Dzięki kultowej rzymskiej zasadzie „dziel i rządź” władza, gdy ma taką potrzebę, od wieków potrafi skutecznie trzymać społeczeństwo na krótkiej smyczy (potocznie jak zwykło się mawiać: za pysk). Teoria jest oklepana i prosta – wystarczy podkopać zaufanie w określonych grupach społecznych, podzielić ludzi na skłócone ze sobą kręgi, a następnie poszczególne zbiorowości napuszczać na siebie, tak żeby zantagonizowany, skłócony naród nie orientował się, kto i co jest praprzyczyną jego nieszczęść i problemów.
Prawda, że i dzisiaj skądinąd wciąż znany ów z powodzeniem funkcjonujący mechanizm?
Ten krótki felietonik jednak nie o dniach współczesnych (przed jego końcem wyjawię powód), a tych sprzed blisko dwóch stuleci, o Powstaniu Szeli lub jak podręcznikowo zwykło się je nazywać: Rabacji Galicyjskiej, czyli prawdy o tym, jak niewiele trzeba, by ludzie skoczyli sobie do gardeł w interesie sprawujących rzeczywistą władzę.
Rabacja nie miała najważniejszego przywódcy, chociaż przyjęło się, że takowym był rezolutny chłop spod Tarnowa Jakub Szela. Jednak Szela był zaledwie jednym z wielu hersztów wściekłych, podjudzonych przez austriackiego zaborcy band. Prawdziwym przywódcą był ktoś zupełnie inny, potężny przywódca chowający się za plecami złoczyńców. Akcję bowiem zaplanował i zorganizował gubernator Galicji Franz Krieg von Hochfelden. Tenże, mając doniesienia o szykowanym przez polskich szlachciców powstaniu przeciwko władzom zaborcy, powysyłał do wsi swoich emisariuszy, którzy przekonywali chłopów, że polscy dziedzice za nic mają niedolę polskiego chłopa i zamierzają jeszcze bardziej się na niej bogacić, czego najlepszym dowodem jest to, że pańszczyzna została przecież zniesiona przez Cesarza, a los polskiego chłopa jest, jaki jest – sami najlepiej wiedzą i doświadczają, wciąż żyjąc w skrajnej nędzy.
Podręcznikowo Rabacja zaczęła się od tego, że podtarnowscy chłopi przyprowadzili jednego z okolicznych „panów na włościach” do karczmy, w której Szela popijał piwo. Chłopski watażka teatralnie spoliczkował dziedzica i oznajmił, że już i tak za długo on i jego kamraci pracowali dla tej bestii. Resztę dokonali towarzysze: zabito dziedzica, a przy okazji jeszcze kilkoro ze szlachetnie urodzonych, a potem i inni chłopi ruszyli zbierać żniwo. I ich śladem kolejni inni. Za każdego zabitego dziedzica i szlachetnie urodzonego mieli przyobiecane od austriackiego zaborcy sowite wynagrodzenie. A że zaborca bardzo hojnie wynagradzał poddanych, tak i w czasie rebelii zamordowano tysiące „panów na włościach”. Ponadto mnóstwo dworów i dóbr zostało splądrowanych lub spalonych. Zaborca przymykał na to oko. Był to dodatkowy bonus dla zbuntowanego ludu. I tak oto na przełomie lutego i marca 1846 w samym Tarnowie naliczono 3500 osób, które w wyniku Rabacji poniosły śmierć z rąk polskiego chłopstwa. Śmierć nierzadko zadawaną w niewyobrażalnych torturach, jak na przykład: poprzez przepiłowanie żywego szlachcica piłą na pół. W taki sposób (zachował się o tym rodzinny przekaz) zamordowany został mój pra-pradziadek Antoni. Jego poćwiartowane zwłoki prawdopodobnie pochowane zostały w jednej z wielu anonimowych mogił, bo do dzisiaj wszelki ślad po miejscu pochówku mojego pra-pradziada pozostał nieznanym. Na szczęście okropieństwa tragedii przeżyła żona Antoniego Apolonia. Ocalały też ich dzieci. Wszyscy po galicyjskiej tragedii przenieśli się do Krakowa… Skąd już bardziej szczęśliwie potoczyły się dalsze dzieje mojej rodziny.
Dzisiaj, widząc, jak bardzo jako naród jesteśmy podzieleni i zantagonizowani przez współczesną elitę polityczną, myśląc i wspominając tragiczne skutki rzymskiej zasady „dziel i rządź” zastosowane podczas Rabacji – jestem ponurej myśli: historia lubi się powtarzać. Cała nadzieja w tym, że ocalałe okruchy demokracji, mechanizmy wyborcze, które za kilka miesięcy mogą jeszcze dać szansę na odkłócenie narodu, zafunkcjonują… Czy jednak tak się stanie?
Musi!