Traviata w Teatrze Wielkim w Warszawie. Pospektaklowe refleksje

Świat współczesnych egoistów, kabaretu, celebryckiego blichtru, hedonizmu… Czy to najkrótsza recenzja jakiegoś obrazu z desek stołecznego teatru lub ekranu kin? Nie! To symboliczne podsumowanie wystawianej od czternastu lat w Operze Narodowej „Traviaty”, którą wczoraj (2024-02-10) razem z Renatą z przyjemnością obejrzeliśmy.

fot.: Culture.pl

Widzowie udający się na dzieło Giuseppe Verdiego, wybitnego twórcy muzyki operowej, poza piękną muzyką zwykle spodziewają się uczestniczyć w spektaklu oddającym klimat czasów, z których się wywodzi. Chcąc poznać sylwetki bohaterów niespecjalnie zastanawiają się, jak dalece owe postaci są tworem wyobraźni kompozytora i twórcy libretta. Tymczasem warto mieć świadomość, że tytułowa postać z „La Traviaty” ma swój realny, jak najbardziej prawdziwy pierwowzór. W opracowaniach biograficznych pisze się o niej jako o Rose Alphonsine Plessis, choć używa się też oficjalnie przybranego przez panią Alphonsine nazwiska – Maria Duplessis. Ostatecznie dla potomności zapisała się ponad wszystko jako Marguerita Gautier. To właśnie takiego nazwiska użył wobec Alphonsine Plessis wielki Aleksander Dumas-syn, odwzorowując jej autentyczne życie na kartach swego epokowego dzieła w rysach charakterologicznych i losem tytułowej bohaterki. Tytuł owego dzieła – „Dama Kameliowa”.
I wreszcie: niewiele później, również na motywach jej życia inny wielki Europejczyk – Giuseppe Verdi – komponuje jedną ze swych najsłynniejszych oper. Tytuł tej opery – „La Traviata”.
Skąd jednak, ktoś być może spyta, dziwna nazwa: traviata? Otóż słowo „traviata” w języku włoskim oznacza dosłownie „zbuntowana kobieta” lub „ta, która zbłądziła”. W szerszym sensie może też być tłumaczone jako „kobieta upadła”. W dziele Giuseppe Verdiego tytuł opery odnosi się do jej społecznej pozycji i sposobu życia, który budził odwieczne kontrowersje nie tylko w XIX wieku. W końcu główna bohaterka była paryską kurtyzaną…
Tyle tytułem wstępu. Zaś wracając do samego spektaklu…
Najbardziej imponującym jego elementem była oczywiście rola tytułowej postaci – Violetty Valery. Po mistrzowsku odwzorowała ją i wyśpiewała pięknym sopranem Adriana Ferfecka. Artystka jest laureatką pierwszych nagród na licznych konkursach, między innymi: Międzynarodowym Konkursie dla Śpiewaków Operowych im. F. Tagliavini w Austrii (2014). Obecnie jest solistką w Deutsche Oper Berlin. U nas w Warszawie występowała więc gościnnie. Jej wyjątkowy głos, ekspresja sceniczna i głębokie zaangażowanie w rolę sprawiły, że postać Violetty była nie tylko wokalnie doskonała, ale także pełna emocji i autentyczności. Tytułowej solistce dzielnie towarzyszył w roli Alfreda Tadeusz Szlenkier – tenor, zdobywca m.in. pierwszej nagrody na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym Klassik-Mania w Wiedniu, obecnie: solista Staatstheater w Norymberdze.
Orkiestra Opery Narodowej, pod batutą Patricka Fournilliera – dyrektora muzycznego Opery Warszawskiej, laureata wielu prestiżowych nagród i wyróżnień, zagrała znakomicie, oddając w pełni dramatyzm i pasję zawartą w muzyce Verdiego. Każdy dźwięk był precyzyjny, a całość współgrała z wydarzeniami na scenie.
Co do zaś scenografii i libretta: jeśli ktoś idąc na spektakl spodziewał się ujrzeć sceny przedstawiające pięknie odwzorowany XIX-wieczny Paryż oraz kostiumy starannie dobrane do epoki, to niewątpliwie mógł czuć się zawiedzony. Niczego takiego nie miało miejsca. Jak sądzę, zamysłem spektaklu było przeniesienie paryskich realiów w ramy anonimowego współczesnego społeczeństwa, z jego blichtrem, hedonizmem i niekończącymi się imprezami. Wyposażenie wnętrz – typowe jak dla dzisiejszych celebrytów: proste, nowobogackie, komfortowe. Stroje: wyzywające, nieunikające nawet topless. Godzi się za to podkreślić wspaniałe zaprezentowanie sceniczno-technicznych możliwości naszej narodowej operowej Świątyni. Oto na oczach widza co chwila przesuwały się całe rozległe sceny, płynnie podążając za postępującą akcją spektaklu.
Jednakże, choć przedstawienie było ogólnie niezwykle udane, nie obyło się bez kilku drobnych niedociągnięć, głównie związanych z zachwianiem równowagą dźwięku pomiędzy chórkami a drugoplanowymi solistami. W niektórych momentach soliści byli nieco przez nich zagłuszani, w innych – przez mocniejsze partie orkiestry.
Mimo tych niewielkich niedoskonałości, opera „La Traviata” w warszawskiej Operze Narodowej to wyjątkowe wydarzenie, które z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom sztuki operowej. Doskonale przygotowany zespół artystyczny, wspaniała oprawa wizualna i emocjonalne wykonanie sprawiły, że wieczór ten dla wielu widzów pozostanie niezapomnianym.

Alphonsine Plessis: Portret spod pędzla Édouarda Viénot

A na zakończenie powrócę jeszcze do pani Rose Alphonsine Plessis. Przytoczę bowiem pewną ciekawostkę: otóż ta najsłynniejsza dziewiętnastowieczna kurtyzana mieszkała w jednej kamienicy z… naszym Fryderykiem Chopinem! Przy Square d’Orleans 9. Byli sąsiadami! Jest zatem więcej niż prawdopodobne, że widywali się nader często, a może nawet łączyła ich jakaś forma sąsiedzkiej przyjaźni? Może nie tylko przyjaźni? Kto wie! Życie i los wielkich kurtyzan od zawsze splatał się z życiorysami wielkich artystów. Trudno więc sobie wyobrazić, że postać Mme Duplessis nie była Chopinowi bliżej znana. Tym bardziej że, a wiemy to na pewno, kurtyzana ta w pewnym okresie była metresą Franciszka Liszta – a więc jednego z najbliższych przyjaciół Chopina. Wielka więc szkoda, że na potwierdzenie tej przypuszczalnie bliskiej znajomości między Plessic a Chopinem nie ma żadnego „twardego” dowodu, że nie znaleziono dotychczas żadnych zapisów źródłowych, przede wszystkim w listach Chopina. Ale może kiedyś kolejni wnikliwi badacze dziejów odnajdą dowody w pamiątkach ich wspólnych przyjaciół? Takie „wykopalisko” byłoby dziś dla nas fascynującą, biograficzną sensacją i gratką…

I jeszcze jedno… w sumie drobiazg. Otóż pani Duplessis zmarła na gruźlicę, podobnie jak Chopin.
Ot taka mała, zapewne tylko przypadkowa zbieżność…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *