Cudowne dziecko, genialny pianista i… amator-inżynier. O Józefie Hofmannie krótka opowieść.

Rok 1876 był rokiem burzliwych wydarzeń w Europie i na świecie. W Stanach Zjednoczonych w stulecie Deklaracji Niepodległości wybuchła krwawa wojna z Indianami dowodzonymi przez Szalonego Konia i Siedzącego Byka, zakończona masakrą amerykańskich żołnierzy. W Rosji car Aleksander II wydał ukaz emski, zakazujący używania nazwy Ukraina. W Polsce nadal trwała walka o niepodległość, a władze zaborcze kontynuowały bezwzględną politykę germanizacji i rusyfikacji.
Rok 1876 był ponadto ważnym rokiem dla pewnych dwóch żyjących w różnych zakątkach świata dżentelmenów: genialnego amerykańskiego wynalazcy Tomasza Edisona i polskiego przyszłego geniusza fortepianu i błyskotliwego „amatora-inżyniera” – Józefa Hofmanna. Ten pierwszy w roku 1876 wynalazł prototyp fonografu, urządzenia do utrwalania dźwięku. Ten drugi w roku 1876… przyszedł na świat. Po latach obaj panowie na amerykańskiej ziemi podali sobie dłonie, zaprzyjaźnili się i złotymi zgłoskami zapisali w historii… wynalazczości. Obaj też zapoczątkowali zwyczaj rejestrowania nagrań muzycznych przez najwybitniejszych muzyków.
. . .
Tak więc nastał rok 1876, gdy w będącym pod galicyjskim zaborem Krakowie przyszedł na świat Józef Hofmann. Ponieważ jego rodzicami byli ludzie muzyki (ojciec – kompozytor, dyrygent, pianista, pedagog, matka – śpiewaczka), naturalnym było, że nie kto inny, a oni sami zostali pierwszymi nauczycielami muzyki swego dziecka.


Szczególnie wszechstronnie wykształcony ojciec szybko zorientował się w niezwyczajnym talencie syna. Dostrzegł w nim nie tylko ponadprzeciętne zdolności muzyczne (łatwość oswajania techniki gry na fortepianie, pamięć muzyczną, komponowanie utworów), ale także inne predyspozycje, które w przyszłości mogłyby sprawić z rodzinnej pociechy rasowego wirtuoza i wybitnego artystę (brak tremy, „czarowanie’ słuchaczy, estradowy tupet). Szybko też zrozumiał, że Opatrzność obdarzyła go „cudownym dzieckiem”, a więc pociechą z kategorii najbardziej uzdolnionych malców w kategorii, co by nie powiedzieć, zarezerwowanej w historii muzyki dotychczas tylko dla ludzi pokroju Wolfganga Amadeusza Mozarta, Fryderyka Chopina czy Georga Philippa Telemanna, którzy we wczesnoszkolnym wieku i z powodzeniem koncertowali, i komponowali swe pierwsze w życiu wartościowe muzycznie utwory.
Gdy więc mały Józik skończył ledwie pięć lat, ojciec zorganizował dla synka pierwszy prawdziwy koncert – w Ciechocinku, przed jak najbardziej prawdziwą uzdrowiskową publicznością. Ciekawi występu cudownego dziecka kuracjusze z zachwytem wysłuchali kilku utworów pacholęcego maestra, który na dodatek potrafił zgrabnie i ciekawie improwizować na zapodawane przez publiczność tematy.
Od dnia koncertu w Ciechocinku kariera malutkiego Józefa zaczynała nabierać oszałamiającego tempa. Mając ledwie lat osiem wystąpił na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, gdzie już przed bardzo wymagającą warszawską publicznością wykonał dwa koncerty fortepianowe(!): jeden Rubinsteina (Antona), drugi Chopina. Rok później, czyli w 1886 roku, nadal jako cudowne dziecko wyruszył na podój Europy. Wciąż pod opieką zapobiegliwego ojca rozpoczął pierwsze międzynarodowe tournée, podczas którego koncertował m.in. w Czechach, Niemczech, w Szwecji, w Holandii, w Anglii. We Francji – zagrał przed Camillem Saint-Saënsem, w Dani – przed królem duńskim Chrystianem IX… Kariera młodziutkiego wirtuoza z Galicji rozpędzała się więc iście po królewsku.
Po zakończeniu europejskiej trasy było jasne, że świat przed młodziuteńkim Józefem Hofmannem stanął otworem. Przedsiębiorczy ojciec nie tracił czasu. Szedł za ciosem. Wykorzystując świeżo nabyte podczas turu syna kontakty, w listopadzie 1887 zaciągnął całą rodzinę na statek, by po dwóch tygodniach uciążliwego wojażu dotrzeć i osiedlić się w Nowym Yorku.
Tutaj, 29 listopada, w Metropolitan Opera House, jedenastoletni Józef Hofmann wystąpił z bezprzykładnym dla amerykańskiej publiczności recitalem, po którym „New York Times” pisał: „To nie była nadzwyczajna gra jak na dziecko, to była nadzwyczajna gra jak na człowieka”. Efektem niezwykle pozytywnego odbioru koncertu było zakontraktowanie dla młodziutkiego pianisty wielkiego tournée, Na które składało się aż 80 występów we wszystkich najważniejszych salach koncertowych Ameryki.

Dla młodego chłopaka z Polski musiało być to wyzwaniem z gatunku ekstremalnie ciężkich i ryzykownych, i aż dziw bierze, że bezkrytycznie zostało zaakceptowane przez troszczących się o dziecko rodziców. Na szczęście (a jednocześnie na nieszczęście – ponieważ dopiero po dziesięciu tygodniach tournée, konkretnie: po pięćdziesiątym drugim recitalu!) – Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci przerwało trwający tur, stwierdzając bardzo wysokie ryzyko nadmiernego obciążenia psychiki jedenastoletniego chłopca i realne niebezpieczeństwo utraty przez niego zdrowia. Młodziuteńki wirtuoz zmuszony był przerwać nie tylko karkołomne koncertowanie, ale i w ogóle muzyczną karierę. Dzięki temu, a także (a może przede wszystkim) dzięki ufundowanemu stypendium przez zacnego amerykańskiego filantropa i mecenasa sztuki Alfreda Corninga Clarka, przez najbliższe lata młody Hofmann miał zapewnione środki na dalszy rozwój i miast koncertować mógł się skupić na studiach kompozytorskich m.in. u Antona Rubinsteina w Berlinie i na pogłębianiu sztuki pianistycznej u sławetnego pedagoga i wirtuoza Maurycego Moszkowskiego.
Do czynnego grania przed publicznością, zgodnie ze zobowiązaniami stypendialnymi, miał prawo powrócić dopiero po osiągnięciu pełnoletności. I tak się stało. I znów dzięki swym wirtuozowskim koncertom, charyzmie estradowej i ciągnącej się za nim historii „cudownego dziecka” błyskawicznie zaczął wzbudzać i podziw, i zaskarbiać serca muzycznych fanów na całym świecie. Zresztą: nie tylko fanów, ale także estradowych konkurentów. Niektórzy z nich, jak choćby przybyły w 1917 roku do Ameryki Sergiusz Rachmaninow, uznawał Hofmanna za najwybitniejszego pianistę („Pan jest najlepszy na tej ulicy”).

Rok 1912. Hofmann przed tubą do nagrań akustycznych (pełniła rolę dzisiejszego mikrofonu), podczas sesji dla Columbii.

Oprócz intensywnego koncertowania, bohater mojej opowieści – Józef Hofmann – z czasem bywał także częstym gościem fonografonowych manufaktur, gdzie na wynalezionym przez Edisona fonografie rejestrował swoje interpretacje. Piszę „z czasem”, ponieważ początkowo Hofmann, zresztą jak i znakomita większość innych artystów (z Antonem Rubinsteinem na czele), bardzo krytycznie odnosili się do utrwalania muzyki klasycznej fonografem. Jednak Hofmann, który od zawsze miał smykałkę do nowinek technicznych (o Hofmannie wynalazcy – w dalszej części) z dobrodziejstwem patentu Edisona wiązał duże nadzieje. Jak przystało na autora licznych pomysłów i nowinek technicznych Hofmann miał świadomość, że jakość nagrań jest dalece niezadowalająca, ale stymulowana postępem technologicznym z roku na rok będzie coraz lepsza i że uczestnictwo w sesjach nagraniowych renomowanych artystów ten proces na pewno i przyspieszy, i sprofesjonalizuje. Zapewne z tego właśnie powodu, mając niespełna osiemnaście lat, a w głowie liczne koncepcje na „zapisywanie” dźwięków, podjął się współpracy z Edisonem nad udoskonalaniem jego urządzenia. Współpraca przyniosła nadspodziewanie dobre efekty. Legendarny wynalazca znacznie usprawnił swój wynalazek, pozyskując na unowocześnione urządzenie kolejny patent, a w dowód wdzięczności jeden z dwóch pierwszych egzemplarzy nowego fonografu przesłał naszemu rodakowi. Drugim egzemplarzem obdarował cara Rosji Aleksandra III.

Osobista znajomość i powinowactwo interesów obu panów innowatorów walnie przyczyniły się do tego, że Hofmann został pierwszym renomowanym artystą, który regularnie zaczął rejestrować na fonografie muzyczne interpretacje. Co nadal przecież nie oznacza, że był już ostatecznie zadowolony z jakości nagrań „mechanicznymi urządzeniami”. Wciąż uważał rejestrowanie fonograficzne za proces niedoskonały, maszynowy, a więc niepotrafiący oddać muzycznych subtelności i niuansów.

Z czasem, zgodnie z przewidywaniami Hofmanna, fonograf ustąpił miejsca nowszemu urządzeniu – gramofonowi, manufaktury nagraniowe – profesjonalnym wytwórniom płytowym. Jednak skłonność Hofmanna do rejestrowania wykonań muzycznych pozostała u niego już na zawsze. Przy okazji: stał się też wzorem dla innych muzyków – znamienitych artystów epoki. Lody w branży nagraniowej dzięki Hofmannowi zostały skruszone.

Jak można przypuszczać, Hofmann powinien pozostawić po sobie niemało nagrań. I rzeczywiście. Dziś sporo z nich można odnaleźć chociażby na Youtube. Dzięki nim mamy dobre wyobrażenie o tym, na czym polegała jego sztuka pianistyczna? Czym i czy różniła się od współczesnych wykonawców? – Gdybym samemu miał odpowiedzieć na te pytania, moja odpowiedź brzmiałaby: tak! Różniła się, i to zdecydowanie. Hofmann jak mało który pianista dysponował bowiem nadzwyczajnym warsztatem wykonawczym i nienaganną techniką, dzięki której wszelkim interpretacjom bez trudu nadawał cechy wyrafinowanej wirtuozerii i rzadko spotykanej ekspresywności wykonawczej. Poza wszystkim posiadał dar budowania nieprzeciętnego napięcia i dramaturgii interpretacyjnej. Jego oryginalne i nowatorskie wykonania zawsze pełne były siły wyrazu, emocji, energii i pasji, pozostając dla jemu współczesnych niedościgłymi wzorcami. I jeszcze jedno: znakomicie nawiązywał kontakt z publicznością. Czuł jej puls, oczekiwania, wyzwania… Doskonale wiedział jak dalece w swojej grze może sobie pozwolić na oryginalność i ekstrawagancję.

Niech potwierdzeniem dla moich zdawkowych ocen będą nagrania dwóch utworów Chopina, które niedawno zamieściłem na YT (i które przytaczam poniżej): poloneza cis-moll op. 26 nr 2 oraz walca Des-dur op. 64 nr 1. Oba wykonania sklonowałem z powszechnie dostępnego nagrania koncertu, z którym artysta wystąpił w Casimir Hall – Sali koncertowej Curtis Institute of Music, w Filadelfii, w 1938 roku. Myślę sobie: gdyby dzisiaj jakiś pianista próbował kopiować styl i specyfikę gry Hofmanna, jestem pewien, że przez krytyków i melomanów odsądzony byłby od czci i wiary, a jego interpretacje zostałyby uznane jako obrazoburcze, burzycielskie, ekstrawaganckie i manieryczne. Czy dlatego, że każda epoka chce mieć własnych koryfeuszy i wizjonerów sztuk najwyższych bez wzorowania się na poprzednikach? I czy tak samo jak w każdej epoce zmieniają się gusty słuchaczy, tak samo zmienia się estetyka wykonawcza? Te pytania pozostawię już bez odpowiedzi, ale za to zacytuję kilka krótkich przemyśleń pani Aleksandry Świgut – współczesnej wybitnej pianistki młodego pokolenia – która, w nawiązaniu do gry Hofmanna, podzieliła się w social mediach takimi refleksjami: „Bardzo ciekawi mnie, jak odniosłoby się do [jego] wykonania jury współczesnego konkursu? Zapewne stwierdziłoby, jak mówi klasyk: ‘dziś już tak się nie gra’. A w zasadzie, dlaczego nasze granie musi być czyste jak łza i pozbawione uroków spontaniczności? Wielu pianistów stwierdziłoby, że ‘nie doćwiczył’, ale czy ta pulsująca w tym wykonaniu energia nie jest właśnie czymś, co zatraciliśmy, spędzając miliard godzin w ćwiczeniówkach? Poszukiwanie indywidualności jest dziś najważniejszym zadaniem artysty”… Z chęcią i z przekonaniem podpisując się pod wypowiedzią Pani @Aleksandra Świgut, tym gorliwiej zapraszam do zapowiedzianego nagrania.

28 listopada 1937. Metropolitan Opera House. Migawka z koncertu Józefa Hofmanna – „najlepszego na ulicy pianisty” – z okazji pięćdziesiątej rocznicy jego amerykańskiego debiutu.

I tak, słuchając pierwszego utworu (polonez cis-moll), warto zwrócić uwagę nie tylko na samo wykonanie poloneza, ale także na zaimprowizowany przez artystę wstęp do niego. Pierwsze 20 sekund (na filmie od 0:02 do 0:23) – to przecież nie jest fragment dzieła Chopina, a zaimprowizowany przez Hofmanna rodzaj „zaśpiewu”, który, jak sądzę, miał ułatwiać zarówno artyście, ale i słuchaczom, łagodne wtopienie się w tkankę chopinowskiego poloneza. Hofmann chętnie i często korzystał z podobnych forteli podczas estradowych recitali. (Niekiedy, chcąc ukrócić oklaski publiczności, przełamywał je kilkoma akordami dzieła, które było umieszczone w repertuarze jako kolejne. Który artysta dzisiaj mógłby sobie na to pozwolić?)

Z kolei drugie wykonanie (walc Des-dur op. 64) ukazuje jeszcze inną niezwyczajną skłonność Hofmanna: prowadzenie dialogu i… konkurowanie(?) z samym kompozytorem(!?) Jak inaczej bowiem nazwać przekomponowanie utworu (od 9:06) poprzez równoległe powielenie warstwy melodycznej, zgrabnie ją wpisując w oryginalną harmonię? – Świętokradztwo? – Czy dialog geniusza z twórcą? Posłuchajmy zatem… Oto wzmiankowane nagrania.

Każdy prawdziwy artysta po osiągnięciu estradowego sukcesu niejako naturalnie i mimowolnie uaktywnia się na polu dydaktyki. Tak było również z Hofmannem. I w tym obszarze doczekał się spektakularnych osiągnięć. Ich ukoronowaniem była posada dyrektora w elitarnym konserwatorium dla utalentowanej młodzieży „Curtis Institute of Music” w Filadelfii. Tę zaszczytną funkcję sprawował przez 12 lat, to jest do czasu, gdy do kariery maestra zakradła się słabość do mocnych trunków, a w życiu prywatnym narastały perypetie obyczajowo-rodzinne. Niestety, wkrótce potem dla kompozytora rozpoczął się blisko 20-letni zawodowy kryzys. Alkoholizm i inne osobiste problemy sprawiły, że zmuszony był zrezygnować z zajmowanego prestiżowego stanowiska. Coraz rzadziej też koncertował. I jakkolwiek Rachmaninow wciąż uznawał go za największego żyjącego pianistę, to jednak od razu dodawał: „jeżeli jest trzeźwy i w formie. W przeciwnym wypadku trudno rozpoznać starego Hofmanna”.
Ostatni występ Hofmanna odbył się w przededniu jego 70 urodzin: 19 stycznia 1946 w Carnegie Hall. Zmarł jedenaście lat później, w Los Angeles, gdzie do dziś spoczywa na cmentarzu Forest Lawn Memorial Park.

Dzisiaj, gdy wspominamy los i życie artystyczne Józefa Hofmanna, nierzadko umyka naszej uwadze jeszcze inny niezwykle ważny obszar jego aktywności, jakim była… działalność wynalazcza(!). Dla takich jak ja, z wykształcenia i z profesji ludzi techniki, Hofmann ze swym nieprzeciętnym darem do obmyślania i wdrażania działań innowacyjnych był niedościgłym wzorcem. Bo jak inaczej mówić o człowieku, którego osiągnięcia na polu techniki i wynalazczości wzbudziły respekt największego z największych „inżynierów” czasów nowożytnych – Tomasza Alvy Edisona? Funkcjonuje przekaz, jakoby wynalazca żarówki, fonografu, kamery filmowej, mikrofonu, telefonu, silniku na prąd stały i innych blisko tysiąca opatentowanych wynalazków, po jednym z koncertów Hofmanna podobno zaszedł do jego garderoby i zaczął nagabywać: „Józefie, szkoda twego talentu technicznego na muzykę. Odpuść ją! Chodź! Pracuj ze mną! Ludzkość czeka nie na twoje nowe nagrania, a na twoje nowe… wynalazki!”. I jakkolwiek ów sugestywny epizod nie jest nigdzie udokumentowany, to jednak może być całkiem prawdopodobny. Twórca fonografu, członek Narodowej Akademii Nauk w Waszyngtonie Tomasz Alva Edison dobrze przecież wiedział, kim jest Józef Hofmann i o kim się w środowisku wynalazców wyraża się z podziwem i szacunkiem. Będąc recenzentem i jednocześnie założycielem najbardziej prestiżowego po dziś dzień czasopisma naukowego „Science” – karierze niezwykłemu wynalazcy i „inżynierowi” z Polski (dla Edisona Hofmann był przede wszystkim inżynierem) przyglądał się od lat.

Nie tylko zasiadał do fortepianu.  Z upodobaniem stawał i do tokarki. Józef Hofmann – chyba jedyny wirtuoz w historii pianistyki, któremu nieobca była profesjonalna obsługa profesjonalnych obrabiarek.


A było komu i było czemu się przyglądać. O udanej współpracy Edisona z Hofmannem przy unowocześnianiu fonografu już napisałem. Nie uszło Edisonowi uwagi i to, że Hofmann również z powodzeniem patentował bardzo praktyczne rozwiązania, znajdujące szerokie zastosowania w codziennym życiu ludzi. Spinacz do papieru i mechaniczne wycieraczki samochodowe to przecież wynalazki Hofmanna! (Źle spięte, spadające nuty ze statywu irytowały każdego pianistę, ale tylko Hofmann rozprawił się z problemem i z irytacji uczynił pożytek. Oto z odpowiedniego drutu odwzorował kształt wiolinowego klucza – by pomysł i… patent na spinacz do kartek papieru „stał się ciałem”! Podobnie, gdy patentował mechaniczne wycieraczki samochodowe: miarowy, wahadłowy ich ruch – to nic innego jak zaadoptowany przez Hofmanna mechaniczny metronom – towarzysz pracy każdego muzyka).
Długo by wyliczać wdrożone pomysły przez „inżyniera” Hofmanna. Było ich wprawdzie nie tysiąc (jak u Edisona), a „ledwie” siedemdziesiąt. Ale przecież te siedemdziesiąt to liczba wcale nie taka mała, czego najlepszą świadomość mają współcześni polscy inżynierowie statystycznie składający w całym swoim zawodowym życiu ledwie jednen-dwa patenty/wzory użytkowe. Dlatego warto jeszcze tutaj wspomnieć o resorach samochodowych, których dziś – kształt i funkcja każdemu pianiście kojarzą się z łukami liniowymi występującymi w nutach. Hofmannowi skojarzyły się także (w drugą stronę) – i patent na wdrożenie gotowy! Warto wspomnieć o motorówce, kotle grzejnym na prąd (ale i na ropę naftową), taborecie obrotowym (tak! – Ten od fortepianu, też), zderzakach sprężynowych, amortyzatorach pneumatycznych, zegarku kwarcowym, domie obracanym wraz z ruchem słońca, a nawet prototypie współczesnej nawigacji samochodowej(!) w postaci systemu map umieszczonych na dysku mechanicznym, skorelowanych z poruszającym się samochodem… bo to też opatentowane przez Hofmanna wynalazki.
Pisząc o Hofmannie jako o wynalazcy, nierzadko więc zastanawiam się, co by było, gdyby jego rodzicami nie byli muzycy, a powiedzmy – osoby o kwalifikacjach do projektowania i budowy urządzeń technicznych? Z pewnością dostrzegliby wtedy w synu nie talent artystyczny, a przede wszystkim wybitny techniczny umysł, który z czasem kto wie, czy nie poprowadziłby wybitnego wynalazcy śladami największych inżynierów z przełomu XIX i XX wieku – a więc tych ojców postępu i rozwoju techniki, którzy na bazie innowacji tworzyli prężnie prosperujące firmy – jak chociażby bracia Nobel, jak choćby George Westinghouse czy wspomniany tu już kilkakrotnie Thomas Edison. Ale rodzicami Hofmanna byli muzycy. Niestymulowany przez nich do twórczości technicznej młody Hofmann, gdy dorósł do pełnoletności i usamodzielnił się, jako wynalazca mógł czuć się nieco osieroconym, pozostawionym samemu sobie. W pewnej mierze upodobnił się więc do innej ikony epoki – genialnego Serba Nikoli Tesli, który również nie mając wzorca we własnym ojcu i matce traktował wynalazczość techniczną jako powołanie i misję, a nie jako środek do stworzenia prężnie prosperującego biznesu. I w konsekwencji – niestety: techniczne osiągniecia i jednego, i drugiego – dzisiaj: w dobie atomu, podboju kosmosu, w czasach niebywałego tempa rozwoju cywilizacyjnego i technologii, poza garstką biografów, historyków i zapaleńców, coraz bardziej popadają w mroki zapomnienia.

Wróćmy jednak do Hofmanna-pianisty. Oto w stulecie jego debiutu na estradzie Carnegie Hall producent fortepianów Steinway & Sons w ramach swego jubileuszu wywiesił nad sceną w Carnegie portrety najwybitniejszych pianistów, którzy grali na jego instrumentach. Obok Franciszka Liszta, Ignacego Paderewskiego czy Siergieja Rachmaninowa zawisła podobizna Józefa Hofmanna. I być może jest to najlepszy i ostateczny dowód docenienia geniuszu Hofmanna i najdonioślejszy hołd w całej pianistycznej historii, jaki wybitnemu polskiemu artyście złożył symboliczny reprezentant światowej społeczności muzycznej.

Dzisiaj, 20 stycznia, obchodzimy 148 rocznicę urodzin naszego wybitnego rodaka, geniusza muzycznego, błyskotliwego „amatora-inżyniera”, kawalera Krzyżu Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski.

Z takich Polaków jak Józef Hofmann możemy być tylko dumni.

Josef Hofmann (1876-1957) 🇵🇱 🇺🇸