Jej oczy patrzyły na niego z pewnym żalem, z wyrzutem, z niezrozumieniem, z jakimś nieznacznym smutkiem, a przy tym tak uważnie, że on – doktor Trazom – czuł się pod ich spojrzeniem nieswojo. Był zdezorientowany, ale odwrócić głowy nie potrafił. Ten wzrok zniewalał go i nie popuszczał.
Oczy były niebieskie z czerwonymi iskierkami, jak raz zmieniającymi się na brązowe, a po chwili na kolejną farbkę. Ich głębia ciągnęła w swe odmęty, jak w trzęsawisko – jeśli spojrzeć nieostrożnie można było się w nich utopić. Hipnotyzowały, zwodziły z rozumu, mamiły swym niezwykłym czarem. Z jakiegoś powodu myślał: „przez takie oczy przemawia czyjaś nietuzinkowa, niezwyczajna dusza. Bo zbyt wiele w nich ściera się emocji, i wszystkie na pokaz…” Oczy pytały o coś, na coś naprowadzały, połyskiwały błękitną poświatą, gasły, jakby na chwilę wyłączono światło, czasem płakały, czasem zdawały się krzyczeć… A on stał, jakby przez niego przepuszczano prąd pod wysokim napięciem. Stał – a przez ciało przebiegał dreszcz i spływał do ziemi…
Coś z gruchotem, a sadząc po dźwięku, rozbiło się. Wszystko jasne: czarna kocica podczas nocy marcowała, wróciła, narobiła hałasu… Zabrał ją kiedyś z ulicy, gdy była szczeniakiem. Teraz to ona w jego domu jest jak gospocha, a on – doktor Trazom – nie ma nic przeciw. Po prostu pokochał tę czarną bestyjkę. Kocica obudziła go. Ale nadal leżał z zamkniętymi oczami i nie mógł zrozumieć, co to było? – sen, rzeczywistość, mistyka? Dziwne. Ma wrażenie, że oczy wciąż na niego patrzą, tylko teraz był pewien, że chcą go o coś prosić.
Ten dzisiejszy niezwykły sen, w pewnym sensie przewrócił całe jego życie. Okazał się punktem wyjścia do czegoś, czego tak naprawdę nie mógł zrozumieć ani wyjaśnić. Odtąd „dziwne oczy” nie dawały mu chwili spokoju i prześladowały go stale, widział je wszędzie: odbijały się w lustrach, w oknach, pojawiały na sklepieniu bezchmurnego nieba, na powierzchni wody… Na początku był tym wszystkim zdziwiony, potem – otumaniony. Z czasem zaczęło go to męczyć i nie wiedział, jak sobie pomóc. Pewne jest, że coraz bardziej nabierał przekonania, że te oczy czegoś od niego oczekują. Gdyby nie był lekarzem pomyślałby, iż przechodzi załamanie nerwowe, albo, jak to mówią – „zwariował”. Ale głowa pozostawała na miejscu, a oczy kobiety ze snu chodziły za nim zawsze i wszędzie. I, oczywiście, nadal się śniły. Starał się o coś je pytać, ale głos odmawiał posłuszeństwa. I tak każdego dnia, każdej nocy, za każdym razem.
Mijały dni, tygodnie, miesiące… W środku lata, bodajże w lipcu, dostał list z firmy prawniczej w Londynie. Zero wyjaśnień. Prosili tylko, aby bezzwłocznie przyjechać. Jedyne co zrozumiał z lakonicznego pisma, chodzi o jakiś spadek albo dyspozycję woli. Wszystko to było trochę dziwne. Ale prestiż kancelarii dawał niewątpliwą gwarancję, że sprawa jest poważna, postanowił więc nie zwlekać. Kupił bilet na samolot, i już nazajutrz stawił się w Londynie.
*
Na wstępie poproszono go o zapoznanie się z pismem klientki. Prawnik spojrzał na niego, jak na jakiegoś przybysza z kosmosu… Ale w danej chwili to nie prawnik go zainteresował, a pismo. Oto one:
„Szanowny Panie doktorze, drogi Panie Patryku!
Kiedyś byłam Pana pacjentką, którą wyleczył pan z ciężkiego załamania nerwowego, a teraz pewno pan osądzi, że choroba się nawróciła… na tyle niezwykła jest moja prośba. Ale ja, nie bacząc na to, co pan pomyśli, ja – absolutnie zdrowa na umyśle kobieta, proszę Pana o to, aby zgodził się zostać opiekunem prawnym mojego jedynego syna. On ma 12 lat. To dobry chłopak i jeszcze niczego nie wie o moim stanie zdrowia i prośbie. Zostało mi ledwie tydzień, może dwa, życia. I ja nie mogę… nie chcę uczynić mego syna sierotą… Bardzo mnie męczyło, jak mam rozwiązać ten problem, aż w końcu miałam proroczy sen… W tym śnie ujrzałam Pana oblicze. To była dla mnie odpowiedź! A że zawsze Pana ceniłam jako nie tylko doktora, ale przede wszystkim człowieka i wychowawcę – podjęłam decyzję, aby przyszłość mojego syna, to jest aż do uzyskania przez niego pełnoletności, powierzyć Pana prawnej opiece. Błagam Pana, proszę mi nie odmawiać. Będzie mi TAM lepiej, jeśli będę wiedziała, że Wiktorek jest razem z Panem…
Joanna Darkwood”
Do listu załączone było zdjęcie… Oczy! Te oczy! Ręce drżały tak bardzo, że nie mógł złożyć listu, aby na powrót umieścić w kopercie. Wszystkiego mógł się spodziewać, no, ale coś takiego!? Nawet by mu do głowy nie przyszło.
Joanna Darkwood – krytyk sztuki, ceniona dziennikarka muzyczna, ale i właściciel muzeum… Tak, miał taką pacjentkę. Cztery lata temu po spektakularnych sukcesach w międzynarodowych projektach działających na rzecz wolnych mediów – przeżywała ciężką depresję z objawami schizofrenii paranoidalnej. Za sprawą referencji od Cateriny Fille zgodził się jej pomóc i przywrócić międzynarodowej społeczności. Kuracja trwała blisko dwa lata, ale zakończyła się pełnym wyleczeniem. Od kilkunastu miesięcy pani Darkwood znowu dużo podróżowała, publikowała, uaktywniała się na wielu międzynarodowych opiniotwórczych forach, jakby spieszyła się, albo zamierzała nadrobić liczne zaległości ze swego zawodowego życia. O jej sprawach osobistych wiedział tylko tyle, ile musiał: że jest od dawna rozwiedziona, ma syna i niewiele więcej… Owszem, czytywał jej artykuły, ale od ponad roku ich drogi się definitywnie rozeszły.
– Zgodnie z wolą klientki wszystkie pełnomocnictwa wynikające z opieki prawnej przechodzą na Pana, aż do czasu uzyskania przez podopiecznego pełnoletności.
Prawnik zaproponował mu, aby się spokojnie zastanowił i podjął odpowiedzialną decyzję. Prosił jednak, aby zbyt długo nie zwlekał z odpowiedzią. Pan doktor Trazom zobowiązał się podjąć decyzję nie później, niż do końca bieżącego tygodnia.
*
Teraz – czekała go już teraz rozmowa z Melanią. W następnym miesiącu mają zaplanowany ślub. Przygotowania idą pełną parą. Zaproszenia rozesłane. Jechał do domu i rozmyślał o pani Joannie. Zmarła tydzień temu. Onkologia. Operacja nie pomogła. Walczyła dzielnie do ostatka, starając się nie afiszować przed światem swej rozpaczy i bezsilności. I bezsilności lekarzy.
Rozmowa z Melanią składała się z trzech części:
- Jego relacji z wizyty u londyńskich prawników i propozycji wyrażenia zgody na kuratelę;
- Histerii panny młodej i jej kategorycznego „NIE”!!
- Zerwania zaręczyn…
Po drugim punkcie pragnienie poślubienia Melanii opuściło go raz na zawsze.
Następnego dnia wsiadł do samolotu, udał się do kancelarii, przekazał swą zgodę na opiekę i pojechał na cmentarz. Odbył z Joanną długą rozmowę… Patrzył na te niesamowite oczy i wydawało mu się, że zrobiły się jakby odrobinę spokojniejsze. Obiecał jej zrobić wszystko, aby chłopiec nie zaznawał nieszczęścia i żeby czuł, że człowiek obok niego, to ktoś na pomoc którego zawsze będzie mógł liczyć.
Powiedział jej o tym, że do ślubu nie doszło i że wyszło mu to na dobre, bo zaistniała sytuacja zdemaskowała Melanię tak bardzo, jak być może nikt albo nic lepiej tego nie uczyniłoby. Powiedział jej, ze że nie ożeni się z żadną kobietą dopóty, dopóki nie nabierze stuprocentowej pewności, że Wiktorkowi będzie z nimi dobrze. To najważniejszy warunek, który musi być zagwarantowany bez reszty.
Oczy z nagrobnego portretu patrzyły mu prosto w duszę odbijając słoneczne światło, liście drzew i bezchmurne niebo. Prosił Boga, aby się o nią troszczył… Naprawdę bardzo chciał, aby jej TAM było spokojnie i dobrze.
Razem z Wiktorkiem zamieszkali u niego, w Warszawie. Jedyne co zabrali z londyńskiego mieszkania Wiktorka to portret jego mamy. Jest im ze sobą dobrze i ciepło. Czarny kot poddał się i przyjął do wiadomości, że miłością Patryka musi się dzielić teraz z nowym współmieszkańcem.
Kiedyś słyszał, jak Wiktorek rozmawiał z mamą. Prosił, aby się nie martwiła, dlatego gdyż jemu jest dobrze i „on mnie kocha, jak syna”.
Oczy, już nie prześladują pana doktora, ale czasami… widzi je we śnie, widzi, jak uśmiechają się i proszą, aby żył jak można najdłużej. Obiecuje że spełni tę prośbę…
Ps.
Po kilku miesiącach wspólnego zamieszkiwania biologiczny ojciec Wiktorka unieważnił ostatnią wolę byłej małżonki. Wiktorek wrócił do Londynu. „Oczy” pani Joanny nigdy więcej nie ukazały się panu doktorowi.