Stary cmentarz pojękiwał zbutwiałymi krzyżami, jak wyczerpany podagrą pacjent. Pożółkłe korony jesiennych brzóz smętnie pochylały się nad grobami tych, do których ścieżki pamięci już dawno zarosły byliną i których imiona na postrzępionych tabliczkach pokrytych mchem nikomu już nic nie mówiły.
Pamięć serc przychodzących tu, kiedyś taka ostra i żywotna, nagle zamieniła się w ślepe zapomnienie. Zapomnienie tych, którzy są zmęczeni pamiętaniem i miłością. Przecież, kiedy jest się zmęczonym, zawsze chce się zamknąć oczy i odpocząć. Odpocząć od doznawanego bólu i chęci wiecznego noszenia w sercu gorzkich wspomnień…
A mimo to w tym małym królestwie zmarłych wszędzie kipiało życie: ptaki żwawo śpiewały madrygały i hosanny, wtórowały im w grze na skrzypkach ze świerszczami pasikoniki, po pniach skakały zające, a myszy i wiewiórki dopełniały tę dziwną orkiestrę brykaniem wystukującym króciutkie arie. Wszystko wokół zarośnięte było bluszczem, delikatnie oplatającym nawet opłotki, a nad całym zapomnianym światem roztaczał swe niezależne rządy szumiący wiatr, jakby celowo błąkając się tu, w przybytku zapomnienia, wśród wysokich drzew i rozrośniętych krzewów…
Wieczorną harmonię tej tak kompletnie zapuszczonej dzikiej przyrody naruszały stojące w dali, tuż przy ogrodzeniu cmentarza, dwa małe pomniczki. Jeden – wykonany z szarego bazaltu, przedstawiał klęczącą kobietę w chuście. Jej ramiona lekko ugięte w łokciach, wyrażały niemą prośbę o coś niewyartykułowanego, a oczy patrzyły gdzieś w dal, z nadzieją ujrzenia… kogoś. Ujrzenia zapewne tego, który był sensem jej istnienia, który za życia ofiarował jej bajkę, w którym było tak wiele miłości i tak mało słów. Niósł ją przez życie, jak drogocenną kropelkę szczęścia, bojąc się nie uronić, nie zgubić…
Drugi pomnik stojący naprzeciw pierwszego, także niewielkich rozmiarów, wykonany był z kolei z czarnego marmuru. Przedstawiał klęczącego na jednym kolanie sędziwego mężczyznę, całym ciałem zwracającym się do figurki z szarego bazaltu i wyciągającym ręce do tej, która była jego niewidzialnym wszechświatem wypełnionym miliardami szepczących gwiazd, z których każda mówiła mu o nieskończonej miłości i dawała nadzieję, że ten szept pozostanie wiecznym. Wydawało się, że wyciągnięte ręce drżały w wibracjach powietrza, a postać pochylała się coraz niżej i niżej w pokłonie, aby sięgnąć do swej ukochanej i powiedzieć jej ostatnie: „Wybacz!…”
To były jedyne dwie mogiły, do których prowadziła wydeptana ścieżka i jedyne zadbane w tym zapuszczonym rewirze cmentarnego smutku. Na każdym z obu grobków stała misa ze świeżymi kwiatami. Były w niej ogromne stokrotki, które ukochała najbardziej. Swymi słonecznymi barwami dopełniały życie i czyniły je z każdym dniem szczęśliwsze. Przecież, gdy ofiarowuje się słońce, nie ma miejsca dla cieni i smutków…
Jego wazon zdobiły tylko dwie ogromne kalie, symbol czystości i głębokiego żalu za duszę, która potrafiła dać światło tym, którzy byli z nią i komu każdego dnia milcząc, dawała najważniejszą cząsteczkę swego wielkiego i dobrego serca, które tak silnie biło za życia, że aż obok niego nie słychać było nic, nawet milczącego krzyku nieskończonej miłości. Po cóż innego są serca, jeśliby nie potrafiłyby dyskretnie wykrzykiwać miłości?
Już od kilku lat, każdego tygodnia, do mogił przychodził jeden i stale ten sam mężczyzna. Czarne siwiejące włosy opadały mu na ramiona, a na nosie połyskiwały skromne binokle z przyciemnianymi szkiełkami. Cicho otwierał bramkę, po czym zastąpiwszy zwiędłe kwiaty świeżymi – siadał na niewielkiej ławeczce usytuowanej między pomniczkami.
Następnie otwierał czarny przyniesiony przez siebie futerał, wyjmował z niego skrzypce, wykonane przez starych mistrzów, po czym westchnąwszy – podnosił smyczek i delikatnie opuszczał go na struny. Wszystko zamierało wokół, a w dzwoniącej ciszy rozpływała się melodia minionych dni, czasów, gdy jedna ręka czule ściskała drugą, gdy usta szeptały słowa o wieczności, czasów, w których nie było miejsca na śmierć. W czarodziejskiej muzyce żył ból i radość pierwszych spotkań, ogniste tornada spowiedzi, krystalicznie czyste marzenie o lepszej przyszłości i ciepły szelest kartek pisywanych i wysyłanych z oddali listów…
A potem melodia nagle urywała się, mężczyzna klękał przed patrzącymi na siebie postaciami i opuściwszy głowę mówił: „Mamo, tato… Wiem, że jesteście tu, razem ze mną! Nie mogę przywrócić wam życia, ale mogę podarować wam melodię mojego serca”. Potem wstawał i wychodził, nie odwracając się, aby nie pokazywać rodzicom swych oczu wilgotnych od łez, łez syna, który potrafi i chce zachowywać wspomnienia. Wspomnienia o tych, którzy podarowali mu życie…
A jeśli nagle na cmentarzu zabłąkałby się przypadkowy przechodzień i zbliżywszy się do pomniczka z szarą postacią spojrzałby na na epitafium, to przeczytałby: „Ja – to Ty!” A na pomniczku z czarną figurką: „Ty – to ja!”
Samotny świerszcz śpiewał swoje piosenki, a na nocnym niebie migotały miliardy gwiazd. I ktoś wielki i dobry uśmiechnął się i także zaśpiewał. Przecież zawsze chce się śpiewać, gdy w sercu mieszka miłość…