Siedzę sobie na mej ulubionej ławeczce w ogródku i skubię pierwsze truskawki, które tego roku znowu ścigają się w przebijaniu cenowych absurdów. Wiatr goniąc chmurki na niebie miło dochładza mą słuszną łysinkę na głowie, a najważniejszy domownik, czyli kotka o imieniu „Felicjanka” łasi się mi na kolanach i pomrukując, skutecznie dopomina się o pieszczoty. Obok wygrzewa się w słońcu „Felicjan” – jej małżonek.… Tak! Tym to dobrze. Zawsze pełne miski żarełka, wakacje non-stop, a po nocach balowanie po ogródkach i dachach z okoliczną ferajną kotów-kompanów o bardzo podejrzanej reputacji. Ale nie będę ich ganił. Ja też teraz sobie dogadzam. W końcu jako emeryt mam do tego prawo!
Otwieram więc laptop… Wreszcie mam czas, by oddać się zaniedbanemu hobby – analizie statystycznej utworów Chopina. Ok! – Możecie to uznać za dziwne upodobanie. Jednak dla mnie jest superciekawe i po prostu: fajne! Kto bowiem ma wiedzę, ile czasu potrzeba na odsłuchanie całej twórczości Chopina? Ile utworów skomponował w dur – ile w moll? Albo: jaki jest najkrótszy utwór poety fortepianu? Kto to wszystko wie? – Otóż ja i mój makbuczek, na którego dysku wgraną mam absolutnie kompletną jego twórczość. Chętnie teraz zaafiszuję się „fryderykową” erudycją: 19 godzin 3 minuty i 18 sekund – oto, ile skomponował.
No dobrze, kochani! Nie krytykujcie za uogólnianie. Wiem, że to subiektywna obliczanka: w końcu różni pianiści grają w rozmaitych tempach. Jednak pojęcie przecież jakieś pozwala wyrobić. Matematycznie bezwzględna jest za to informacja o liczbie skomponowanych utworów. I tak całą swoją twórczość poeta fortepianu z Żelazowej Woli rozparcelował na 261 „kawałków”, korzystając z 25-u tonacji, spośród których upodobał sobie najbardziej As-dur (28 razy).
A zatem przeciętna długość szopenowskiego utworku to 4 i pół minuty. Najmniej czasu zajmie odsłuchanie preludium cis-moll z op. 28 – 24 sekundy, najwięcej: I część koncertu e-moll op. 11 – ponad 23 minuty (cały koncert: 45 minut).
No dobra! Starczy. Aby zastanowić się, czy te 19 godzin, to dużo czy mało? – porównam je do nagrań bardziej współczesnych muzykantów: zespołu The Beatles (również mam w komplecie na dysku). I wiecie, co? Cienizna! Nawet w połowie nie natworzyli tyle, co Frycek, bo jedynie 8 godz. 15 minut i 3 sekundy, na które składa się 181 piosenek z 10 albumów (w tym jeden podwójny) uzupełnionych o słynny singiel „Hey Jude”. Średni czas utworków: 2 min. 44 sek, z czego najdłuższy: „Revolution 9” wybrzmiewa przez 8 minut 13 sekund (przy okazji: co za estetyka! – Kwintesencja ekspresjonizmu i muzyki konkretnej) a najkrótszy – niewiarygodne! – Tyle, co u Chopina: 24 sekundy! („Her majesty” z albumu „Abeby Road”).
No dobrze, ale co to ma wszystko wspólnego z polityką, którą łacno umieściłem w tytule? – Ano ma. Gdy siedzę w słoneczku i oddaję się pasji ustatystyczniania Szopena, raz n-ty postrzegam, jak w porównaniu z idyllicznym spokojem pasjonata (rachującego krzyżyki i bemole pięciolinii) – ponurackie są awantury, którymi politycy raczą bez ustanku. Wystarczy wybrać na pilocie TV dowolną stację służącą rządowi za tubę, a życie wali w pysk i powala prozą. Afery, korupcje, pyskówki, wille-plus, cele-plus, pięćset-minus – tam nie istnieją. Tam mówią tylko i pokazują kraj mlekiem i miodem płynący. I odgrywają serenadę obietnic i pobożnych życzeń… Kakofonia żenad i wstydów. Oj, tak. Mają racje ci, którzy twierdzą, że słuchając i oglądając niektórych polityków można zwątpić w ludzką inteligencję. Chwalą się lotniskami, na których dziennie ląduje jeden samolot, jeżdżą na uroczyste otwarcie mostów, które już od pół roku służą tym, dla których je zbudowano albo martwią się o przyrost naturalny, chcą jednak, by dzieci poczynały się tylko po bożemu i w związkach małżeńskich. A przecież poczynanie dzieci ma taki sam związek z małżeństwem jak ze Związkiem Radzieckim. Po prostu takiego związku nie ma. O związkach partnerskich nawet nie wspomnę. Bo jeszcze posądzą o łamanie przykazań bożych i zdradę narodowych wartości. Dlatego wolę słuchać Chopina i Bitelsów lub innych fajnych muzykantów.
No dobra! Póki co znów idę połasuchować w truskawkach (żoncia kupiła świeżą porcyjkę), a potem wracam do Szopena, bo znów coś odkryłem frapującego. Ale o tym – przy innej weekendowej okazji.