Błękitny Anioł

Od początku kariery szokowała swoim życiem prywatnym. Już w latach dwudziestych lubiła brylować w lesbijskich lokalach dekadenckiego Berlina a licznych wówczas mężczyzn i… liczne kochanki zmieniała jak rękawiczki. Sławę i bogactwo zapewniły jej występy na najznamienitszych scenach świata, nade wszystko rola kurtyzany w filmie „Błękitny Anioł” – z 1930 r. „Jestem tylko po to, by kochać mnie” – śpiewała w nim, siedząc na pękatej beczce. Dla wielu z nas, tylko tą jedną kultową sceną, Marlena Dietrich – „Błękitny Anioł” – do Panteonu aktorskich sław tryumfalnie wkroczyła po swą nieśmiertelność.

Znamienne, że gdy dziś – w archiwalnej, spolszczonej wersji „Anioła” podziwiam Hankę Ordonównę – oczyma wyobraźni miast polskiej diwy i tak nadal widzę Marlenę Dietrich. I jeśli nie jest to pospolite „deja vu” – to z pewnością efekt echa. Królowa-anioł i w jednej osobie królowa-wamp polskich estrad mierząc się z legendą legend – jeszcze dobitniej utrwala ponadczasowy mit Marleny, lub jak kto woli: kult „Błękitnego Anioła”. Na tym polega dialog w Sztuce. I wielkość Sztuki dialogu. Cum debita reverentia…

Gorzej, gdy do parnasu wkraczają barbarzyńcy i gdy tym pospolitym efektem (tu: lepiej chyba byłoby nazwać defektem – czyli naśladownictwem i nieskromnym odwoływaniem się do wzorcy) wysługują się jak maczugą. Myślę o „młodych wilczkach”, lub jak kto woli: narybku, który stawiając pierwsze kroki – z czeladnika najchętniej od razu aspirowałby na naczelnika. Jeśli ma ku temu warunki i charyzmę? – Czemu nie? Ok.! Jest wtedy chlubą i dumą. Gorzej, gdy nie. Gdy tylko zgarnia zewsząd, co się da, by przyozdobić obcymi pióry swoje nieskażone doświadczeniem czoło. Szybko kosi, a ogołociwszy spichlerze rychło rzuca się na następne. Dziś ta spółka, jutro tamta, pojutrze wasza własna… Każdy zna multum podobnej szarańczy. Dlatego mało kogo już dziwi, gdy z każdego naroża gabinetu współczesnego menedżera spoziera wykwit i pycha. Wczoraj wilczkami – dziś niedźwiedziami. Ich didaskalia – nałupione symbole pozycji i władzy. Dla tej maści hochsztaplerów – „defekt” echa (wyszukane meble, nagrabione obrazy, itp., itd.) jest jak solidna strzecha: ociepla, chroni, izoluje… Przed groźbą równania się z pospólstwem. Przed autopsją i autentyzmem ich samych – też.

W tym miejscu nadarza się sposobność abym wspomniał jednego z mych niegdysiejszych szefów. Był typowym defekciarzem-dyrektorem. Bez skrupułów przypisywał sobie wszelakie zasługi podwładnych (nie tylko własnych). Mawiał: ja obliczyłem, ja zaprojektowałem, ja wykonałem… Zawsze – arbitralnie i butnie: ja, ja, ja… Wspominam, ale nie po to by go osądzać, zgłaszać pretensje, ganić. Był tylko ofiarą epoki, w której recydywa grabienia dorobku i godności podwładnych kreowała manifest władzy. Wspominam, bo jest niedościgłym wzorem dla dzisiejszych kontynuatorów. Jeśli więc mam pretensje, to do tych ostatnich. Do defekciarzy, którzy pod płaszczykiem interesów i dobra Firmy z promiennym uśmiechem na licu używają wobec podwładnych skalpela. Dyrektorując – pastwią się na żywych organizmach. W tym sensie ich profesjonalizm niewiele jest różny od profesjonalizmu Błękitnego Anioła. Tak jak „On” – uprawiają prostytucję. Bo za pieniądze i dla pieniędzy. I tak jak on, nierzadko doprowadzają swoimi decyzjami do dramatów i tragedii. Wszędzie funkcjonują tacy menedżerowie. W Ameryce, na Tajwanie i w Polsce też. Pytacie, czy i u Was? – Cucullus non facit monachum (kaptur nie czyni mnicha).

Jeśli więc napotkacie w swoim otoczeniu defekciarza, a już nie daj Boże anioła – bacznie obserwujcie, czy nie jest błękitny. Taki – zwykle ma miłą prezencję, wysławia się okrągłymi słowy, mami i doradza (pod blatem ostrzy skalpel). Wówczas, przestrzegam! Omijajcie go z dal.

Prawdziwy anioł zawsze będzie wam wierny. I podąży za wami. Bezwiednie.

9 lutego 2009

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *