Jest rzadkim przykładem artysty, który komunikuje się ze światem zewnętrznym niemal wyłącznie poprzez swoje „autorskie”, indywidualne recitale w największych metropoliach świata. Nigdy nikomu nie udziela wywiadów, bardzo rzadko bywa w studiach nagrań i od lat grywa jedynie solo, szczegółowe programy recitali ogłaszając z ledwie kilkudniowym wyprzedzeniem.
Być może domyślacie się już, o kim mowa… – Tak! O Grigorim Sokołowie, legendarnym pianiście, który do dziś pozostaje najmłodszym, szesnastoletnim zwycięzcą Konkursu Czajkowskiego w roku 1966. Wczorajszego wieczoru (27 XI godz. 22:00) zakończył swój kolejny wspaniały recital w Filharmonii Narodowej, którego miałem wielkie szczęście wysłuchać i przeżyć. Poniżej moje krótkie porecitalowe refleksje.
Maestro wszedł na scenę majestatycznym niespiesznym krokiem, przywitał publiczność zdawkowym ukłonem, usiadł do instrumentu i bez chwili zwłoki zaczął grać. Dla publiczności, która wypełniła salę do ostatniego miejsca, zaczęło się wielkie misterium sztuki, bez wątpienia jednego z największych wirtuozów w całej historii pianistyki.
Pierwszą część koncertu maestro w całości poświecił twórczości angielskiego kompozytora baroku Henryka Purcella. II, IV i VII suita (a także inne pomniejsze utwory), pomimo, że skomponował je muzyk o pokolenie starszy od Bacha, wybrzmiały niewiarygodnie współcześnie. Odnosiło się wrażenie, że muzyka wybrzmiewająca w basach i wiolinach to niezależne fantazjowanie artysty scalające się we wspólnych uniesieniach i pianach.
Za każdym razem, gdy słucham Maestro Sokołowa, miewam irracjonalne wrażenie, że jest typem wirtuoza, którego całkowicie pochłania muzyka, że podczas jej interpretowania niemal w całości się w niej roztapia. Każdym gestem, każdym ruchem rąk, głowy, tułowia udowadnia, jak absolutną sprawuje kontrolę nad klawiaturą, jak głęboko eksploruje możliwości pianistyczne i, co ważniejsze, z jakim mistrzostwem zagłębia się w wewnętrzny świat kompozytora, którego dzieło nie tylko odtwarza z niewiarygodnym pietyzmem, ale i jednocześnie na swój sposób kreuje. Tak było właśnie i teraz. Jego uczciwość artystyczna, dążenie do perfekcji i oddanie muzyce uczyniły z niego niezrównanego interpretatora tej tak odległej współczesnej estetyce muzyki Henryka Purcella.
Po przerwie przyszedł czas na 15 Wariacji na temat własny Beethovena (wraz z fugą Es-dur) oraz trzy intermezza Brahmsa.
I znów odniosłem wrażenie, że muzyka tych wielkich dziewiętnastowiecznych mistrzów powstawała „tu i teraz”. I co jednocześnie ważne, że Sokołow grał ją tylko dla siebie, a słuchacze – jak gdyby dla niego nie istnieli. W wielkiej Sali pozostawał tylko on i jego fortepian. Osobiście miałem wrażenie, że jakby przede mną siedział sam Beethoven, swobodnie improwizując wariacje na osłuchany temat unisono. W tym niesamowicie klarowna i plastyczna fuga, która jest poniekąd probierzem tych wielkich wariacji. Być może Sokołow wybrał wolniejsze i bardziej eleganckie tempa niż te, które poznałem podczas tegorocznego festiwalu w Dusznikach Zdroju, interpretowane przez jego młodszego kolegę (Yunchan Lim). Wariacje nie przekształciły się w popis wirtuozowski, ale w głębokie wyznanie – w tym przypadku zarówno kompozytora, jak i wykonawcy. A technicznie? Naprawdę nie ma najmniejszej wątpliwości, że dla Sokołowa po prostu nie ma żadnych granic ani problemów nie do rozwiązania. Wszystko płynęło gładko, bez przemocy. Jeśli ktoś naprawdę osiąga ten prawie niemożliwy cel, jakim jest ułatwienie trudnego odbioru muzyki, to właśnie on.
Nie inaczej było z następnym kompozytorem, ale tym razem zamiast temperamentnego Beethovena przyszedł rozmarzony i zamknięty w sobie Brahms, który czule dotykał klawiszy, jakby pieścił ukochaną osobę. Choć te trzy intermezza są bardzo zbliżone w wyrazie, Sokołow potrafił dla każdego z nich zdefiniować zupełnie unikalną pozycję, tak aby wydawała się świeża, w innym odcieniu, w innym świetle. Jak patrzenie na ten sam posąg pod różnymi kątami.
Po zakończeniu ostatniego utworu koncertu poczułem ciekawą atmosferę na sali, chyba nikt nie chciał uwierzyć, że to już koniec, że wszystko już było grane.
Na szczęście Sokołow słynie z licznych bisów i nie inaczej było teraz. Aż kilkanaście razy wchodził i schodził ze sceny, a publiczność za każdym razem nagradzała go owacją na stojąco. Odwzajemnił się jej sześcioma bisami, na które złożyły się preludia Rachmaninowa, Scriabina, mazurek Chopina (a-moll op. 68). Ostatnim dodatkiem było preludium h-moll Bacha w aranżacji Silotiego. Misterium zamilkło. Nie było nic więcej do dodania.
Siedemdziesięciodwuletni Grigorij Sokołow nie musiał epatować techniką, zawrotnymi tempami czy ryczącą dynamiką. Potrafił uchwycić słuchacza czystą muzyką i trzymać go jak na sznurku do końca i długo potem. Świetnym tego przykładem było zakończenie całego recitalu w pianissimo. Sokołow nigdy nie prosi o gorączkowe oklaski, nie potrzebuje ich. Na scenie jest we własnym świecie i potrafi wciągnąć w niego słuchaczy, jeśli chcą i otworzą swoje dusze tak, jak on otwiera swoją. Jednak co jest zupełnie wyjątkowe i prawie nigdy przy innym pianiście nie doświadczyłem podobnego uczucia: Sokołow sprawia wrażenie, że gra jedynie dla Ciebie. Pozostali słuchacze na sali znikają i zostajecie tylko wy dwoje i fortepian. Nie wiem, jak on to robi…
Warszawa, Filharmonia Narodowa, 27 XI 2022 roku godz. 19:30