Pamiętacie ten film? – W prowincjonalnym sklepiku matka i córka sprzedają parasolki. Panienka zakochuje się w skromnym mechaniku i zachodzi w ciążę. Ten – musi jednak jechać na wojnę. Wyjeżdza. Tęsknią. Matka nakłania córkę do zamążpójścia za bogatego marszanda.Ślub. Przypadkowe spotkanie ukochanych po latach. On – ojciec szczęśliwej rodziny, ona – żona majętnego pana. Czy żar namiętności wrócił? Nie. Świat wokół się zmienił i oni się zmienili. Rozstali się w ciszy śnieżnej scenerii, bez emocji. Pewno na zawsze…
Mądry i wzruszający melodramat. Wspaniała rola i absolutny przełom w karierze Catherine Deneuve. Piękna muzyka Michela Legranda. Czego chcieć więcej? Mimo to do końca nie wiem, dlaczego dziś wspominam ten sztandarowy manifest francuskiego kina sprzed czterdziestu laty? Może z sentymentu do epoki, w której uczucia zawsze były czyste i prawdziwe, a życie proste i przewidywalne? A może dlatego, że musical ów – dzieląc świat na czarno-białe wartości i współczesny relatywizm moralny jest dziś naszym pokoleniowym drogowskazem? Łącząc bowiem przeszłość z teraźniejszością – „parasolki” ofiarowały naszej generacji uniwersalny przekaz o ponadczasowych prawdach: „miłość, szczęście rodziny i czas budowania – tylko one, tak naprawdę mają sens i niosą wartości”. Zabiegani, zapracowani, zestresowani, zaszczuwani przez bezdusznych menedżerów – dziś bardzo często o tych prawdach zapominamy. Bywa, że wiarołomni, zręcznie usprawiedliwiający własne niepowodzenia i potrzebę fałszu, rozdarci między być a mieć – gubimy wszelaki sens dobra i działań. Czy „Parasolki z Cherbourga” pomogą odnaleźć współczesnym moralnym rozbitkom drogę do domu? – Tak! Pod warunkiem, że chcą, bo mają dokąd. Ich dramat jednak w tym, że zwykle nie chcą, lub nie wiedzą, że potrzebują i mogą…
Tak jak w Europie moralny przełom rozpoczynały „parasolki”, tak oto dziś Wielka Ameryka symboliczną zmianą przywódcy odcina się od epoki nie zawsze ucywilizowanych standardów. Tron najważniejszego guru – białego człowieka – przekazany zostaje czarnemu mesjaszowi. Dzieje się to w czasach, gdy od wielu lat ludzie bogatej Ameryki nie kupują już prostych i zwykłych parasolek, takich, jak te z Cherbourga. Wolą większe, nowoczesne. Małe, prowincjonalne butiki dawno więc rozjechały buldożery, by w ich miejscach hiper-markety hurtowo zbywały cudakowate automaty-parasole z mikrokomputerem, anteną satelitarną a może i wodotryskiem? Boję się więc o przyszłość Wielkiej Ameryki. Gdzież są, gdzież podziały się ich parasolki? Zdominowana przez pieniądz, odcięta od kultury białego przywódcy, przygwożdżona i nękana skutkami kryzysu Ameryka mozolnie będzie nakreślać nowe ramy dla swojej historii. Boję się, bo historia zawsze lubi się powtarzać. Gdy dyskryminowani przejmują władzę – sami dyskryminują z nawiązką (Orwell, Lenin… Trzeba dalej tłumaczyć?). Czy zatem wystarczy mądrości, ofiarności, pracowitości a przede wszystkim odpowiedzialności nowych kolorowych elit, by dorównać kroku ich nowemu przywódcy? Życzę im tego serdecznie, ale… powątpiewam. Ameryko! – Good luck!
W moim kraju też kalendarze odmierzają epoki. Była pierwsza, druga, trzecia i nawet czwarta Rzeczpospolita. Wszystkie w końcu rozwiał dziejotwórczy podmuch historii. I tylko parasolki z naszych kawiarnianych podwórek, z roku na rok jakby coraz bardziej kolorowe, urokliwe, jak te z Cherbourga.
Dlatego, gdy nadejdzie lato, ufam, że nawet na dziedzińcu mojej żywicielki rozkwitną kolorowe parasolki. W ich cieniu, przy herbacie siądę i powspominam. Może piękną francuską sklepikarkę? Może zasłucham się w kojącą muzykę Legranda? No tak. Ale od niedawna zamknięto dziedziniec. Dziś okupują go tylko koty, samochody dostawcze i ludzie w kaskach. Po co im parasolki?
30 stycznia 2009