Przerwany wywiad Karoliny

Definitywnie skończywszy pisać cykl felietonów na temat pewnej sandomierskiej sauny, w której kuracjuszom po zabiegu rozdaje się na pamiątkę bibułki z wypoconymi przez nich płynami Karolina przeciągnęła się, ziewnęła i spojrzała na zegarek. I… achnęła ze zdziwienia. Była już szósta rano. Całą noc spędziła nad tekstem, a przecież na dziewiątą jej szef – Janusz Babicki umówił ją w biurze Zarządu PGNiG SA na wywiad z prezesem spółki. Iść teraz do łóżka nie miało już sensu, więc zmęczona, ale szczęśliwa z ukończenia finalnego artykułu przespacerowała do kuchni, aby przygotować sobie podwójną kawę.

Rzadko uciekała się do walorów tej pobudzającej używki. Z natury jest herbaciarą, ale, doszła do wniosku, mocny poranny kofeinowy „kop” jest teraz jedynym sposobem, który zdoła postawić ją z powrotem na nogi. Do urlopu pozostawał jej jeszcze tydzień. Pijąc gorącą kawę rozmyślała więc o wypoczynku. Podjęła postanowienie, że przez tych kilka dni lepiej zadba o swe zdrowie. Będzie więcej sypiać i zażywać sportu. Młodość i uroda niby są same w sobie naturalnym ku temu dopingiem, ale w jej przekonaniu, niewystarczającym. Karolina po urodzeniu chłopczyka o imionach Jan Chrystian (na pamięć swego ukochanego pisarza baśni i bajek – Andersena), wciąż jest atrakcyjną, ciekawą życia i piękną kobietą. Te ważne atrybuty trzydziestoparoletniej dziennikarki niejednokrotnie wyprowadzały ją z zawodowych opresji. Szczególnie, gdy po zakończonym wywiadzie trzeba było aranżować „dogrywki”. Wówczas jej kobiecy wdzięk okazywał się przekonującym orężem do wygospodarowywanie przez VIP-a dodatkowego terminu w kalendarzu. „Mam nadzieję, tym razem wszystko pójdzie wedle planu, – rozmyślała, – i już po pierwszej wizycie materiał o nowo mianowanym prezesie narodowego potentata nafty i gazu będzie warsztatowo perfekcyjny”. Doczekawszy się ósmej rano włożyła swą elegancką czerwoną suknię, zmieniła w dyktafonie kartę pamięci, jeszcze raz przestudiowała notatki dotyczące życia zawodowego i prywatnego rozmówcy i, jak zwykle, w dziarskim nastroju udała się do stołecznej siedziby Spółki.

Karolina po ostatecznej rezygnacji z wyjazdu na zagraniczny staż (z powodów rodzinnych) w charakterze korespondentki koncernu medialnego FPTB – podjęła pracę w jednej z najbardziej popularnych stołecznych gazet. Jej życiowa energia wspomagana profesjonalizmem zawodowym i dziennikarskim talentem jeszcze nigdy nie naraziła redakcji na reperkusje prawne. W jej niedługiej, ale jednak karierze, też nie zdarzyły się dotąd żadne dziennikarskie „break-off”. Każdy podjęty przez nią temat, każdy rozpoczęty wywiad zawsze kończył się rzetelną, znakomicie ocenianą przez środowisko zawodowe publikacją.

Była jedną z tych, która dzięki swemu bystremu umysłowi i wielkiemu poczuciu humoru wszelakiego rozmówcę potrafiła „ożywić i odkorkować”. Być może dlatego, że w komunikowaniu się z ludźmi torowała sobie drogę nietuzinkową osobowością, empatią i urodą. Ale, gdy mowa o urodzie, bynajmniej, nie należy mieć tu na uwadze ulizanej nienagannym makijażem facjaty, czy też perfekcyjnej sylwetki fotomodelki. Bo to, co u Karoliny było najbardziej oryginalne i intrygujące: to te jej żywe iskierki w oczach. O tak! – Te jej oczy: zalotne, filuterne, ciekawe…Karolina doskonale znała swe walory i świetnie nimi potrafiła zniewalać dowolnego rozmówcę, sprawnie przetwarzając  pozyskane od niego informacje na dziennikarskie paliwo. Każdego, a szczególnie, gdy był nim mężczyzna, jeśli potrzebowała – potrafiła owijać sobie wokół palca. I gdy musiała – naprawdę czyniła to bez ogródek. Jak tłumaczyła się przed sobą: dla dobra profesji i czytelników. Znamienne, że podczas dwuletniego stażu w dziennikarstwie nigdy nie spotkała mężczyzny, który nie spojrzałby na nią z zainteresowaniem graniczącym z samczą pożądliwością. Bez wyjątku: czy był to znany polityk, czy solista misyjnej grupy gospel, wykonującej tourne po Polsce, czy właściciel butiku w „Złotych tarasach”. Wszyscy! Nawet w męskim monastyrze, który odwiedziła niedawno, aby przygotować serię prasowych artykułów o życiu w nowicjacie, ściągała na siebie spojrzenia nie mnichów, a… mężczyzn! Mało tego. Jest nawet w stanie oczarować swego pryncypała, redaktora Babickiego, o którym po korytarzach chodzą plotki, że w obecności żeńskiego personelu (zwłaszcza najmłodszych dziennikarek), jurnie przeklina a bywa że i świntuszy. Jednak, gdy zwraca się do Karoliny, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu zawsze kłania się nisko i „rozkwita”.

Tego poranka na dworze siarczyście mroziło. Po wielu tygodniach, jak często zwykło się o tej mawiać: „wiosennej zimy” – aura wreszcie przypomniała sobie o powinnościach natury. Nie zastanawiając się ani chwili Karolina wzięła taryfę. (Nie chciało jej się rozmrażać  służbowej Toyoty. „Zimna kierownica, fotele… Brrrr! Paskudztwo!”). Podczas gdy taksówka przebijała się z centrum do ulicy Kasprzaka 25, pod adresem którym zarejestrowana jest spółka – co chwila łowiła na sobie w lusterku dobroduszne spojrzenia kierowcy. Gdy przybyła pod siedzibę koncernu, pan taryfiarz starannie rozliczył rachunek i, jak na ironię, wciąż uśmiechając się spod wąsa pożyczył jej powodzenia i odjechał. Karolina pomyślała, że z jej makijażem jest pewno coś nie tak i wyciągnąwszy puderniczkę szybko dokonała auto-inspekcji. Ale nie! Wszystko było w najlepszym porządku. Uśmiechnęła się do swej własnej podejrzliwej natury i załatwiwszy na biurze przepustek sprawy akredytacyjno-formalne (kontrola dokumentów, plakietka, bramka) przespacerowała kilkadziesiąt kroków do budynku władz spółki, który znajdował się nieopodal, a który bardziej przypominał zameczek w stylu niemieckich baronów, niźli naczelne biuro jednej z najpotężniejszych państwowych korporacji. W recepcji budynku szefostwa – po kolejnych lokalnych kontrolach – żwawym kłusem wbiegła na drugie piętro. Tu chwilę jeszcze zaczekała i punktualnie o 9:00 zaproszona została do gabinetu prezesa.

Pan prezes Nadbrzeżny – szef gazowo-naftowego potentata – okazał się być nieułomkiem: mężczyzną solidnej postury, w sile wieku, z mocno pomarszczonym Karolaczołem, przenikliwym spojrzeniu i donośnym głosie – a to tylko kilka cech, które już na wstępie uzmysławiały jej, z kim czekać ją będzie „przeprawa”. „Tym razem może być niełatwo” – proroczo osądział. Prezes sprawiał wrażenie osoby bardzo zapracowanej i nieskorej do rozwlekłych powitań, szczególnie, gdy gościem była nieznana mu jeszcze młoda dziennikarka. Karolina wyczuła to bezbłędnie. Tak więc bez zbędnych ceregieli, po krótkim przedstawieniu się włączyła dyktafon i przystąpiła do obowiązków dziennikarskich… Pytania miała przygotowane rutynowe: kondycja firmy na tle skomplikowanej sytuacji międzynarodowej w branży paliw, plany rozwojowe sektora nafty i gazu w Polsce, polityka personalna a związki zawodowe i wreszcie życie rodzinne pana prezesa… I już po pięciu minutach zrozumiała, że jej obawy, co do trudów wywiadu były uzasadnione. Prezes Nadbrzeżny po wysłuchaniu kwestii – nie dopuścił jej więcej do słowa. Pewnością siebie dawał odczuć, że jest graczem bossowej ekstra-klasy, menedżerem pewnym siebie, z wizja, apodyktycznym, innymi słowy: przedstawicielem klasy ludzi, którzy całe życie kręcą się wokół polityki i wielkich pieniędzy i na tym, co robią – po prostu się znają. Na pewno jednak nie należał do tej kasty VIP-ów, od których po udzielonym wywiadzie młoda, atrakcyjna dziennikarka otrzymuje niedwuznaczne propozycje wspólnego odwiedzenia nocnych klubów, albo zaproszenie do przejażdżki luksusowym samochodem do prywatnej posiadłości na wsi. Ten człowiek, prawdopodobnie, nie miałby nawet na to czasu. O moralnych predyspozycjach już nawet nie wspominając. „Kurczę! Zupełnie nie mój typ!” – Jęknęła w myślach Karolina.

Po biznesowej części wywiadu pan prezes Nadbrzeżny nieco wyluzował i sformułował wobec pani redaktor kilka zdawkowych komplementów, które, jak nakazywał jej kodeks zawodowy, z definicji przepuszczała między palcami. Zapamiętała jednak oryginalną myśl rzuconą przez prezesa już na samym końcu spotkania. Otóż Nadbrzeżny z naciskiem zaznaczył, że w armii austriackiej funkcjonowało stanowisko urzędowego „głuptasa”. Każdy rozkaz zanim nabierał mocy obowiązującej był przekładany pod ocenę tegoż. Negatywna opinia „głuptasa” wstrzymywała bieg rozkazu. Pozytywna – była ostatecznym zatwierdzeniem. „Skoro „głuptas” zrozumiał – zrozumie każdy”. Zdaniem, zatem, prezesa Nadbrzeżnego we współczesnej organizacji też powinno być miejsce dla „głuptasów”. Bo tak wielu z podrzędnych menedżerów i urzędników zdaje się nie rozumieć dzisiejszych reguł rządzących rynkiem. „I nie tylko menedżerów gospodarczych organizacji, szanowna pani redaktor, waszej – dziennikarskiej, też! – z uśmiechem podkreślił. –  Ważne tylko, aby gospodarz z „głuptasem” nie zamieniali się rolami. Nie byłoby wtedy dobrze dla nikogo”…

Ten, niewątpliwie, polityczny akcent wizyty, jak najbardziej nawiązujący do aktualnej sytuacji w krajowej polityce po zamianie ekipy u sterów władzy, pani redaktor przemilczała, a jakże! – politycznie: nie odpowiedziała nic. A być może nie odpowiedziała, bo nie wiedziała jak spointować? Wszystko jedno. Wtopa pozostała.

Karolina grzecznie podziękowała menedżerowi za rozmowę i szybko wyszła z gabinetu. Czuła się dziwnie. Prawdopodobnie po raz pierwszy w swej karierze dziennikarskiej podczas wywiadu z VIP-em nie doczekała się ani osobistych z jego strony komplementów, ani nie odniosła wrażenia, że to ona, nie rozmówca rozdawał karty. I co najgorsze: nawet nie zakończyła rozmowy jakąś celną, błyskotliwą repliką-posumowaniem. Ten punkt spotkania – także należał do interlokutora… „O, Nie! Przeprowadzonego wywiadu absolutnie nie zaliczam do udanych. Przeszedł wyjątkowo sucho i bezbarwnie” – jęknęła. Czyżby przeciążenie pracą, a szczególnie to z ostatnich dni – dawało znać? A może to pierwszy symptom zawodowego wypalenia? Może pora pomyśleć o dłuższym odpoczynku? Może pora pogodzić się i wrócić do męża – znanego chirurga, którego przedłużający się pobyt na zagranicznej uczelni był i jest przyczyną rozpadu ich małżeństwa, albo… I Karolina zagryzła dolną wargę. Przypomniała sobie propozycję szefa, rzuconą kilka miesięcy temu, o wypadzie na Baleary. Brzmiała jednoznacznie: „nic tak nie uzdrawia duszy, jak mistyczna cisza średniowiecznych murów klasztoru Valldemossa. Może podczas wakacji pojechalibyśmy i zakosztowalibyśmy tej ciszy wspólnie, Kasieńko? A potem, gdy zapadnie noc, wspólnie rozkoszowali się, w klasztornej celi, nokturnami Chopina?… Ty pod ich nutę czytałabyś mi twe ukochane baśnie Andersena, a ja – przeplatał je moimi bajkami?… Chopin i Andersen – czyż nie kochamy ich jednako?”. Do dziś szefowi nie odpowiedziała na tę romantyczną propozycję. Zresztą, nigdy nie traktowała jej poważnie. Facet jest żonaty. A przy okazji, czemu Babicki użył wobec niej  imienia jakieś Kasieńki? „Cholera! Pewno, to znowu ta zołza, o której wciąż jeszcze plotkują redakcyjne korytarze?… Mylą się, staremu zbereźnikowi, te wszystkie jego fanki i utrzymanki. Tak, tak… Mości panie Babicki. Nie inaczej…” – skonkludowała. Poza wszystkim: gdzie jej tam było dziś myśleć o podobnych ekstrawagancjach? Jak jej myśleć o Chopinie i Andersenie, skoro rzeczywistość wokół skrzypi i skrzeczy? Z jednej strony: problemy rodzinne, separacja z mężem, nie zawsze najlepsze relacje z rodzicami a nawet z przyjaciółmi, z których, o zgrozo! Czy do dziś ostał się ktokolwiek? Z drugiej – praca: praca, praca, praca… Praca, która nie była jej zmorą, a wręcz przeciwnie – wybawieniem. Praca, w której realizowała się nie tylko, jako fachowiec, ale także, jako kobieta i człowiek. To przecież dzięki intensywnej pracy stać ją na apartament w najlepszej dzielnicy Warszawy i na pełną finansową niezależność. To dzięki pieniądzom z pracy może zapewnić swemu synkowi najwspanialszą opiekę ma świecie – to jest: ukochanej babci, bo dzięki swej pracy – wynajmuje dla niej i synka niewielką podwarszawską willę. To dzięki pracy od mężczyzn dostaje kwiaty i zbiera komplementy, a zawistnym kobietom nieustannie rozdaje powody do westchnień. Praca, nie wakacje, była więc dla niej wszystkim i oby była jak najdłużej… Ale czy będzie? Czy pewnego dnia nie uschnie jak czarodziejskie źródełko, zgodnie z przestrogą bajki Andersena: ‘O mój Augustynie! – Wszystko minie, minie, minie…’ A ona – Karolina, – gdy wszystko minie, co się wtedy z nią stanie? Czy ktoś jeszcze, jak ów Świnopas z bajki, zechce skonstruować garnuszek z dzwoneczkami, tylko po to, aby zasłużyć na jej dziesięć pocałunków?  Zestarzeje się, nie będzie potrzebna już nikomu i czy ktoś ją jeszcze zechce?… Dobre pytania, i jakie straszne!… „Wiem, że w Valldemossie mogłoby być cudownie, Januszu… – westchnęła cicho do samej siebie. – Ale nie, mój przyjacielu. Jednak nie. Nie będę mieszała spraw zawodowych z osobistymi. Nawet z tobą, mój Babicki…” – I Karolina z niewyartykułowanym smutkiem przełknęła ślinę.

Gdy wybiegła na ulicę, jej pierwszym odruchem było wmieszanie się w tłum, aby wyzbyć się nieprzyjemnego uczucia duchowego rozstroju i uspokoić się. Przypomniała sobie swój nocny artykuł o sandomierskiej łaźni, w której kuracjuszom po zabiegu rozdaje się na pamiątkę bibułki z wypoconymi przez nich płynami, co ma dawać władzę nie tylko nad symbolem fizycznej, ale także duchowej nieczystości człowieka, i pomyślała sobie, że dzisiejsza rozmowa z guru paliwowego koncernu i towarzyszące po niej jej własne rozterki – to jedna z takich osobistych bibułek, które długo pozostaną w duszy, jeśli nie zdoła z nich szybko odparować toksyn. Ale skoro bibułka ma dawać świadectwo, to może nie powinna pozwalać, na szybkie obsuszenie? Może ta Valldemossa to niegłupi pomysł? „Ach, Babicki, co ja się z tobą mam, przyjacielu… Ty jeden wiesz dobrze, co chciałabym, i ty jeden wiesz, czego… nie powinnam!?…”

Uśmiechnęła się gorzko. Uzmysłowiła sobie, że tak, w istocie, to nic innego, a te jej wypocone płyny, w wersji lekko przypudrowanej pojawią się w jutrzejszym wydaniu najpopularniejszej stołecznej gazety i że żaden z czytelników nie domyśli się, iż tak naprawdę nie udokumentowaniem są doznanego katharsis przez kuracjuszy, a samej żurnalistki. „Miałeś rację, Babicki”, – z ironią pomyślała przypominając sobie, jak jej szef wielokrotnie przestrzegał, iż uprawianie zawodu publicystki niewiele się różni od uprawiania najstarszego zawodu świata. I jeden i drugi niby służy innym, ale i jeden, i drugi, przede wszystkim tym, co go uprawiają. „Tylko głuptas tego nie rozumie, moja Karolino…” – echem wciąż słyszy słowa szefa… I znowu „głuptas”! Znów to słowo. Jednego dnia ten sam motyw w dwóch różnych odsłonach. Coś jest na rzeczy?

Do stacji metra „Rondo Daszyńskiego” doszła na piechotę. Potem jeszcze kilka minut jazdy w zatłoczonym wagoniku i jest już w samym centrum Warszawy. Wyszła na powierzchnię, rozejrzała się. Niedaleko od schodów zobaczyła małą jadłodajnię, z tych, raczej: dla klientów niespecjalnie wymagających. W tym momencie nie miało to jednak dla niej najmniejszego znaczenia. A nawet było jej na rękę: w takiej knajpce mało prawdopodobne, że spotka kogokolwiek ze swych wpływowych przyjaciół. Zdziwiliby się teraz widząc, jak ich zawsze tryskająca humorem Karolcia – dziewczyna o niewyczerpanym poczuciu humoru nagle oto niechętna jest do krotochwilnych pogaduch i plotkowania. Bezsenna noc, a co najważniejsze – nieudany dzisiejszy wywiad zamienił ich Karolcię, w usmolonego popiołem kopciucha. „Nie chcę, aby ktokolwiek mnie teraz taką widział!”

Zamówiwszy talerz gorących kanapek i herbatę malinową siadła na wysokim taborecie przy barze, obok witryny, aby spokojnie patrzeć na spieszących po chodniku przechodniów, patrzeć i… myśleć o urlopie, i relaksować się. W międzyczasie do lokalu przybyło kilkanaścioro nowych gości, co spowodowało, że jej samotność wkrótce została przerwana. Do blatu barowego podszedł w średnim wieku mężczyzna z filiżanką kawy i grzecznie poprosił o pozwolenie zajęcia taboretu obok.

– Proszę mi wybaczyć, – uśmiechnął się.- Nigdzie indziej nie ma już miejsc.

– Ależ, proszę, proszę…, – uśmiechnęła się Karolina, kątem oka zauważając, że knajpka naprawdę jest prawie pełna.

Twarz nieznajomego była gładka i miła. Taka z tych, które u większości kobiet wzbudzają zaufanie. Karolina raz jeszcze zerknęła na sąsiada i ostatecznie się uspokoiła. Nikt ze swoich. Nikt znany.

– Przejazdem w Warszawie, czy Warszawianka z wyboru? – Grzecznie zapytał mężczyzna.

– Warszawianka, ale owszem, jadę właśnie na wieś. – Skłamała, sama nawet nie wiedząc, dlaczego?

Mężczyzna uważnie na nią spojrzał.

– Czy znaczy, że znudziła panią ta metropolia?

– Nie to słowo. Ale – okay. Trochę znudziła. – Niechętnie odpowiedziała.

Wsunęła do ust kawałek kanapki i zaczęła energicznie przeżuwać. „Jeśli facet teraz spróbuje prawić mi komplementy, zacznę być dla niego niegrzeczna” – pomyślała z irytacją. Tymczasem mężczyzna upił łyk kawy, wyjął gazetę z neseseru, umieścił przed oczyma i zagłębił się w lekturze jakiegoś artykułu.

Ostrożnie zerknęła na tytuł i… Prawie zakrztusiła się. To był jej pierwszy, wprowadzający  artykuł z serii o sandomierskiej saunie, opublikowany we wczorajszym wydaniu gazety. Ależ zbieg okoliczności! Jej początkowe rozdrażnienie ustąpiło natychmiast. Z jakiegoś powodu była nawet całkiem zadowolona, że oto pół metra od niej siedzi nieznajomy mężczyzna i z dużym zainteresowaniem czyta artykuł, jej artykuł! Ten, w który włożyła niemałą część samej siebie. Niespodziewana sytuacja zdawała się rozgrzewać do czerwoności jej, jak dotąd wystudzone emocje. Milczący sąsiad nie tylko nagle wydawał się jej sympatyczny, ale nawet bardzo miły.

– Interesująca lektura? – Niby tak bez przyczyny zapytała.

– Bardzo, – nie odrywając wzroku od gazety, odpowiedział nieznajomy.

– Patrząc na pana czuje się, że autorka włożyła w nią kawałek swego z serca.

– Ciekawe, a jak pani to potrafi określić?

Karolina figlarnie spojrzała na mężczyznę. Była w bardzo wygodnym położeniu: mogła dowiedzieć się od nieznajomego czegoś obiektywnego o samej sobie i swej pracy, pozostawiając jednocześnie dla tamtego incognito. Poza wszystkim – oto rozgrywała się między nią a nieznajomym jakaś ekscytująca intryga. A ona uwielbiała takie sytuacje.

– Ma się swoje sposoby, – uśmiechnęła się do nieznajomego.

Mężczyzna oderwał wreszcie wzrok od lektury i patrząc na Karolinę przenikliwym, jakby zatroskanym spojrzeniem powiedział:

– Autorka opisuje pewną sandomierską łaźnię, w której po zabiegu klient otrzymuje w prezencie na bibułce kawałek własnego potu, aby nie zapomniał, że jego życie nie było bezgrzeszne…

„Chyba jest naprawdę zachwycony tekstem, bo sprawia wrażenie, jakby sam poczuł potrzebę odwiedzenia tej sauny.” – Karolina z figlarnym uśmiechem pokręciła głową.

– A to ciekawe! – Uroczo westchnęła. – Nie wiedziałam, że istnieją takie sauny, – w dalszym ciągu sprytnie udawała zaskoczenie.

Mężczyzna starannie złożył gazetę i umieścił ją z powrotem w neseserze, pokazując w ten sposób, że jest gotów do kontynuowania rozmowy.

– Czyżby to panią zdziwiło? – Uśmiechnął się. – Oto, na przykład, pani – jeszcze kilka minut temu zdradziła mi, że jest zmęczona miastem i zamierza jechać na wieś. Czy aby nie dlatego, że grudki symbolicznych toksyn nagromadziły się w duszy, i to tak bardzo, że aż dławią? Czy nie mam racji? To znaczy… Przepraszam… stwierdzam to nie w odniesieniu, oczywiście, do pani, a samego siebie.

Karolina uciekła ze wzrokiem. „Skąd u tego gościa taka przenikliwość? – Pomyślała. – A może to taki wyuczony przez niego sposób na wyrafinowane zawieranie znajomości na ulicy?”

– Po części ma pan rację. – Powiedziała śpiewnym głosem. – Ale tylko po części. – (Postanowiła go odrobinę pokokietować). – Tak. Jestem zmęczona, bo przez cały miniony rok pracowałam, jak ten wół roboczy, ale na szczęście wkrótce będę miała urlop. Wyjeżdżać zagranicę nie mam najmniejszej chęci, w myśl  porzekadła: ‘zamienił stryjek…’ Ja chcę po prostu poobcować z przyrodą, – uśmiechnęła się, – pobyć z prostymi ludźmi. – Użalała się, – Ci „skomplikowani’ zwykle wybielają się i wszystko, co im nie pasuje zrzucają na innych. A za kołnierz żaden sobie nie zajrzy. U innych widzą tylko, co złe. Dobrego nie dostrzegą nigdy. Zupełnie, jak w tej baśni Andersena o Imbryku. Pamięta pan może?

Mężczyzna nie przestawał na nią patrzeć z zatroskanym wyrazem twarzy.

– Filiżanki, garnuszek do śmietanki, cukiernica… cały serwis do herbaty – wciąż plotkowały i zwracały uwagę na pękniętą pokrywkę imbryka, niźli na jego piękne ucho i szyję… – To pani miała na myśli?

– Dokładnie!… „Kurczę, ten facet jest niesamowicie inteligentny” – natychmiast osądziła. – Sam pan rozumie: ci skomplikowani na ogół pozbawieni są wstydu i sumienia. – Rzekła, wieńcząc ostatnie słowa rozbrajającym uśmiechem.

– A z prostymi, nie bywa za nudno? – Jak na ironię spytał nieznajomy.

– Z prostymi? – Powtórzyła retorycznie. – Z nimi się odpoczywa. Z nimi, to jak w tej sandomierskiej łaźni, o której tylko co pan opowiedział, przy nich oczyszczam się z toksyn… – I spojrzała w zamyśleniu w okno, za którym żywym wężem kłębił się hałaśliwy ludzki tłum, po czym cicho dodała: – przecież w tej sauno-łaźni jest się piętnaście minut, może dwa kwadranse, góra godzinę. Niewolno dłużej… Tak i na wsi. – I w końcu smutno dopowiedziała, – będę tam z tydzień a potem… wiem, zacznę się nudzić. Wiem dobrze. – I szybko spojrzała na mężczyznę. – A może jestem za bardzo rozpieszczona przez miasto?

Odpowiedź nieznajomego poraziła ją.

– Na pewno, tak. – Skwitował bez ogródek. – Ja też mam psychikę spraną przez miejski tumult. I ci ludzie, którzy są w tej kawiarni, także. I ta kelnerka, – wskazał spojrzeniem na krągłą w kształtach blondynkę, elegancko obsługującą kogoś z nowoprzybyłych gości  lokalu, – nie inaczej i ona. Wszyscy, którzy mieszkają w mieście, są nim zepsuci. Trzeba to przyjąć, jako aksjomat nikogo przy tym nie osądzając. Jednak daremnie pani myśli, że nie jest zepsuta dzisiejsza wieś. Bo jest! I, żeby pani wiedziała, jak bardzo…

Karolina pokręciła głową.

– Chyba nie zna pan miasta. – Powiedziała cicho.

– A pani wsi. – Odparł. – Proszę pozwolić mi spytać, – zwrócił się do rozmówczyni, – od kiedy tak doskonale zna pani Warszawę, ze wszystkimi jej brudami?

Karolina poczuła się przez chwilę zdezorientowaną.

– Niech pan się nie martwi. Ja nie błądzę.

Nieznajomy roześmiał się.

– Z czego pani wnioskuje, że tak myślę?

– No, przecież tylko co spytał mnie pan, od kiedy tak doskonale znam miasto?

– Chryste Panie, no i co?

– Jak to, co? O zbrukanym życiu wielkich miast, nikt nie wie lepiej niż… prostytutki.

– I dziennikarze, – dodał delikatnie mężczyzna, dając jednocześnie znać, że nie kupuje zakamuflowanej insynuacji. – Aby posiąść wiedzę na ten temat nie trzeba być prostytutką, proszę pani. Wystarczy obejrzeć informacje w telewizji lub poczytać gazetę. Aż wieje stamtąd miejskim brudem. I żadna sandomierska łaźnia nic tu nie pomoże. Jałowy kompres.

– To co może pomóc? – Spytała Karolina w myślach zauważając, że z tej przypadkowej rozmowy mógłby powstać doskonały wywiad dla jej gazety z chwytliwym nagłówkiem na pierwszej stronie: „Naszemu miastu nie pomoże sandomierska łaźnia. Ono potrzebuje gorącej pary z warszawskiej sauny! „Piękno tego wywiadu chowałoby się w tym, że jej respondent nie wiedziałby do samego końca, kim ona jest i dlatego swe wypowiedzi formułowałby naturalnie i szczerze. O takim wywiadzie Karolina marzyła od dawna: to byłaby wreszcie sama prawda i samo życie, bez fałszu i obłudy.

„Choliwcia! Jaka szkoda, że zawczasu nie włączyłam dyktafonu! – Gorączkowo rozmyślała, – Trudno!… Czort z tamtym – tym potentatem naftowym. Tutaj mam dopiero żywego człowieka, z żywymi problemami, z żywym słowem. To będzie mój wystrzałowy wywiad!”

– Więc co może pomóc? – Ponownie spytała.

– Co? No cóż… Jeśli idzie o mnie, ja to w takich przypadkach biorę narty i udaję się w góry. Mistycyzm niebotycznych, osrebrzonych śniegiem szczytów jest i pożywką, i najlepszym lekarstwem dla mej skołatanej duszy. A tak w ogóle – na pewno czyjaś bratnia dusza, otwarcie się dla drugiego życzliwego człowieka, albo…

– Albo?

– Pokuta, – spokojnie odpowiedział nieznajomy. – Czasami wspomagana sakramentem spowiedzi.

– Pokuta? Spowiedź? – Ze zdziwieniem powtórzyła Karolina.

Mogła się spodziewać wszelakiej odpowiedzi, ale nie takiej! Pokuta, spowiedź? W naszych czasach? I to mówi zwyczajny, przypadkowo napotkany mężczyzna?

– Tak. Skrucha i wyznanie, powtórzył innymi słowy jej rozmówca. – Czyżby panią przerażało to hapaks legomenon? To proszę te słowa sobie zamienić na dowolne inne, byleby zachować istotę. Od wieków Polacy mają do dyspozycji najpotężniejszy lek dla duszy: czynny żal, jako odkupienie. Nie tylko Polacy, przepraszam, wszyscy głęboko wierzący ludzie.

Karolina słuchała nieznajomego jak urzeczona. „Czarna polska sauna, – przemknęła jej przez myśl. – Tak, to prawda, sakrament pokuty – to jest ta polska czarna sauna.”

– Może pani nazwać je sobie sauną, w której sam Pan Bóg obmywa nasze brudy, tak jak kiedyś mył nogi swym uczniom.

„Kurczę! I znów facet odgaduje moje myśli. O co tu chodzi?” – Karolina obrzuciła nieznajomego nieufnym spojrzeniem.

 

– Czy przypadkiem nie jest pan księdzem? – Spytała szybko, – lub schizofrenikiem?

– Nie! – Odpowiedział cicho.

– To, kim? – Nie ustępowała.

– Jestem pisarzem, – powiedział zakłopotany. – Początkującym. A tak w ogóle, z zawodu inżynierem…

Karolina z ulgą odetchnęła i… roześmiała się.

– No, proszę! No to po fachu jesteśmy kolegami! – Wciąż ze śmiechem oznajmiła. – Jestem dziennikarką. Też, w zasadzie, jeszcze na dorobku. Piszący bracia są mi bliżsi, niż… – chwilę się zastanawiała…

– Kapłani? – Zapytał mężczyzna.

– Okay. Zaraz wyjaśnię, dlaczego? – Przemówiła. – Jak ma pan na imię?

– Aleksy Bartosz. – Przedstawił się.

– A ja – Karolina. Dla przyjaciół, po prostu: Lina.

Czule spojrzała na człowieka, jak zwykło się patrzeć na swego starszego brata, i już bez cienia skrępowania wyznała:

– Ten artykuł, o sandomierskiej łaźni jest mojego pióra…

Aleksy z lekka uniósł brwi.

– Niezła podbudówka dla przyszłej powieści. Najtrudniej jest zacząć… – Mruknął.

– I naprawdę od jakiegoś czasu w tym mieście czuję się niedobrze. – Kontynuowała. – Ci sami ludzie, te same dylematy, rozmowy. Gdy dziś w nocy kończyłam ostatni artykuł o sandomierskiej łaźni, byłam już chyba na skraju załamania nerwowego. A po dzisiejszej rozmowie z pewnym paliwowym bossem to już zupełnie się rozkleiłam. Wybiegłam z gabinetu, wpadłam na tłum ludzi, chciałam się w nim ukryć, zgubić, zapomnieć pośród anonimowych twarzy o całym tym merkantylnym świecie. A potem przyszłam tu, gdzie nikt mnie nie zna. Chciałam trochę odpocząć, zebrać myśli, siły. – Ciągnęła, – Wśród nieznajomych ludzi zawsze łatwiej odnaleźć samą siebie. Ale teraz zdałam sobie sprawę, że byłaby to dla mnie tylko doraźna ulga. Mi – do niczego nie potrzebna jest ekstrawagancka sauna, w której kości trzeszczą i oczy wychodzą z orbit, a taka, o której pan wspomniał: taka, w której sam Pan Bóg obmywa nogi. Taka, po której wyjdę do ludzi odnowiona… Tylko, gdzie ja mam szukać spowiednika, który zabrałby ode mnie mój bród? Przecież taki nie powinien być ubrany na biało… Rozumie pan? Powinien nosić szaty gorsze, niż pracownicy kanalizacji! – Wypaliła.

Oczy Karoliny błyszczały jakby w gorączce, usta miała lekko rozchylone, policzki spalał żywy rumieniec. – Mogłabym spowiadać się tylko przed takim, który byłby tysiąckrotnie większym grzesznikiem, niż ja. Rozumiesz mnie, Alesky?

Aleksy refleksyjnie skinął głową.

– Czasami tę funkcję sprawuje dla mnie czysta kartka papieru, – dodała, ciężko westchnąwszy. – Popłaczę sobie nad nią, poużalam się, a następnie zmiętą wrzucam do kosza. Początkującemu pisarzowi, zapewne jest chyba łatwiej, nieprawdaż? – Zapytała z niemrawym uśmiechem na ustach.

– Tylko do pewnego stopnia, – odezwał się Aleksy. – Istnieją pewne złożoności. I jeśli spytasz mnie, czym są? – Odpowiem krótko: fantazją.

Karolina ze zdziwieniem spojrzała na Aleksego.

– Fantazja – wredna siostrzyca, – kontynuował. – Gdy się pisze, jest niemożliwym nie marzyć, nie domyślać się, nie spekulować, to jest – nie fantazjować. A myśl, gdy we właściwym czasie jej nie uchwycisz, to i tak pojawi się sama na takim ringu, gdzie jej nie oczekiwano. A spróbuj ją potem usunąć z narożników! Zionie ogniem…

– Czyli… Trzeba by sauny nie z parą, a z czarnym dymem? – Niecierpliwie zripostowała Karolina.

Aleksy roześmiał się.

– Zgoda. Może być z czarnym dymem. – Potwierdził.

– Ostatnio tylko w takiej bywam, – podsumowała.

Oboje na dłuższą chwilę zamilkli. Karolina dwoma łykami dopiła resztkę zimnej herbaty i ze smutkiem spojrzała na Aleksego. „Jeśli nasza rozmowa przeciągnie się o kolejne pięć minut, – pomyślała, – zacznę naprawdę czuć się przy nim podejrzanie swobodnie i …dobrze?!” I tak już podzieliła się z zupełnie nieznajomym sobie człowiekiem zbyt wieloma i zbyt szczerymi myślami, co oznacza, że w jakieś mierze powierzyła mu cząstkę samej siebie. Przypomniała sobie kodeks postępowania, którego kilka miesięcy temu próbował nauczyć jej Janusz. Jej szef i przyjaciel zwykł był mawiać: „jeśli chce się otrzymać kredyt od urzędnika bankowego – nie wolno być wobec niego nadmiernie szczerym. Zapamiętaj, Lino. Ten uniwersalny kod pomoże ci żyć i funkcjonować w wielkim mieście.” Nauka szefa, jak widać, poszła w las. Co za słabość z jej strony!

Spojrzała na zegarek i udawała, że gdzieś się jej spieszy. Aleksy wciąż milczał.

– Ot i pogadaliśmy sobie. – W końcu powiedziała cicho, patrząc wyczekująco w dół.

Bardzo chciała, aby ten mężczyzna zaoferował, że chętnie ją odprowadzi, że coś zaproponuje, zaaranżuje, ale on… tylko milczał.

– Przy tobie, Alku, zaczęłam odżywać…

Mężczyzna wciąż nie zareagował. W końcu, po jakieś niedługiej chwili – owszem! Grzecznie podziękował za interesującą rozmowę, ale uczynił to tak zdawkowo, że Karolina zrozumiała – ich znajomość nie będzie kontynuowana.

A ona po raz pierwszy od dwóch lat w swej dziennikarskiej praktyce chciała takiej kontynuacji. Chciała relację służbową zamienić na bardziej osobistą. I oto, jakby na przekór, po raz pierwszy od dwóch lat poczuła ze strony swego rozmówcy tak spokojny, jednoznaczny odpór. Czegoś niezrozumiała? Coś zinterpretowała źle? Po raz kolejny doznała syndromu głuptasa?? Było to dla niej kolejne, zupełnie nowe i dość niesympatyczne życiowe doświadczenie. „Czyżbym zaczynała się starzeć?!”

Odwróciła się i z refleksyjnym smutkiem wyszła z kawiarni. W jej życiu, oto właśnie miał miejsce pierwszy niedokończony wywiad. A na zewnątrz, jak poprzednio, tłumy ludzi przelewały się z jednej strony ulicy na drugą. Patrzyła na nich przez chwilę, w końcu wzdrygnęła się, jakby przemogła. Stanęła na schodach prowadzących do metra, wyjęła telefon, wybrała numer do Babickiego.

– Tak, Karolinko? Co u ciebie, moja dzielna dziewczynko? Jak wywiad z Nadbrzeżnym?

– Januszu… Czy ta twoja propozycja wyjazdu na Majorkę wciąż jest jeszcze aktualna?

 

Lista nowelek z księgi Opowiadań