Pochodził z bardzo zamożnej austriackiej rodziny i jak każdy wykształcony pianista kochał i podziwiał Chopina. Wiele jego dzieł grywał namiętnie, a etiudy wręcz ubóstwiał. Życie jednak okazało się dla niego okrutnym: nie uchowało przed dramatem i tragediami.
Gdy wybucha pierwsza wojna światowa zgłasza się na ochotnika do armii. Chce walczyć przeciwko Rosjanom. Niestety! Już w roku 1914 podczas działań wojennych w Ukrainie spotyka go wszystko, co dla pianisty może być i co jest najstraszniejsze: najpierw traci lewe kolano, zaraz potem… prawą rękę. Zdawałoby się – zapada definitywny, potworny wyrok, nadchodzi bezduszny kres jego pianistycznych planów, marzeń, nadziei… Ale nie! On się nie poddaje. Wbrew bezwzględnemu, okrutnemu werdyktowi wciąż marzy o powrocie do pianistycznej kariery. I nawet, gdy był więziony w kozackich kazamatach, nawet gdy był pozbawionym elementarnych warunków egzystencji, gdy był sponiewierany i udręczony przez oprawców nawet wtedy nie wątpił, że do pasji życia – grania na fortepianie – wróci.
Już dzień po przeniesieniu do jenieckiego szpitala umocnił się w tym postanowieniu. Na drewnianej szkatułce wymalowuje klawiaturę i na wyimaginowanym instrumencie odmrożonymi palcami lewej ręki godzinami wystukuje tylko sobie słyszalną muzykę – być może etiudę c-moll Chopina (”Rewolucyjną”), wzbudzając tym tragikomicznym spektaklem sympatie współwięźniów i współczucie personelu szpitala.
„To było jak wspinaczka pod górę. Jeśli nie możesz jej zdobyć pierwotnie wytyczonym szlakiem, spróbuj innego” – opowiedział później. Do ćwiczeń inspirowały go lekcje prowadzone przez Leopolda Godowskiego – fanatyka Chopina, profesora Cesarskiej Akademii Muzycznej w Wiedniu, który zalecał studentom grywać przetransponowane przez siebie etiudy Chopina na lewą rękę, by w ten sposób doskonalili technikę pianistyczną. Znał także hrabiego Gézę Zichy’ego, jednego z uczniów Liszta, który po wypadku na polowaniu stał się pierwszym na świecie zawodowym jednorękim pianistą.
Gdy po zakończonej niewoli – on Paul Wittgenstein, nieszczęśliwy pianista, o którym mowa, w ramach wymiany jeńców wraca do rodzinnego Wiednia – natychmiast zamawia dla siebie u najznakomitszych kompozytorów Europy szereg dzieł, w tym: koncerty fortepianowe „na lewą rękę”. Prawej przecież nie miał. Proszeni o skomponowanie utworów najwybitniejsi kompozytorzy: Ravel, Prokofiew, Strauss (ale i wielu innych) chętnie podjęli się artystycznego wyzwania. A że rodzinę Wittgensteina stać było na sowite sfinansowanie zamówień – niemałe tantiemy zrobiły swoje: na partytury nie trzeba było długo czekać. Gorzej, gdy przyszło do ich publicznej prezentacji. „Odstukiwane” przez Wittgensteina – na miarę możliwości traumatycznego wirtuoza – przyprawiły słuchaczy o duchowe tortury i symptomy psychicznego bólu. Na szczęście mniej wymagających odbiorców zachwyciły. Zresztą, jak sądzę, każdego, który go słuchał, okaleczony wykonawca nie mógł nie wzruszyć, a przynajmniej nie wzbudzić powszechnego szacunku za tak szczerze i publicznie okazany akt artystycznego heroizmu.
Odtąd dla swych najwierniejszych słuchaczy do ostatnich lat życia grał „jak potrafił”. Jednak z czasem samo koncertowanie przestało mu wystarczać. Artysta dojrzał do działalności dydaktycznej, do której przystąpił z wielkim zaangażowaniem.
Nauczał nie na uczelni, a po prostu: w swoim prywatnym domu, w pracowni muzycznej, gdzie przede wszystkim podejmował leworękich uczniów (ale nie tylko), nigdy za naukę i poświęcany czas nie pobierając od nich przysłowiowego grosza.
Wśród uczennic niezłomnego artysty znalazła się o 22 lata młodsza od niego córka wiedeńskiego tramwajarza. Nauczyciela i studentkę oprócz muzyki szybko połączyło coś znacznie więcej – żarliwe uczucie. Zakochany Wittgenstein wynajął dla niej mieszkanie i przez lata żył z ukochaną w nieformalnym związku. Ponieważ jego wybranka miała mocno ugruntowane prosocjalistyczne przekonania, relację tę skrzętnie skrywał przed całą swoją rodziną.
Równolegle do dydaktyki prowadził także działalność naukowo-publicystyczną. W 1958 roku, to jest trzy lata przed śmiercią, wydał kilka tomów muzyki fortepianowej, oczywiście – dla leworęcznych.
Teraz, gdy pokrótce przedstawiłem sylwetkę niezwyczajnego pianisty, pozwolę sobie na krótką refleksję: odniosę się do idei komponowania i wykonywania koncertów fortepianowych i innych dzieł pianistycznych na jedną rękę. Być może przez wielu z Was uznany zostanę za ignoranta-prześmiewcę, jednak mimo to zaryzykuję stwierdzeniem, że w literaturze pianistycznej i w praktyce estradowej tego typu utwory są absolutnym kuriozum. Nie tylko że w pełni nie oddają królewskich walorów instrumentu, to jeszcze świadomie je zubożają. A mimo to wielu wybitnych (oburęcznych!) pianistów wciąż ochoczo dołącza je do repertuarów, koncertując z tymi „dziwnymi” koncertami po całym świecie. (Mało tego: byli i tacy, jak chociażby wspomniany już przeze mnie Godowski, którzy dla celów dydaktycznych przekomponowywali całe cykle utworów, aby grane lewą ręką brzmiały, jak grane oburącz!)… Kiedy jednak słucham z jaką brawurą dzisiejsi wirtuozi interpretują m.in. skomponowane dla Wittgensteina koncerty, myślę sobie: Wielka Sztuka jest przewrotną damą, nie interesuje jej, kto, dlaczego i z jakiego powodu ją hołubi. Ważne, aby uprawiał z miłością i szczerym zaangażowaniem. Patrzę więc, jak współcześni renomowani artyści „wbiegają” na scenę, obserwuję, jak z lekkością motyla pokonują swoją lewą ręką karkołomne fortepianowe kaskady leworęcznego koncertu i jak po solidnej dawce muzykowania „wybiegają” ze sceny, spiesząc do kolejnych wielkich sal koncertowych świata. A wtedy natychmiast nawiedza mnie kolejna prozaiczna refleksja: dla nich koncert na lewą rękę – to wyzwanie jak każde inne: dziś Ravel, jutro Prokofiew, pojutrze Beethoven, Brahms, Chopin, Mozart… I kiwam refleksyjnie głową: no tak… dla nich, tak! Ale dla niego – Wittgensteina – to nie było wyzwanie jak każde inne, to było ukoronowanie jego wszelkich artystycznych wyzwań i spełnienie marzeń, tych, które pomimo okaleczonego ciała święcie wierzył, że kiedyś spełni, i które rzeczywiście „kiedyś” spełnił.
– Owszem, spełnił! Ale czy przypadkiem nie ze szkodą dla Sztuki? – ktoś zapyta. – Inni, pełnosprawni artyści wykonują te koncerty dużo lepiej, może nawet doskonale… – po namyśle doda.
– A czym jest Sztuka? – odpowiadam. – Czyż nie jest narzędziem do wyrażania siebie, instrumentem kształtowania swej tożsamości i pomostem, poprzez który ludzie dzielą się ze sobą emocjami i wrażeniami? Jeśli tak, o jakiej Wittgensteinie szkodzie mowa?
Po stronie oponenta – brak odpowiedzi. Ale i po mojej – cisza i konsternacja… Może pisanie o kuriozum nie całkiem jednak było uprawnione…?
Wracając do austriackiego marzyciela… Oceniając dorobek całego jego życia bez wątpienia można stwierdzić, że dzięki mrzonkom, dzięki niebywałej konsekwencji i wielkiemu poświęceniu pokonał złorzeczy los i wygrał z bezdusznym, strasznym fatum. On – Wittgenstein – dla wielu mógłby więc być nauczycielem marzeń. Jego życie przecież dowodzi, że nigdy nie warto rezygnować w dążeniach po spełnienie marzeń, jeśli naprawdę na spełnianiu marzeń komuś zależy.
Dziś, drugiego marca 2024 roku, w przededniu 63 rocznicy śmierci Paula Wittgensteina, warto o tym artyście, o tym niezwyczajnym człowieku pomyśleć i choć przez chwilę, i z wielkim szacunkiem pokłonić się jego mrokom. Mrokom nadzwyczajnego nauczyciela marzeń…