„Koci Dwór” – tak właśnie wszyscy mieszkańcy spokojnej osiedlowej uliczki, spadziście prowadzącej do małego potoczku nazywali ten zacieniony dziedziniec. A jeśli ktoś z przyjezdnych pytał siedzącego na ławce u płotu starszego pana, jak znaleźć na tej uliczce swych krewnych lub znajomych mieszkających, przykładowo, pod numerem 58a – ten odpowiadał tak: „To na Kocim dworze, trzeci dom od rogu”.
Dokładnie tak samo wyjaśniono i jemu, Januszowi Babickiemu, gdy przyjechał swym brązowym jeepem wynająć w tych okolicach willę na czas twórczej pracy. I on był początkowo zaskoczony taką nazwą, dopóki nie rozgościł się tam i wczesnym rankiem nie wyszedł ze swego wygodnego lokum zaczerpnąć świeżego powietrza. Gdy przysiadł na niskim murku, nieopodal drzwi frontowych i wyjął z kieszeni papierosy natychmiast podeszła do niego szara kotka z zielonymi urwisowskimi oczami. Otarła się o jego nogę, po czym wskoczywszy na kolana spojrzała mu pobłażliwie w twarz: „Czyżbyś był taki niepojęty? Czy nie widzisz, że chce mi się jeść?”
Zrozumiał ją w pół zdania, a ściślej: w pół spojrzenia. Położył więc niezapalonego papierosa na murku i udał się do kuchni w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Ale, jak to na wczesnym etapie po przeprowadzce bywa – udało mu się znaleźć ledwie kawałek czerstwego chleba i przekształcone w suchą fałdę plasterki żółtego sera – goudy.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy jeszcze zza progu drzwi, było to, że z murku papieros zniknął. Początkowo myślał, że zdmuchnął go wiatr, lecz nagle zauważył, że jego nowa „przyjaciółka-żebraczka” trzy kroki od domu coś usilnie zakopuje pod krzewem. Podszedł w to miejsce i na dnie płytkiego dołku zobaczył swego papierosa. To była dla niego jakaś mistyka: ile żył na tym świecie, a ma już w zasadzie za sobą pięć krzyżyków, to zawsze wiedział, że te inteligentne zwierzęta nie znoszą zapachu tytoniu i uciekają od niego, jak diabeł od święconej wody. A tu, proszę bardzo, kotka chwyciła papieros w pysk i przeniosła go pod krzew, aby zakopać. Po Co? Chce odciągnąć palacza do palenia? Czy chce mieć dla siebie, na zapas? Obie myśli wydały mu się absurdalne, a nawet zabawne, zwłaszcza ta ostatnia, więc uśmiechnąwszy się do siebie postanowił spełnić główne zadanie, czyli nakarmić złodziejkę papierosów.
Zasuszoną kromkę chleba od razu odrzuciła. Zdawało mu się nawet, że na szarej kociej mordce pojawiła się jakaś oznaka zniesmaczenia, a na dodatek kiedy podniosła na niego swe mądre oczy odczytał w nich wyraźnie: „Gościć suchym chlebem nie godzi się… Zwłaszcza koty…”
Ser obwąchiwała długo i starannie, a potem polizała zbrylone plastry dwa razy i było jasne, że ser – owszem – będzie skłonna zaakceptować. Po czym spojrzała na niego, jakby zamierzając powiedzieć: „Dziękuję… Kocham ser… Zwłaszcza goudę”.
Ale ser nijak nie poddawał się jej zębom, a wtedy spojrzała na niego jeszcze raz. Teraz jej oczy nie były tak nachalne i nonszalanckie, jak poprzednio. Jawnie nie chcąc winić go za ten smaczny, acz krnąbrny prezent jakby oznajmiała żałośnie: „No, wymyśl coś… W końcu jesteś człowiekiem”.
Zrobiło mu się głupio i poczuł nawet wstyd, więc poszedł do domu po nóż. Wróciwszy zaczął skrobać skamieniały ser a kotka przeżuwać okruszyny z zadziwiającą prędkością… Pracował, nie odrywając rąk i oczu od swej czynności. W końcu – coś bliżej nieokreślonego zmusiło go podnieść oczy… To, co zobaczył wokół siebie trudno byłoby nawet opisać: cała rozpościerająca się przed nim przestrzeń (owszem: nie tak w końcu wielka, ale jednak) wypełniona była kotami – w różnym wieku, wielkości, maściach sierści…
Pierwsze, co chciało mu się zrobić, jak przyszedł do siebie po chwilowym zdumieniu – to policzyć ich… Ale okazało się to niemożliwym: koty były w ciągłym ruchu, lecz w ich przemieszczaniu można było dostrzec wyraźną tendencję przybliżenia się do jego serowych skrawek, tak blisko ja się da… W ich oczach wyczytywał zazdrość o swą nową znajomkę, pożądanie i niedosyt, ale nie było gniewu i nienawiści, której doznaje niemało ludzi widząc cudze powodzenie…
Potem zauważył, że koty, chodząc wokół nich, nie przekraczały pewnej niewidzialnej linii, innymi słowy: nie naruszały zakazanej dla nich przestrzeni. Próbował wypatrzeć, co określa granice tej przestrzeni, i o dziwo, było to możliwe. Naprzeciwko niego siedział ogromny czarny kot z przymkniętym prawym okiem, który powoli poruszał głową to w lewo, to w prawo i, jak prawdopodobnie było, tym spojrzeniem przekazując ostrzegawcze znaki dla wszystkich pozostałych kotów.
Jego nowa „przyjaciółka”, którą Janusz Babicki zdążył dla swych potrzeb nazwać „Niusia” szybko zaspokoiła głód i udała się do małej kałuży pozostałej po niedawnym deszczu, obwąchała ją i ponownie spojrzał na niego napraszająco. Zdał sobie sprawę, że po bardzo słonym serze chciała się czegoś napić, więc poszedł do kuchni po wodę. Długo szukał jakieś odpowiedniej miseczki, do której mógłby nalać wody, ale nie znalazł żadnej odpowiedniej i postanowił poświecić dużą miskę z włoskiego serwisu, który otrzymał w prezencie od przyjaciół z Werony, po wystawianym w tym mieście swym najnowszym przedstawieniu. Miska była bardzo jasna i piękna, zdobiona jakimiś południowymi kwiatami. Nalał do niej wody i wyniósł za próg. I tu – kolejne zaskoczenie.
Niusia zamiast łapczywie rzucić się na wodę, przechyliła głowę na bok i długo patrzyła na wspaniałą miskę, przy czym oczy jej, jak spostrzegł, stały się jakby szersze i zamyślone… Potem delikatnie dotknęła językiem wodę i zaczęła powoli siorbać, nie odrywając oczu od boskich kolorów…
Wtedy przypomniał sobie, że rano nie udało mu się zapalić papierosa, przeto wrócił do swego murku i zobaczył inny ciekawy obraz godny pędzla włoskiego artysty: przy ustruganej górce sera siedział dobrze mu znany czarny kot i powoli podjadał ser nie zwracając na nikogo uwagi. Nawet, gdy Babicki przysiadł się obok i zapalił w koncu papierosa – czarny kot ani drgnął. Potem podeszły do niego jeszcze cztery inne koty, którym łaskawie koci król pozwolił przyłączyć się do posiłku. Dlaczego sera nie zaatakowała reszta stada, zdał sobie sprawę później, kiedy miał okazję przez chwilę zastanowić się nad tym, co zobaczył.
Za to jasnym (choć nie tak zupełnie do końca), było dla niego to, że czarny kot z przymrużonym ślepiem sprawuje nad pozostałymi autorytarną władzę. Jest inteligentny i władczy, co dostatecznie okazał pozwalając Niusi, jako pierwszej nasycić się serem, gdyż rozumiał, że właściciel sera – człowiek, postanowił nakarmić nim konkretnego gościa. Cztery kotki bezceremonialnie zabrały swoją część posiłku. I były to, zapewne, jego nałożnice lub żony. Jak zwał, tak zwał. Pozostała część kociej społeczności – musiała cierpliwie czekać swej kolejki.
Rozwijać dalej tej myśli nie miał czasu: w domu czekał na niego włączony komputer, na którym pracował nad swymi najnowszymi opowiadaniami. Pożyczywszy czarnemu liderowi i jego dziewczynom smacznego posiłku oddalił się. Ale całkiem zapomnieć o tym, co stało się tego ranka nie potrafił, miał też świadomość, że odtąd na stałe otoczony zostanie kotami… I chcąc nie chcąc, będzie zmuszony obserwować ich życie, owszem – ciekawe, a nawet inspirujące do przemyśleń…
Pełnego kociego stada przed willą więcej nie doświadczył, choć regularnie, każdego ranka, karmił swą Niusię. I karmił bynajmniej nie tym, co zostawało mu z posiłków (jego przyjaciółka Caterina – obeznana w niejednej kociej kwestii przestrzegała: koty nie powinny jadać tego co ludzie, a już szczególnie wędlin!), a specjalnie zakupionym kocim jedzeniem, albo półproduktami, z których osobiście przygotowywał kocie jadło, na przykład: zupę z kurzych udek, rozmoczony w mleku chleb, bądź jej ulubione żarełko – świeżego pstrąga. Zaszedłszy raz na targ rybny, ujrzał górę taniej drobnicy a nad nią duży plakat: „Dla kotów”. (Jakby sprzedawca obawiał się, aby nie kupować rybiej drobnicy dla siebie – solennie przestrzegał wiec tym napisem, by tego nie czynić). Pomyślał tak: Niusia i ten czarny dostojny kot, któremu niedawno nadał imię Markiz – zasługuje na takie jadło. I nawet ułożył sobie w głowie mowę, która ów Markiz powinien wygłaszać do poddanych: „Ladies and gentlemen! Teraz Niusia ma swego właściciela, który wziął na siebie obowiązek opiekowania się nią. Nie wolno niepokoić pana właściciela czymkolwiek, rozzłoszczony może odmówić dalszej łaski Niusi, a wy przecież nie życzycie naszej pięknej kotce utraty przyjaciela?”)
Koty dokarmiane były przez wszystkich mieszkańców „Dworu”, ale ponieważ ich liczba była ogromna, jedzenia dla każdego nie wystarczało. Stąd właściciel Niusi – Babicki – zadał sobie pytanie: dlaczego, mimo wszystko, wszystkie wyglądają na tak dobrze odżywione i niepokorne?
Odpowiedź znalazł bardzo szybko, jak tylko pewnego razu ujrzał maszerujące „dworem” trzy koty z myszami w zębach. Sprawa polegała na tym, że prócz pomieszczeń mieszkalnych we dworze i w pobliżu dworu porozstawianych jest wiele szop i kontenerów, w których ludzie składują odpady, w tym także te, ze stołów. Oczywiście, pomieszczenia te są rajem dla myszy, które w swej głupocie nie rozumieją, kto w tych pomieszczeniach tak naprawdę rządzi i kto jest jest prawdziwym gospodarzem…
Stopniowo poznał wszystkie koty dowiadując się ich imion od sąsiadów, nadając swe własne tylko tym bezimiennym. Części z nich poprzydzielał imiona z racji relacji łączących je z Markizem. Jego cztery kocie przyjaciółki natychmiast zostały Markizami. Jedna z nich była nazwana Niebieską Markizą (z racji z lekka niebieskiej sierści tuż pod szyją), druga – Markizą Kulawonóżką (kuśtykała nieznacznie na tylną łapką), trzecia – Markizą-Angeliką (była niebiańsko piękną blondynką, przypominająca mu bohaterkę z francuskiego filmu, a czwartą – Wredną Markizą (wiecznie kłóciła się z koleżankami i narzekała na swego męża).
Ale to, co uderzyło go najbardziej, to odnoszenie się wszystkich pozostałych kotek do wyżej wymienionych Markiz: był to szacunek, ale nie służalczy. Zauważył, że te – z „prostego ludu” nigdy nie angażowały się z nimi w jakiekolwiek draki, co z kolei miało miejsce dość często, zwłaszcza pomiędzy mamuśkami małych kociąt, nigdy nie próbowały odebrać im jedzenia i bały się nawet choćby zrobić krok w kierunku Markiza. I nigdy też nie zauważył, żeby któraś z nich zaproponowała im jakąś rybkę, lub myszkę, chociaż sam zaobserwował, jak kiedyś kot nazwany Zefir przyniósł pół zjedzonego szczura swej przyjaciółce, tej z tych „gminnych”, która była na wpół ślepa, stara i niezdolna do żadnych łowów.
Ale pod koniec jesieni, kiedy miał zamiar opuścić ów uroczy „Dwór” z jego zjawiskową kocią społecznością, miało miejsce zdarzenie, które zdumiało nie tylko jego, ale i pewnego profesora zoologii, odpoczywającego z rodziną na wakacjach w sąsiednim „dworze”.
Pewnego ranka, siedzieli razem z profesorem na ławeczce i rozmawiali o kotach.
– Wie pan, panie Januszu, – opowiadał profesor, – kiedyś, gdy byłem w Stambule, u swej byłej studentki, która ma męża Turka, jedna rzecz mnie tam załamała: bardzo duża ilość ulicznych kotów. Niby wyglądały na dokarmione i szanowane (prorok Mahomet miał ukochanego kota Muezzę), ale martwiłem się ich losem.
– Panie profesorze, rozumiem pana rozterki. Sam kiedyś mieszkając w Toledo ubolewałem obserwując życie tamtejszych futrzaków: miasteczko, całe zagnieżdżone w skalnej zabudowie, gdzie nie ma metra zieleni ani drzew… I jak w takim miasteczku żyć kotom?
Gdy siedzieli tak i rozmawiali w pewnym momencie usłyszeli, jak pod „Koci Dwór” zajechał samochód. Wysiadł z niego jakiś chłopak w żółtych spodniach z ogromnym plecakiem. Zdjął plecak, położył na środku dziedzińca, wyjął z wnętrza tobołka kilkanaście błyszczących metalowych talerzy i zaczął zapełniać je jakąś brązową zawartością.
– Młody człowieku! – Zwrócił się do niego profesor. – Czy nie jest pan przypadkiem z tego cyrku, który niedawno zagościł w naszym miasteczku?
Chłopak wzdrygnął się i niechcący upuścił z rąk talerzyk, który upadając rozdzwonił się po całym dziedzińcu. Ale natychmiast podniósłszy krnąbrne naczynko uśmiechnął się od ucha do ucha i rzekł głośno:
– Zgadł pan! Tylko że ja nie jestem kuglarzem z tego prowincjonalnego namiotu, a artystą Centralnego Cyrku z Warszawy i jestem asystentem słynnego trenera Jerzego Kulewicza. Z jego polecenia prowadzę eksperymenty z kotami i szukam wśród bezpańskich dachowców najbardziej utalentowanych. Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem, ale po prostu nie zauważyłem panów na tej ławeczce.
– Jak rozumiem, – przerwał mu profesor, – chce pan odłowić u nas jakieś koty i zabrać je do Warszawy? Czyżby tam ich już brakło?
Chłopak cicho zachichotał i nerwowo podrapał się po dawno niegolonym policzku:
– Wie pan, według teorii mojego mentora – Jerzego Kulewicza, koty są różne, w zależności od ich siedliska. A my zbieramy je z całego województwa, a nawet i z sąsiednich.
– Rozumiem, – przytaknął profesor. – A ile nieboraków ma pan zamiar wpakować do tego plecaka?
I dopiero wtedy właściciel Niusi zauważył, że u pasa „łowczego” wisi worek w kolorze spodni, na którym lśnią pięknie wykaligrafowane cztery niebieskie litery: „CCW”, co zapewne oznaczało Centralny Cyrk Warszawy.
– To zależy. – Wesoło odpowiedział chłopak. – Ale nie więcej niż dziesięć. W bagażniku samochodu, który zaparkowałem na rogu, mam już dwadzieścia, jak to pan rzekł – nieboraczków.
– Cała armia, – z nutką jakiegoś kąśliwego humoru zauważył profesor. – Ale tu jest jeszcze jedno, „ale”, szanowny kolego – czy ma pan zgodę mieszkańców na odławianie tutejszych kotów?
– Według moich informacji, w tym miasteczku nie ma żadnych udomowionych, zarejestrowanych w gminie kotów – natychmiast zareagował chłopak. – Poza tym, mam urzędowe pozwolenie. – I wyjął z kieszeni kartkę jakąś pomiętą kartkę papieru chcąc wręczyć profesorowi do przeczytania, ale ten wdzięcznym gestem odepchnął jego dłoń:
– Cóż… proszę robić swoje, a my z kolegą z ciekawością poobserwujemy pana profesjonalną robotę. Zwłaszcza, że koty właśnie schodzą się na posiłek.
Rzeczywiście, prawie całe kocie plemię z tutejszego „dworu” usadowiło się przed talerzami z „Whiskasem”. Ale żaden z nich nie ośmielił się spojrzeć do talerza. Jak się zdawało – czekali na Markiza. A ten, na szczęście, nie pozwolił na siebie czekać zbyt długo. Czarny kot zeskoczył skądś z góry, wolno i z gracją podszedł do błyszczącego talerza, powąchał zawartość i… odszedł, marszcząc nos z obrzydzeniem. W ślad za nim zrobiły to samo Markizy, a następnie, identycznie, wszystkie inne koty. Trzy minuty później przy miskach nie było ani jednego futrzaka.
Asystent Kulewicza bez słowa opróżnił wszystkie talerze zlewając na powrót zawartość do swej kolorowej torby, zarzucił ją na plecy i zniknął nawet bez pożegnania.
– Bardzo mądry ten nasz koci naród. – Powiedział profesor, popijając już wychłodzoną kawę. – Wyczuły biedę, oj jak wyczuły!
– A może byłoby dla nich lepiej, gdy przeniosły się do Warszawy? – Powiedział bez przekonania i chyba wbrew samemu sobie Janusz Babicki, właściciel Niusi. – Zdrowiej, cieplej i bardziej dla kociaków przewidywalnie…
– O ile wiem, jest pan z Warszawy? – Nieoczekiwanie zapytał go profesor.
– Tak, – odparł Babicki.
– Więc, proszę, niech mi pan powie ile tam jest cyrków?
– Teraz nie tak dużo, wiem o dwóch, trzech funkcjonujących na stałe.
– A ja, choć jestem Gdańszczaninem, powiem, że takiego cyrku o nazwie Centralny Cyrk Warszawy w Warszawie nie ma. A co do pana Kulewicza – owszem słyszałem o takim i z tego co wiem, kieruje jakimś kocim teatrem, ale z nieznanego powodu ów chłopak nam o nim nie wspomniał.
– To kim był ten młody człowiek? – Spytał zdziwiony Babicki.
– Nie wiem, kim. Ale to, że bez skrupułów wykonuje robotę stwierdzam na pewno. Proszę się nie obruszać, ale przypomnę panu, że koty prezentują sobą dwie cenne wartości: futro i mięso. Oszczędzając pana nerwy nie będę rozwijał tematu, ale zadam tylko jedno pytanie: jakby pan zareagował, gdyby zaczął wpychać do swego worka Niusię?
– Powiedziałbym: „Proszę ją natychmiast zostawić!” i czynnie uniemożliwiłbym mu.
– Ja także lubię tutejsze koty i doceniam pana postawę. Ale ten młody człowiek, jak pozwolił pan sobie go nazwać, nie miałby najmniejszych skrupułów i zasłaniając się urzędowym papierkiem (ciekawe, czy prawdziwym?) nie zwracając uwagi na pana sprzeciw wysłałby pana Niusię do wytwórni kiełbasek.
Janusz Babicki wzdrygnął się z obrzydzeniem na samą myśl, co profesor natychmiast zauważył. Wstał i uroczyści obwieścił:
– Proszę się nie denerwować, panie Januszu. A oto i ona, pańska tutejsza najukochańsza dziewka o imieniu Niusia! Ładne imię! Obowiązkowo podobnie nazwę swą wnuczkę.
Niusia przysiadła na schodach przed drzwiami frontowymi domu i machając ogonem spojrzała z wyrzutem na profesora: „też mi wymyślił! Jeśli tylko przywieziesz tu do nas tą swoją wnuczkę na wakacje, w naszym Dworze będą dwie Niusie. Jak wtedy zrozumieć, którą będą wołali na obiad?”
Tak się jakoś złożyło, że Janusz Babicki nie był w stanie powrócić do swego apartamentu w Warszawie jesienią i postanowił spędzić zimę na „kocim dworze”, co przyniosło mu jeszcze kilka innych niezapomnianych kocich radości.
W kwietniu Niusia nie pokazywała się na dziedzińcu przez dłuższy czas, ale nagle pojawiła się przyprowadzając ze sobą cztery malutkie kociaczki. Trzy z nich były wierną kopią swojej mamy, szare i inteligentne, a czwarty – prawdopodobnie potomkiem arystokratycznej rodziny: biały, puszysty i we wszystkim co czynił pełen wdzięku, nawet w sposobie jedzenia. Nie lazł z mordeczką do miski mleka, a zanurzał w niej najpierw swoją łapkę, pooblizywał ją, a dopiero potem docierał do mleka różowy języczkiem. Trosk Januszowi Babickiemu przybywało, ale wszystkie one przynosiły mu samą radość.
Nadeszło lato i znowu jesień. Niusia dumnie kroczyła po Kocim Dworze ze swymi dzieciaczkami, a jej właściciel – Janusz Babicki – najspokojniej siedział na ławeczce przed domem, esemesując ze swą przyjaciółką i pisząc to krótkie opowiadanie.
W połowie października przyjechał na odpoczynek pan profesor. Janusz Babicki postanowił dać mu do przeczytania świeżo napisaną przez siebie historyjkę o kocim dworze.
– Świetna! – Powiedział, przeczytawszy ją profesor. – Ale to nie tak. Tutaj wszystko jest na opak. Koty nigdy nie żyły i nie będą żyć zgodnie w społeczności. Zna pan przecież to powszechne powiedzenie: „Każdy kot chadza własnymi ścieżkami?” A pan tu nawymyślał, ze ho, ho!… I przywódcę Markiza, i jego Markizy, i jakieś prawa, i teorie… Oczywiście, pana opowiadanie warte jest publikacji, ale tylko z dopiskiem: fantazja autorska. Krótko mówiąc: zawsze sobie ceniłem pana twórczość, ale ta akurat opowieść, no niestety, nie wyszła panu.
„Jakaż fantazja, skoro wszystko, co napisałem to wcześniej zobaczyłem na własne oczy?” – Pomyślał, dobity oceną naukowca Babicki. Odpowiedzieć mu początkowo nie śmiał, i nawet mu nie wypadało, w końcu tamten – profesor, na dodatek zoologii… Lecz Babicki nie byłby sobą, gdyby w końcu nie zripostował:
– Drogi profesorze… Jeśli miałbym rzucać się z okna za każdym razem, kiedy coś mi nie wyszło – spędziłbym całe życie w locie.
Następnego dnia gdy Janusz Babicki wyszedł z kociego Dworu na zewnątrz – zobaczył następującą scenkę: Niusia siedziała otoczona swymi kociętami na przemian oblizując każdego, a siedzący obok niej Markiz trzymał w zębach myszkę. Każdy świeżo wylizany kocieniek próbował sięgnąć myszki z jego ust, ale Markiz, zupełnie nie sierdząc się na nieboraka po prostu odwracał swą głowę na bok.
Niusia ukończywszy ostatecznie toaletę dzieci leniwie wstała i podeszła do Markiza, a ten… położył swój łup u jej łapek!
„Nie, profesorze! – Triumfalnie zabrzmiało w głowie Janusza Babickiego. – Nie wszystko takie jednoznaczne, jak pan sądzi, kolego. Każdy kot, owszem, chadza własnymi ścieżkami! Ale w naszym kocim Dworze wszystkie koty żyją jak jedna rodzina. Szczęśliwa i rozsądna! I o tym jest właśnie moje najnowsze opowiadanie”