Mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor – czyli nasz tradycyjny piłkarski tryptyk

Ach, Mistrzostwa Europy, ten zacny czas, kiedy cała Polska wstaje z kanap, chwyta za flagi i rozsiada się przed telewizorami z nadzieją, że oto nadszedł moment, kiedy nasza narodowa drużyna piłki nożnej zostawi wszystkich w tyle i zdobędzie trofeum. Ale jak to się mówi, nadzieja matką głupich, a w przypadku polskich kibiców – stałą, nieodłączną oraz pełną uporu towarzyszką życia.

Ale zanim popadniemy w zbytnią melancholię, rozpoczynamy naszą wesołą opowieść o narodowym tryptyku polskich piłkarzy na mistrzostwach Europy. Niech żyje humor, ironia i dystans, bo przecież bez tego nie przetrwalibyśmy tych wszystkich przygód z piłką nożną! Przygotujcie popcorn, załóżcie różowe okulary (tych rzeczy się nigdy za dużo) i ruszamy!

Scena pierwsza: Mecz otwarcia

„Najważniejszy jest pierwszy krok!” – mógłby powiedzieć każdy trener polskiej reprezentacji, zaraz po tym jak pożegnał się z piłkarzami przed ich wybiegnięciem z szatni. Mecz otwarcia to ten niezwykły moment, kiedy wszyscy jeszcze pełni optymizmu i zapału wchodzą na murawę z całym bagażem marzeń o wielkim triumfie. Kibice dumnie prężą piersi w koszulkach z orzełkiem na piersi, ulice zamierają, a w powietrzu unosi się zapach narodowej euforii.

Na murawie nasi chłopacy odgrywają prawdziwe widowisko – jedni podają, drudzy przyjmują, a co bardziej ambitni próbują nawet strzelać na bramkę przeciwnika. Z każdą minutą wiara milionów rośnie, bo przecież „jest dobrze, jesteśmy w grze!” Nie tak dawno, bo przecież ledwie 45 lat temu pokonaliśmy Holendrów, czemużby teraz nie zrobić tego jeszcze raz?

Ale jak to z pierwszymi krokami bywa, czasami jeden nieuważny ruch i już leżymy plackiem. Strzały, które miały być celne, okazują się nieco zbyt szerokie; podania, które miały być precyzyjne, trafiają wprost pod nogi przeciwników. I oto on – ten pierwszy, nieuchronny moment refleksji, kiedy to komentator zaciąga się dramatycznym tonem: „Czyżby to już koniec naszych marzeń na błyskotliwy początek?”.

Scena druga: Mecz o wszystko

„No dobra, zdarza się. Ale teraz to już na serio. To jest ten mecz!” – krzyczą kibice, gdy nadchodzi druga faza naszego narodowego tryptyku. Mecz o wszystko – brzmi dramatycznie, bo jakże mogłoby być inaczej. Pora wyjść z grupy i zrealizować to, o czym pisały gazety na pierwszych stronach.

Na boisku zamieszanie jak w ulu, piłkarze rzucają się w wir walki, niczym gladiatorzy na arenie. Ale nie nasi sie rzucają, to Austriacy. Zawzięcie miotają się po murawie, a kibice z coraz większymi purpurami na twarzach śledzą każdy ruch. Te momenty pełne napięcia, gdy piłka zmierza w stronę bramki, by za chwilę zmienić kurs na trybuny – to one definiują naszą piłkarską codzienność.

I wtedy nadchodzi ten moment – jak grom z jasnego nieba, jak przebłysk genialnej myśli Newtona, jak cień cienia w cichym koncercie – bramka! Dla przeciwnika, oczywiście… Kibice łapią się za głowy, zawodnicy na boisku starają się udawać, że to drobnostka, a trener na ławce rezerwowych przeżywa swoją kolejną wewnętrzną tragedię. Cóż, życie piłkarza bywa nieprzewidywalne.

Scena trzecia: Mecz o honor

„Wszystko stracone, ale przynajmniej utrzymamy twarz!” – powtarza sobie naród, gdy nadejdzie ta ostania odsłona naszego narodowego tryptyku – mecz o honor. Z jednej strony jest to moment ulgi, bo już wiadomo, że złudzeń nie ma. Teraz można się bawić piłką bez presji, no i pokazać dzieciakom, że piłka nożna to jednak przede wszystkim gra zespołowa i radość.

Na boisku nasi dźwigną swe oklapłe trykoty porządnie przylegające do wilgotnych ciał. Zagrają już na pełnym luzie, a każda udana akcja wzbudzi w kibicach radość niemal dorównującą sukcesowi zdobycia pucharu. „Ależ piękny drybling!” – komentatorzy nie oszczędzą pochwał, bo przecież to już ostatnia szansa na utrzymanie pozytywnego wizerunku.

Na koniec – niezależnie od wyniku – zawsze pozostaje ta sama refleksja: „Było blisko, następnym razem się uda!”. I znów nadzieja kiełkuje w sercach, a narodowa duma zostaje przetestowana jeszcze raz. Bo przecież jesteśmy Polakami, a upór w dążeniu do celu mamy zapisany w DNA.

Epilog

I tak oto, kolejny raz polskie mistrzostwa kończą się klasycznym finałem tryptyku – meczem o honor. Ale nie martwcie się, kibice! Z każdą porażką rodzi się nowa nadzieja, nowe plany i nowe sny o wielkim triumfie. Bo przecież w piłce – jak w życiu – najważniejsza jest wiara, śmiech i dystans. A w tym, jak nikt inny, Polacy są mistrzami.

Na koniec pozostaje tylko jedno: „Do zobaczenia na następnych mistrzostwach!”. W końcu co nas nie zabije, to nas wzmocni – przynajmniej do meczu otwarcia.