Recitalem amerykańskiej pianistki Kate Liu – laureatki III miejsca na Konkursie Chopinowskim sprzed ośmiu lat (i jednocześnie zdobywczyni nagrody za najlepsze konkursowe mazurki) – 78 Międzynarodowy Festiwal Chopinowski Duszniki-Zdrój przeszedł do historii. Kolejny już Dusznicki Festiwal, który w festiwalowych annałach, ale przede wszystkim w sercach wielu melomanów na zawsze zapisze się hasłami: niezrównany, fantastyczny, fenomenalny!
Jego zjawiskowość najlepiej podkreślają wysprzedane co do jednego bilety, jego poziom artystyczny – lśniąca plejada najlepszych pianistów młodego pokolenia (laureatów największych światowych konkursów), jego splendor – uświetniły recitale artystów od dawna odnoszących muzyczne tryumfy w najbardziej prestiżowych salach koncertowych świata.
Celowo użyłem słowa: artystów. W festiwalu uczestniczyli bowiem nie tylko wybitni pianiści, ale także znakomici wirtuozi wiolonczeli i skrzypiec. I co warto nadmienić – zagrali dla festiwalowej publiczności na bezcennych, chciałoby się wręcz powiedzieć: na mitycznych instrumentach, bo wykonanych w pracowni legendarnego Antonio Stradivariego (w drugiej dekadzie XVIII wieku). Dla większości słuchaczy był to pierwszy kontakt z niesamowitymi wytworami genialnego lutnika z Cremony i niestety – dla wielu z nas prawdopodobnie pozostanie też ostatnim. Instrumenty te bowiem, z uwagi na swoją nie do oszacowania wartość, rzadko pojawiają się na koncertowych estradach. Tym bardziej warto odnotować fakt, że w edycji tegorocznego Festiwalu zagrały dla nas i Stradivariego wiolonczela, i skrzypce. Dzień po dniu.
O wrażeniach z odbioru brzmienia, ale i o wzruszeniu płynącym ze słuchania wiolonczeli – tej WIOLOCZELI, w dźwięki której wsłuchiwał się na łożu śmierci sam Chopin(!) – pisałem w jednym z poprzednich postów. O skrzypcach Stradivariego i ich niezwyczajnym dźwięku napiszę teraz nieco inaczej: nie brzmiały alabastrowo, szlachetnie, jak ich siostrzany instrument, za to muzyczne frazy spod smyczka wiolinistki roztaczały się w estradowej przestrzeni niezwyczajnie miękko, otulająco, aksamitnie i ciepło.
Pisaliśmy na naszej grupie o strojach artystów, których śmiała ekstrawagancja coraz częściej odważnie przełamuje standardy estradowe. Tutaj – w Dusznikach – do niczego takiego nie dochodziło. Dominowała klasyka w najlepszym wydaniu: dystyngowana, szlachetna skromność i nobliwy fason. Co wcale nie oznacza, że dla tych, którzy poszukują ponadprzeciętnych wrażeń wizualno-estetycznych z estrady tchnęło nudą. Długa złota suknia Camille Thomas (wiolonczelistki) z niebanalnie pomarszczoną górą, podwieszoną niesymetrycznie na jednym ramiączku, łączyła w sobie subtelność i elegancję z nutą romantyzmu i niewinności. Była tak niezwykłym dla oczu przykładem prawdziwego odzwierciedlenia optymizmu i radości, że aż mimowolnie ludziom mojego pokolenia chciało się zanucić wiekowy przebój Skaldów o „Prześlicznej wiolonczelistce”. Zaręczam, że podobnie niezwyczajnych kreacji, szczególnie u pań, było naprawdę niemało…
Z festiwalowych nowości warto wspomnieć o zainstalowaniu zadaszenia dla usadowionych na leżaczkach na łonie natury przed olbrzymim telebimem słuchaczy. W tej edycji pogoda nie zawsze im sprzyjała. Gdyby nie zapobiegliwość organizatorów, plenerowe spektakle muzyczne kończyłyby się smutnym fiaskiem. A skoro o organizatorach mowa – można wyrazić jedynie najwyższe uznanie za całokształt ich pracy. Wszystkie koncerty przebiegały sprawnie, a obsługa festiwalowa (o nienagannej kulturze osobistej) była zawsze bardzo przyjaźnie nastawiona do słuchaczy. We wszystkim chętnie służyła radą i pomocą.
Ale zdarzyło się też na Festiwalu coś, co niefortunnie zgrzytnęło cichym dysonansem, coś, co zostało pechowo pominięte. Pominięte, niestety, przez samych artystów. Myślę tu o ich repertuarach, z którymi wystąpili na Festiwalu. Żaden nie zagrał czegokolwiek… Mendelssohna. A tymczasem bieżący rok to przecież tu, w Dusznikach-Zdroju został ogłoszony rokiem Mendelssohna. Dokładnie 200 lat temu ten niemiecki romantyk, rówieśnik i przyjaciel Chopina, jako 15 letni młodzian przebywał tutaj i zdaniem niektórych biografów, to w Bad Reinerz (dawna nazwa Dusznik-Zdrój) zaczął szkicować muzykę do swego „Snu nocy letniej”… Z drugiej strony, tak sobie teraz myślę, żądać od artystów, aby grali, czego oczekuje publiczność?! Niby można. Jednak czyż każda wielka Sztuka nie kieruje się swoimi własnymi inspiracjami? Co jest ważniejsze: chęć prezentowania tego, co kołacze w sercu Artysty, czy jakieś obligatoryjnie narzucane wymogi… koncertowego kontraktu? Trudna i delikatna to sprawa… Dla pocieszenia można dodać, że muzyka Feliksa Mendelssohna-Bartholdiego nie została w Dusznikach pominięta. Wybrzmiewała już tego roku przy innych równie pięknych okazjach.
Najważniejsze, że finalnie Festiwal pozostawił w naszych sercach wiele wspaniałych wrażeń i pięknych emocji. Jeszcze raz więc wielkie brawa dla wszystkich Organizatorów, dla wszystkich sponsorów, partnerów medialnych i wszystkich ludzi, dzięki którym Festiwal pozostanie wśród jego uczestników na zawsze bliski sercu.
Jednak szczególne słowa uznania należą się komuś, bez którego festiwal ten na pewno nie byłby takim, jakim jest dzisiaj – przewspaniałym i jednym z najciekawszych, z najbardziej ambitnych i prestiżowych festiwali muzycznych na świecie. Myślę tu oczywiście o Wielkiej Osobowości muzycznej, o ikonie polskiej kultury – o Piotr Paleczny, dyrektorze artystycznym Festiwalu. Wielkie dla Pana brawa, Mistrzu, pokłony i wyrazy szacunku od wszystkich melomanów!
Gdy przebywałem w swoim hotelowym pokoju, często wyglądałem przez okno, z którego widok rozpościerał się na alejkę w Parku zdrojowym, która nosi imię Profesora Palecznego. Oby alejka ta wraz z jej Patronem przez kolejne długie lata wiodła Festiwal ku niekończącej się glorii.
A za rok – kolejny Dusznicki Festiwal. W hotelu, w którym stacjonowałem, wiele pokoi na jego okres już zostało zarezerwowanych…