zawsze, a jednak nie… Znów nerwowo zaczął rozmyślać; wciąż była jeszcze szansa, by wydostać się z tej złej złowróżbnej historii z minimalnymi stratami. A jeśli jest tam coś ściśle tajnego? Może jakieś wojskowe raporty i szyfry? Przecież ten, który zabezpieczał walizkę miał przy sobie broń. Pewnikiem był tajnym agentem służb… Ci, dla których przeznaczona była ta przesyłka z pewnością gdy ją otworzy, odtąd już nie wybaczą mu już nigdy i niczego…
Zgasił ze wstrętem papierosa i skatapultowawszy pstryknięciem niedopałek do ogródka wrócił do pokoju. On – Stentfraft, jeśli coś zaczyna – zawsze kończy. Nie ma odwrotu!… Delikatnie uniósł wieko. Chciał początkowo zamknąć oczy i otworzyć je dopiero przy otwartej pokrywie, ale on – żadna baba, a krzepki facet. Potrafi trzymać fason. Z niesłabnącym zdumieniem, z niemal otwartymi ze zdziwienia ustami coraz bardziej chłonął odkryty obrazek: przed nim prezentowały się precyzyjnie upakowane na sposób bankowy paczuszki z banknotami. Dziewięćdziesiąt paczek po sto sztuk, hermetycznie zabezpieczonych celofanem. Wziął do reki jeden pakiet, rozerwał folię. Fabrycznie nowe banknoty o nominale 500 euro… Oto on – Wacław Stentgraft, był w posiadaniu czterech i pół miliona euro!
Wzrok Wacława przykłuła mała skórzana sakiewka. Rozwiązał czarną zaciskającą woreczek wstążeczkę. Na obrus leżący na blacie posypały się nieduże, bezkształtne, półprzezroczyste kamyki. Nawet niespecjalnie biegły adept od kamieni szlachetnych bez najmniejszego trudu rozpoznałby w nich diamentowy surowiec. Sześćdziesiąt cztery kawałki. Czternaście zupełnie dużych…
– Kurwa mać! A to ci numer!… – głośno zaklął, – „Przecież taka sumka, no i diamenty nikomu tak po prostu nie znikają! Tylko patrzeć, jak zaraz rozpocznie się totalne na mnie polowanie… Złapią, i do piachu. To pewne… a co najmniej na lata do pierdla…” – dorzucił w myślach.
Chłopak zaczął nerwowo kreślić dołujące scenariusze. W jego głowie rozpoczęła się totalna gonitwa, a nawet prawdziwa burza myśli z… piorunami. „Kurwa! Co mnie podkusiło, żeby zabierać tę pierdo… walizkę! Co robić?… Oddać? No, ale jak? Komu? Gdzie?… Jezu Chryste! Ale się wrobiłem!… Wiem! Sam się zajmę rozprowadzaniem. Będę spokojnie wpuszczał i upłynniał towar na rynku! Kurwa.. Ile ja zarobię kasy! Sam sobie zakupię klinikę… Na rynku? Kto ode mnie odkupi, kto zaryzykuje wejść w interesy z takim jak ja, spoza branży?… Kto, a choćby i Janusz. Wydaje się być równym gościem… Jest w końcu także biznesmenem, ma olbrzymie kontakty w świecie, na pewno coś wykombinuje… Tak! Janusz, oczywiście, że Janusz… Zaraz po niego pobiegnę… Janusz, Janusz… Uspokój się! Gdzie tam Janusz?… To pięknoduch żyjący w swych wirtualnych światach… nie wiesz, idioto, że całe te jego biznesy rozkręciły się tylko dzięki Caterinie? To ona tak naprawdę nimi zarządzała i chyba wciąż zarządza… Daj se spokój z tym celebrytą… No tak… Nie Janusz? No to kto?… Jak to kto? Wiem! Caterina!! Tak! Caterina, zdecydowanie ona! To ją muszę namówić do współpracy!… Oddam jej wszystko za kilka procent odstępnego. Już ta oblatana jucha będzie wiedziała, jak sobie z tym poradzić i jak zrobić doskonały interes!!… Caterina, Caterina… Muszę szybko wracać do Polski i porozmawiać z ‘ciotką’… Koleś! Spokojnie! Wyluzuj… Chyba cię pogięło… To zbyt mądra kobieta, żeby się zadawać z takimi gówniarzami, jak ty… Ona ma swoje legalne biznesy, po co jej maczać ręce w ścieku?… No, rzeczywiście, po co? Kurwa mać! Ale się wrobiłem!, ale wrobiłem…”
Całe czoło Wacława i szyja tonęły w pocie. Chłopak otarł twarz poduszką i z na nowo z zapozonym czołem z powrotem zebrał kamienie do sakiewki.
A swoją drogą… Cztery i pół miliona – już on znalazłby dla nich zastosowanie. Nie ma co… Znalazłby… „Ale, cholera, czemu te wszystki banknoty są po pięćset euro? Na pewno numery banknotów natychmiast zostaną zastrzeżone… Jeszcze przez dziesięć lat nie odważyłbym się ich upłynniać, nawet na Białorusi… Zresztą, co za różnica? Tam też wcześniej czy później zmiarkują…”
Siadł na twardym krześle, jakby walnięty obuchem, schował twarz w dłoniach i gdyby był dzieciakiem najchętniej zapłakałby… Zamarł na kilka minut…
Nagłe i silne pukanie do drzwi natychmiast z powrotem przwywróciło go do życia. Posłyszał dźwięk przyciskanej kalmki i zaraz po chwili opór zamka… „Uff! Jak dobrze, że zamknąłem na klucz!” – pomyślał. Szybko zamknął pokrywę walizki i wsunął ją pod kanapę.
– Sten, jesteś tam? – Usłyszał zza drzwi zapytanie Babickiego.
– Tak, tak, panie Januszu, jestem, już otwieram! – odezwał się, gdyż udawać nieobecność było już w jego aktualnym stanie zupełnie ponad siły.
– Jestem! – I otworzył drzwi. – Dobrze się panu spało, panie Januszu? Mam nadzieję tutejsze koty nie naprzykrzały się swoją obecnością?
– Co ty z tym, panem, Sten? Już chyba dano przeszliśmy na „ty”. Zapomniałeś?
– Nie, no to znaczy, tak! Oczywiście, jakoś wciąż zapominam… – próbował naprędce klecić odpowiedź.
– Sten, co z tobą, chłopaku? Cały jesteś blady i spocony. Źle się czujesz?
– Ja? Nie. Dobrze. Wszystko w porzo… Tylko ten gorąc o poranku znów przyprawia mnie o zawrót głowy… muszę walnąc sobie tonik z lodem. Zawsze pomagał…
– Tonik z lodem? Tak, dobra rzecz. Ja proponuję jeszcze letnią herbatę bez cukru… Zawsze tak robiłem przebywając w tropikalnych krajach, gdy przegrzewałem się. Nauczyła mnie takiej sztuczki Caterina… Ona jest niezrównaną herbaciarą…
– Coś szczególnego, Panie Januszu, to jest, hę… Januszu sprowadza do mnie, tak z rana? – spytał z wyraźnie z rozchwianym, niepewnym głosem.
– O! Już nie tak rano. Sten… Już południe… Szczególnego? Nie. Gdzież tam znowu? Chciałem cię tylko spytać, czy przypadkiem nie ty wyjeżdzałeś dziś w nocy?
– Ja? Znaczy się…czy wyjeżdżałem?
– No ty, Sten. Pytam, czy Ty? I czy to ty właziłeś do swego pokoju przez okno? Dałbym głowę, że widziałem jakąś męską sylwetkę cholernie mi podobną do twojej…
– No… hmm… ja, w istocie… Ale chyba nie chciałem robić alarmu,to znaczy: na pewno nie chciałem robić alarmu, zapomniałem klucza i w ogóle… – chłopak zaczął się gorączkowo plątać.
– Sten, posłuchaj… Ja wszystko rozumiem. Też kiedyś miałem twe lata. I nawet parę razy zdarzało się żenić… Dla mnie męska solidarność ważniejsza od sakramentów. Z mej strony nie musisz się niczego obawiać. Złotowłosa wiewióreczka nie usłyszy ode mnie ni słowa, o twych nocnych eskapadach. Uważaj tylko, chłopaku. Przestrzegam cie jako starszy kumpel. Tutejsze słodkie panienki, jak i zresztą wszystkie Francuzeczki nie bywają tak skryte i nieskore do plotek, jak ja… Wiem, co mówię… Głupio byłoby, gdybyś przed samym ślubem zmuszony był się komuś z czegokolwiek tłumaczyć…
– Ja, Januszu…
– Już dobrze. Przyszedłem ci tylko o tym powiedzieć i o całej reszcie zapominam… A tak, a propos: kiedy przedstawisz mnie swej ślicznej wiewióreczce? Tak jak planowaliśmy, dziś wieczór?
– Tak. Oczywiście tak… Jak planowaliśmy.
Babicki ukłonił się z lekka, uśmiechnął i skierował w stronę drzwi. Tuż jednak przed nimi zatrzymał się i gwałtownie odwrócił do chłopaka:
– Aha! Taki jeszcze drobiazg… – Chrząknął zakłopotany, – Sten, nie wyrzucaj niedopałków papierosów do ogrodu. W tutejszym klimacie byle iskra może spowodować pożar. To nie są żarty…
– Ja, no rzeczywiście. Choliwcia, nie wiem co mi…
– Sten, wszystko dobrze. Jestem twoim przyjacielem… Pamiętaj! – I Babicki nacisnął na klamę otwierając drzwi…
– Januszu! – niespodziewanie zawołał za nim chłopak.
– Tak, Sten? – ponownie odwrócił się do chłopaka Babicki
– Dziękuję!…
– „W porzo Sten”, jak to ty mawiasz. Jeszcze raz cię zapewniam: u mnie męska solidarność rzecz święta. – I wyszedł z pokoju.
Ponownie zamykając na klucz za Babickim drzwi od pokoju, bezsilnie oparł się o nie plecami. Ależ go wystraszyła ta niespodziewana wizyta Janusza. Zupepłnie, jakby tamten naprawdę o wszystkim wiedział i wiedział też, o której godzinie najlepiej przyjść, aby tym razem naocznie o wszystkim się przekonać…
Ze starego naprzeciwko lustra patrzył na Stena rozczochrany, zdezorientowany mężczyzna. Szara, zapadnięta twarz, gorączkowe spojrzenie. A może to dlatego, że tak oświetla go w tym momencie ostre, poranne światło? „Cholera! Jakie poranne? Janusz ma rację. Już naprawdę minęło południe!”
– 4 –
Wacław ponownie zapalił papierosa. Już drugi tego samego dnia. Naprawdę nie pamięta, kiedy tak zdarzyło się po raz ostatni. Lekki smak nikotyny pomógł doprowadzić umysł do porządku. Było piętnaście po pierwszej. „Ukryć tę cholerną walizkę, ukryć! Tylko gdzie? – Gorączkowo rozmyślał. – Może w stodole? A może zakopać w ogrodzie, albo utopić w szambie? Kurczę! Tyle razy marzyłem o znalezieniu kasy, i gdy już się zdarzyło myślę tylko o tym, jak się jej pozbyć. Nie jest to schizofrenia? Jak najbardziej, jest!”
*
W samochodzie przyszłego teścia było przytulnie i ciepło. Wszystko było tak samo, jak pół doby temu. Oprócz relaksującego nastroju. Ten aktualny graniczył bowiem z szaleństwem.
Oto i przed nim feralny most. A jeśliby z powrotem podrzucił walizkę na miejsce zdarzenia? „No, do Diabła, czemu nie?” Ale porozmyślać sobie w tym temacie nie zdążył – z przodu, nieoczekiwanie błysnęła neonówka policyjnego radiowozu. Pierwszym impulsem była chęć… narobienia w gacie. Nawet na gwałtowne zawróceniew sposób niezauważalny dla policji było już za późno. Zresztą, nawet i z tyłu, za nim, nie wiedzieć skąd pojawiła się jakaś toporna ciężarówka. Wacław Stentgraft nerwowo wyhamował i natychmiast przerzucił walizkę za tylne siedzenia. Może nikt tam nie spojrzy. Lizak policjanta nakazał mu zjechać na prawe pobocze i zatrzymać się.
– Policja drogowa, starszy porucznik Bertrand Vigneron. Proszę o dokumenty do kontroli!
Policjant spojrzał uważnie w dokumenty, potem na puste siedzenie pasażera a następnie na twarz kierowcy.
– Polak? Skąd pan jedzie?
– Z Porticcio. Ojciec mojej narzeczonej kupił tam posiadłość. Mieszkam w niej czasowo od kilku dni.
– Nazwisko narzeczonej?
– Jeanne de Beaumont…
– De Beaumont? Jeanne? Córka prefekta? Proszę natychmiast wyjść z samochodu…
Wyczerpany z przerażenia Stentgraft posłusznie opuścił auto i stanął przed policjantem na uginających się kolanach.
– A więc to pan? No słyszałem, słyszałem… gratuluję kolego, ułowił pan najlepszą partię w mieście.
– Ja, no… My z Jeanne… naprawdę się kochamy… – mamrotał pod nosem Wacław wciąż chyba jeszcze nie rozumiejąc intencji, z którą porucznik policji poprosił go o opuszczenie samochodu.
– Jeszcze raz gratluję! Będzie pan miał tu wielu zazdrośników. Ale proszę się nie przejmować. Gdyby z kimkolwiek problemy, proszę, tutaj jest moja wizytówka, proszę natychmiast dzwonić…
– Dzwonić? Tak… Dziękuję. Nie… nie będzie chyba potrzeba.
– Będzie, nie będzie – a wizytówka nie zawadzi, na wszelki wypadek… No już, nie zatrzymuję pana dłużej. Proszę wsiadać i odjeżdżać. Mamy tu dziś sporo roboty…
Wacław poczuł jakby na jego rozpalone czoło jakiś anioł oto nałożył orzeźwiający, przyjemny okład, którego miły chłodek natychmiast rozpływał się po całym skołaconym ciele. Nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Nadal niepewnym krokiem, ale już dużo bardziej energicznie niż wysiadał, wgramolił się do samochodu i uruchomił silnik. Nim wrzucił bieg opuścił jeszcze szybę i zapytał porucznika:
– Bertrand, a co tu właściwie się stało?
– To nasze lokalne sprawy… Za chwilę przejmą ode mnie śledztwo chłopcy z dochodzeniówki. To ich dwóch „kolesi” od miesięcy poszukiwanych przez Interpol przenieśli się na tym zakrecie pod juryzdykcję Wszchmogącego.
Wacław Stentgraft kiwnął ze zrozumieniem głową i podniósł szybkę. Napięcie ostatnich godzin nadal do końca nie odpuściło. Odniosł nawet wrażenie, że od teraz do ostatnich dni swego życia nie pozbędzie się tego czającego się w jego wnętrzu, tego paraliżującego strachu. Tak, musi się pozbyć tego pakunku. W przeciwnym razie – zwariuje!
„Nie spiesz się tak, Wacusiu… – chłopak z przerażeniem usłyszał wewnętrzny głos. – Dzisiaj czasy są, jakie są. Jutro mogą być inne. Ukryj, zakop, utajnij. W przeciwnym razie będziesz żałował przez całe życie!”
Zatrzymał się przy następnym moście. Zaciągnął papierosem opierając się o balustradę, patrząc w mętny nurt płynącej w dół rzeki.
U jego stóp spoczywała stalowo-szara walizka.
Drogi Januszu, po otrzymaniu wspomnianego smsa niezwłocznie udałem się na Korsykę, niestety próby skontaktowania się z Wacławem spełzły na niczym. Od kilku dni bezskutecznie próbuję się do niego dodzwonić, wraz z Jeanne przeszukałem nawet okolicę Ajaccio. Swoją drogą, niezłe z niej ziółko – Stenta nie ma kilka dni, a ona już zaczęła uskuteczniać swój skype’owy stalking z dwójką (!) dyrygentów poznanych kiedyś w Paryżu – http://www.bassemakiki.eu (który pozyskał właśnie kolejną adoratorkę…) i http://www.danielharding.com/profile.html (sic!). Eh, wielokrotnie przestrzegałem Wacka przed Jeanne, ale ten nie chciał słuchać. W dodatku za 2 tygodnie w St. Tropez mam zorganizować jego wieczór kawalerski – sprawy niesłychanie się skomplikowały.
Ukłony,
Patrick
PS. Licząc na spotkanie z Tobą, Januszu, zabrałem z Polski kilka słoików najlepszych konfitur po wschodniej stronie zerowego południka – wyprodukowanych oczywiście przez firmę Cateriny i moją. Będziesz zachwycony 😉
Szanowny Panie Patryku :), ponieważ moja szefowa, Madame CF, jak i jej najlepsza przyjaciółka Carmen nieco mnie umuzykalniły (wcześniej słowo „sztuka” asocjowałem tylko z literaturą ;)), mogę tu zacytować Don Alfonso z KV 588:
È la fede delle femmine
Come l’araba fenice,
Che vi sia ciascun lo dice,
Dove sia nessun lo sa.
https://www.youtube.com/watch?v=cpOW8685Mbk
Obserwując wyczyny naszych FPTB-owych pań (CF z jej lowelasem d’Artigny na boku, dziewczyna Pańskiego przyjaciela Stentgrafta i jej dwóch mistrzów batuty),
muszę przyznać, że jest w tym ziarno prawdy.
Na tego pierwszego dżentelmena zagięła zresztą parol panna Muzicianu. Podobno skutecznie.
Teraz „Carmen” nie będzie chyba schodzić z afisza od Bejrutu po stolicę Wielkopolski.
Serdecznie Pana pozdrawiam,
sekretarz CF, Rares P.
Rares, drogi przyjacielu… Od jakiegoś czasu nie mogę się skontaktować z Cateriną, dlatego pozwól, że spytam Cię o coś, co jej dotyczy. A a mianowicie: czy Twoja szefowa nie kontaktowała się ostatnio ze Stentgraftem i czy w jakieś poważnej sprawie? Niepokoję się o obydwoje. Zupełnie jakby razem zapadli się gdzieś pod ziemie…
Pat, szkoda że tak krótko widzieliśmy się na tej cholernej Korsyce, najważniejsze jednak, że wracając do Wawy miałem w swym plecaczku przywiezione przez Ciebie dwa wspaniałe słoiki dżemu, które niechybnie skosztuję, gdy tylko powrócę do swego domu na trochę dłużej. Jak pewno wiesz – niemal bowiem prosto z lotniska udałem się na festiwal do Dusznik, gdzie oprócz przeżyć muzycznych miałem zaplanowane liczne spotkania biznesowe.
Ale mam i ciekawą wiadomość. Otóż zaraz po wylądowaniu na Okęciu ja także odebrałem SMS-a od Wacka. Przepraszał mnie, że nie dane mu było pożegnać się ze mną, ale podobno zaskoczyły go jakieś poważne okoliczności, które skutecznie mu to uniemożliwiły. I tak niby przy okazji(?) poprosił mnie o namiary na Caterinę… Cóż… może powinienem spytać naszą Kati, czy mam prawo je przekazać? Ale nie zdołałem się do niej dodzwonić. Przekazałem więc wizytówkę przyjaciółki na własne ryzyko, dziwiąc się, dlaczego nagle i w jakim celu jej potrzebował? Mam nadzieję, że dowiemy się tego osobiście od samej Kasi…
Pozdrowka!