– 1 –
Gdy pani redaktor Caterina Fille wsiadała do autobusu relacji Warszawa-Rzeszów na dworze było jeszcze jasno. Aby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi szybko zajęła swoje miejsce przy oknie i skryła nos w kołnierzu płaszcza, próbując uchować ciepło, ale przede wszystkim skryć oblicze przed wzrokiem ciekawskich. Zawsze tak robiła. Nie chciała, aby nikt nie wypatrzył jej twarzy, nie rozpoznał i nie raczył na siłę swym na ogół uciążliwym i namolnym towarzystwem. Po prawdzie Katarzyna władała niemałą paletą środków do zniechęcania uciążliwych współpodróżników. Na przykład: gdy przyjmowała surowy wyraz twarzy nawet najbardziej zagorzały fan odpuszczał natychmiast. Ale lepiej, aby nie musiała z tych metod korzystać. Na szczęście – tu, w tym autobusie, nikt jej chyba nie rozpoznał, a na pewno nie zwracał na nią uwagi, co w końcówce kolejnego zawodowo ciężkiego dnia niewątpliwie ją serdecznie cieszyło.
Spokojne rozmowy pasażerów, które dochodziły do jej wyczulonych uszu i z przodu, i z tyłu siedzeń odprężały ją i koiły. I oto ona – topowa dziennikarka domu Medialnego FPTB – słodko rozmarzywszy się o gorącym domowym prysznicu i aromatycznej herbacie, zasnęła. Zawsze w takich chwilach drzemki, z konieczności płytkiej i z przerwami, przez jej pamięć przewijały się różne wydarzenia minionego dnia, choć i czasem tygodni. Były to na ogół sympatyczne wizje, które, ponieważ w swej pracy realizowała się bez specjalnych ekscesów i wpadek, zwykle przepełniały ją zachwytem i szczęściem. Od takich sennych wizji na jej pucowatych policzkach pojawiały się wtedy wspaniałe dołeczki i śniąc uśmiechała się (do siebie?) słodko. „O tak! Tak mogłabym zawsze śnić podczas każdej podróży, aż do ostatniego przystanka…”. I teraz jej wspaniałe dołeczki jeszcze bardziej pogłębiły się na różowiących się od wewnętrznego ciepła policzkach.
W przewijających się w tym momencie wizjach widziała siebie w różnym otoczeniu i w najróżniejszych sytuacjach: a to na scenie przed kamerami w towarzystwie celebryty Babickiego, a to z mikrofonem przy ustach prowadząc radiową prasówkę, a to w kuluarach, gdzie z niewybrednym, charakterystycznym sobie tupetem i niewyczerpanym jak to u Kasi humorem uzgadniała z ekipą realizacyjną detale sceniczne, to znów w restauracji hotelowej, w zaciszu której i przy aromacie espresso dogadywała z Babickim kolejne plany zawodowe na najbliższą przyszłość. Potem, gdy już dopięła z nim wszelkie merytoryczne konkrety zostawał czas na to, co razem chyba najbardziej lubili: plotkowanie o znajomych.
Prawdę powiedziawszy, jak każda inteligentna kobieta – ona – Katarzyna Fille niespecjalnie interesowała się plotkami. Ale miała w tej materii jeden, acz ważny wyjątek: dotyczył pogaduszek serwowanych jej z iście słowiańską swadą przez mistrza plotek, słowa i pióra – bezpardonowego komentatora życia Janusza Babickiego. Był takim gawędziarzem, że zanim przeszedł do właściwego tematu – tysiąc innych wątków ponapoczynał, poparodiował, tysiąc innych osób obnażył ze skrywanych przez nich przywar, poobgadywał, zabawiając się ich pospolitymi słabostkami. Posiadał bowiem Babicki niemały dar aktorski. To ów dar sprawiał, że każdą opowieść potrafił okraszać słowem w sposób żywiołowy, z charakterystyczną dla danej osoby gestykulacją, a przez niego naśladowaną tak, że ona – towarzyszka jego bajdurzeń, od pierwszych jego słów, potem już do końca dnia miała zagwarantowany pyszny humor i wspaniały nastrój. Dlatego uwielbiała Babickiego. Do tego stopnia uwielbiała, że gdyby trzeba było, dałaby się mu wrzucić i potem ugotować razem z nim we wspólnym garnku. Byli od lat zresztą wspaniałymi kumplami. Ona – organizowała mu jego medialne przedsięwzięcia – on brylował w nich, jak przystało na uznanego w świecie pisarza, nakręcając agencjom reklamowym i domom medialnym słupków oglądalności. I oczywiście grubych przychodów z reklam. Ich zatem interesy zawodowe doskonale wpisywały się w ich najzwyklejszą i sympatyczną przyjaźń. Ale tylko przyjaźń, nic więcej. Wielokrotnie zadawała sobie jednak pytanie, co by było, gdyby nie spotkała wcześniej na swej drodze Thomasa? Gdyby jej serce nie było zajęte, czy teraz, czy dziś – uległaby temu mucho i szelmie, temu współczesnemu Casanovie i Don Juanowi w jednym ciele, o którego podbojach sercowych huczy cała Europa? Czy uległaby mu i stała się jego tysięczną kochanką? Czy może wręcz przeciwnie? Może to ona uczyniłaby z niego swego oddanego niewolnika? Pytanie zasadne, jakoż i ona – Katarzyna Fille od niepamiętnych czasów zawsze potrafiła interesujących ją mężczyzn owijać sobie wokół palca i jak kobieta-bluszcz urabiać ich na modłę swych wiernych rycerzy, paziów i fanatyków. „Babicki – jej, Cateriny, paziem? O, jaka wesoła wizja!” – I po raz kolejny uśmiechnęła się do swych myśli, a sympatyczne dołeczki w policzkach zaokrągliły się jeszcze bardziej.
Tymczasem w głośnikach autobusu zaanonsowano krótki postój w Ostrowcu Świętokrzyskim. ”O! To już Ostrowiec? – ocknęła się i przetarła oczy. – Dobrze, że tak szybko upływa czas… Chyba pora przejrzeć, co nowego w sieci?” – pomyślała i sięgnęła do torebki wyjmując z niej najnowszy model Sony Xperia Z3 DualSim. Lubiła ten telefonik, choć lepiej byłoby tu użyć słowa telefonisko. Babicki uważał, że to „ciudo” – to ani notebook (bo za małe!) ani smartfon (bo za duże). W obu przypadkach zatem niepraktyczny gadżet, przydatny chyba tylko dla skośnookich Japończyków, którym wszystko jedno, byleby można oglądać telewizję. On – Babicki – takich „wynalazków” unika i w żaden sposób nie chce pojąć, że dla Katarzyny to coś bardzo praktycznego. A już szczególnie na podróże, jak ta teraz. Nie za duży notebook? Świetnie! Bo się mieści w torebce. Za duży telefon? A co w tym złego? „A, właśnie, telefon! – przypomniała sobie, – Muszę zaraz zadzwonić do Thomasa, aby wyjechał po mnie na przystanek!… Ostatnio tyle się słyszy o różnych maniakach czyhających na samotnie podróżujące kobiety…”
Zanim jednak wybrała numer do męża postanowiła przejrzeć najnowsze newsy, ale przede wszystkim sprawozdanie swej asystentki Clavii z jej ostatniego wywiadu z Aleksandrą Witosiak, pod prowokacyjnym przaśnym tytułem: „Babskie pogaduchy”. Aleksandra – to nietuzinkowa postać świata porno-biznesu. Materiał może być więc „śliski”. Trzeba podejść do niego ze zdwojoną ostrożnością, z uwagi na bardzo ostatnio wzmożoną aktywność „Klubów polskich rodzin” a przede wszystkim „Kontestujacego ugrupowania postępowych antyfeministek” (w skrócie: kupa). To za ich sprawą niedawno wyemitowany program o podróży na księżyc polskich parlamentarzystów-dżenderystów wywołał takie zamieszki, że trzeba było otoczyć siedzibę DM FPTB podwójnym policyjnym kordonem. Czytała przez ponad trzy kwadranse… Relacja o biciu seksualnego rekordu świata, a już szczególnie wstawki Witosiak o obgryzaniu paznokci podczas uprawiania seksu mogą być nawet dla ultra lewicującej klienteli DM nie do „przełknięcia”. „Tak! Będę musiała wspólnie z Clavią jeszcze popracować nad tym materiałem”.
Chwilę popatrzyła przez olbrzymie okno, pokontemplowała widok przewijających się w oddali melancholijnych jesiennych krajobrazów i znów pochyliła się nad smartfonem. „A co tam w Kurierze szafarskim? – Zaciekawiła się z sentymentalnym uśmiechem na twarzy. – Dawno go nie odwiedzałam. Może jakieś nowalijki?… – Jedno kliknięcie i jest już na Kurierze. – No tak: Patryk, Aga i Beata są niezawodni. Skad oni mają tyle energii aby wiecznie coś nowego opublikować? Ocho! Janusz1228 zachęca do swych najnowszych nagrań… Tym razem nie Chopin? Nic nie szkodzi. Chętnie sobie odsłucham!” – I słuchała, i pozaliczała wszystkie niedoczytane kurierowe topiki, i ani się spostrzegła, jak mała ikonka w lewym górnym rogu ekranu zaczęła gwałtownie migotać. Sygnalizowała to, co sygnalizują wszystkie krnąbrne elektroniczne gadżety: końcówkę zasilania. „Zaraz, zaraz! Spokojnie… No, naprawdę, please! Jeszcze muszę wykonać telefon do Thomasa!” I nie zdążyła. Jej wypasiony Sony Xperia Z3 DualSim najzwyczajniej nic sobie nie robił z jej zaklęć i odmówił dalszego posłuszeństwa.
„Kurczę! I co ja teraz pocznę? – wkurzyła się (prawie jak działaczki „Kupy”). Będę musiała teraz sama tłuc się komunikacją miejską przez miasto… W głośnikach autobusu zaanonsowano przyjazd na docelowy przystanek podróży: Rzeszów, Dworzec Podmiejski przy ulicy Towarnickiego. Caterina uzmysłowiła sobie, ze oto już za moment trzeba opuścić bezpieczne gniazdko kabiny i nie daj Boże zdekonspirować się przed podróżnymi na przystanku. I ta chwila nadeszła. Wstrzymując na kilka sekund oddech niespieszno przecisnęła się ze swą pękatą torebką przez drzwi autobusu i zeskoczyła w otchłań wilgotnej miejskiej aury.
– 2 –
Na ulicy doznała nieprzyjemnego odkrycia – jesienią dzień przeobraża się w zmrok jakoś tak nagle i od razu. Zderzyła się z didaskaliami nieprzyjaznego wieczoru, pogrążonego w ciemności, pyzatego przystanku, oślepiających reflektorów przejeżdżających obok samochodów, zimnego wiatru przenikającego na wskroś i wywiewającego uchowaną gorąc w jej kruczych włosach. Poza wszystkim, zupełnie nie okay, pokropywał na domiar chłodny, jesienny kapuśniaczek. „Niedobrze” – zadygotała Caterina i rozejrzała się wokół. Na przystanku nie było wprawdzie dużo ludzi, ale jakimś szóstym zmysłem czuła, że coś bliżej nieokreślonego zniewala ją i czyni z niej istotę słabą i bezbronną. Ogromny potwór pod nazwaniem „nocne miasto” już wyciągał do niej swe szpony i obślizgłe macki.
Czuła się jak w potrzasku: sam na sam ze światem wypełnionym po brzegi zagrożeniami i jej własnym, wewnętrznym, mrocznym, być może irracjonalnym, ale jak najbardziej prawdziwym strachem. Caterina bardzo już chciała być w domu, w swoim ciepłym i przytulnym mieszkanku, i tonąć w przepastnych ramionach Thomasa. Rzuciła zatrwożonym spojrzeniem na zegarek. „Dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt… Ot strachajło z ciebie, koleżanko! Jeszcze zupełnie dzieciakowata godzina” – próbowała się uspokoić i żartować. Ale jakoś tym razem nie było jej do śmiechu. Na szczęście odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że widzi to, czego pilnie potrzebuje: miejski automat telefoniczny. „I to chyba nawet sprawny!”
W mózgu zapaliła się dyżurna lampka: póki nie podjeżdża wyczekiwany autobus musi szybko zadzwonić do domu, do Thomasa, aby wyszedł po nią na ich przyosiedlowy przystanek. Tak zresztą zwykle czyniła: to jest – dzwoniła po męża. To było mądre przyzwyczajenie podyktowane zasadą elementarnego bezpieczeństwa. I gdyby nie ta cholerna rozładowana komóra zadzwoniłaby do niego jeszcze podczas trasy…
Caterina pospiesznie pogmerała w zakamarkach swej torebki w poszukiwaniu, rzecz jasna, bezcennej w tym momencie monety. Jedna przegródka, druga… – i nic. Wewnętrzna, zewnętrzna…. „No, cholera! Co za pech!” Z coraz bardziej rosnącym niepokojem nerwowo zaczęła przeszukiwać wszystkie kieszonki w płaszczu i kamizelce… „No jakże? – ani jednej złotówki, ani grosika?” Zdenerwowanym wzrokiem spojrzała na drogę. Na szczęście, jeden po drugim podjeżdżały na przystanek autobusy o numerach dla niej nieprzydatnych. Ludzie wychodzili z każdego i, nie zatrzymując się, szybko odchodzili w stronę dworca autokarowego i domostw. A w kierunku jej osiedla nie jechało nic. Przemknęła tylko jakaś wiśniowa „Toyota” – zupełnie podobna do tej, którą jeździ jej przyjaciel Patryk. „Ale to nie mógł być on. Skąd niby miałby tu się wziąć, w jej rodzinnym mieście? O tej porze?… Spojrzała tęsknie za limuzyną. Szybko się jednak zreflektowała: ona – Caterina – nigdy nie zatrzymuje i nigdy nie wsiada do nieznanych samochodów, a już szczególnie po zmroku. Jest na to zbyt rozsądną i zbyt ostrożną kobietą… A zresztą, gdyby to był nawet Patryk… też chyba wolałaby nie nadużywać jego uprzejmości. Co najwyżej skorzystałaby z jego telefonu. Od jakiegoś czasu przecież widzi, że ich poprawne, przyjacielskie relacje nie są dla niego tym, czego On od niej oczekuje, a przecież czego ona – lojalna wobec Thomasa żona i matka na nic więcej absolutnie nigdy się nie zgodzi…
Caterina przestępuje z nogi na nogę czekając na autobus i gorączkowo rozmyśla. „Jak poinformować Thomasa, że jest już na przystanku i czeka? Podejść, poprosić kogoś o monetę? To takie głupie, żenujące, nieprzyzwoite…” Serce zatrzepotało w niej, jak mucha w pajęczej sieci. A w oddali stojąca wesoła gromadka młokosów już zwróciła na nią swe blokersowe zainteresowanie. „Cholera! Niedobrze…” Kilku młodych mężczyzn naprawdę otwarcie spoglądało w jej kierunku. Na wszelki wypadek odsunęła się nieco dalej, chowając za zadaszeniem przystanku, a jednocześnie spróbowała spojrzeć na siebie oczyma osoby stojącej obok, jakby usprawiedliwiając ich ciekawość. „Tak… fajna babeczka, niczego sobie. Zgrabna. Wszystko w kolorze czarnym. Czarne buty na wysokich obcasach. Czarna spódnica kończąca się tuż pod kolanami (z prowokacyjnym tylnym dekoltem). Modny, czarny wełniany płaszczyk, odsłaniający dekoltem fragment obcisłej kamizelki. I kolczyki na uszach. Lśniące złotym połyskiem w świetle ulicznych lamp. Wysoka, smukła klatka piersiowa, z krągłym uwydatnionym biustem – jak na wystawie…” No i wieńczy ten rozkoszny obrazek powiewająca na wietrze bujna grzywka i grubo umalowane brwi. Słowem: gorejąca od seksapilu kobieca sylwetka przepełniona pasją… a może jednak strachem? Ona, akurat, co do tego strachu nie ma najmniejszych wątpliwości… Żadnych szans na pozostanie incognito, niezauważoną. „Zaraz ktoś z pewnością się zacznie przystawiać i co gorsza – świntuszyć” – pomyślała i natychmiast jeszcze bardziej zaczęła popadać w jeszcze większą trwogę. Za dnia, bywało, że smalenie do niej cholewek przez nieznanych mężczyzn poczytywała niekiedy za sympatyczną osobliwość, zresztą – w sposób naturalny wpisującą się w uprawiany przez nią medialny zawód. Ale teraz, tu w środku opustoszałego miasta, pośród nadchodzącej nocy najchętniej zamieniłaby się w szkaradnego babusa, na którego żadne męskie oko nie zechciałoby zatrzymać swego samczego zainteresowania.
Caterina podwoiła swą gorliwość w poszukiwaniu upragnionej monety. I – oto, cud: jest!! Chłodny dotyk metalu na samym dnie torebki wreszcie ukorzył opuszki jej zwinnych paluszków… Skoczyła z radością do stojącego nieopodal telefonu, ale w tej samej chwili skrzypiąc podwoziem i piszcząc oponami, i rozpryskując kałuże podjeżdżał do przystanku prawie pusty autobus. Jej autobus! W głowie Cateriny zagotowały się od myśli poszukujących właściwego rozwiązania. „Co robić? Jechać bez dzwonienia do Thomasa? A może zadzwonić i w konsekwencji odpuścić sobie ten podjeżdżający autobus i czekać na następny? Ale jak tu czekać, tu, na tym miejskim pustkowiu w towarzystwie podpitego męskiego towarzystwa? Autobusy o tej porze jeżdżą rzadko i nie wiadomo, kiedy tak naprawdę przyjedzie następny… A może ten jest już ostatnim?… Trudno! Trzeba jechać! Ale jak potem przejść od przystanku do domu, zupełnie tak samej, bezbronnej, na odludziu i w ciemności? Straszne!.. I tak źle, i tak niedobrze…” Jednak, jako że salon autobusu z długo wyczekiwanym numerem obiecywał jej szybkie przybliżenie się do celu podróży, mamił ciepłem i bezpieczeństwem, a otwarte na oścież drzwi usłużnie zapraszały w gościnę – wahając się – coraz bardziej przekonywała się do walorów „zaproszenia”. I w ostatnim niemal momencie, niemalże na oślep, wskoczyła do ciepłego wnętrza, jak spłoszona kozica.
I oto jest w środku. Jedzie z uśmierzonym chwilowo niepokojem. Mało tego, jedzie usatysfakcjonowana wynikiem szybko dokonanej przez siebie analizy sylwetek osobowościowych pasażerów. Znała się przecież na ludziach. Nieźle się znała. Ludzie – to przecież materiał, który obrabia w swej praktyce zawodowej na co dzień. Mężczyzn podchodzących wyglądem na maniaków nie dostrzegła. To ją uspokoiło. Ale sto razy bardziej od tego chwilowego spokoju przejmowała się tym, że za paręnaście minut będzie zmuszona iść do domu sama, drżąc ze strachu, i zła, że mimo wszystko nie zadzwoniła…
W chwili gdy nerwowo skasowała bilet poprzysięgła sobie, że już nigdy więcej nie dopuści do takich ryzykownych sytuacji. Nigdy więcej nie dopuści, aby poruszać się po mieście bez asekuracji ochroniarza. A najlepiej przyjaznego męskiego ramienia… A jeszcze lepiej… – i urwała na chwilę swe rozmyślania, wracając we wspomnieniach do popołudnia w hotelowej knajpce przy espresso z Babickim… . ”Ach ten Babicki… – teraz z rozrzewnieniem wspominała propozycję, – obiecał, że osobiście odwiezie mnie do Rzeszowa, oczekując jedynie w zamian, że będę mu towarzyszyć przy jego hotelowej kolacji… Czemu z tego nie skorzystałam?”… Ledwie pomyślała, a natychmiast odezwał się w niej jej wewnętrzny cenzor:
– Katarzyno! Co za bzdury przychodzą ci do głowy?! – Ten sceptyk stale kwestionował jej intencje i decyzje. Jako bezduszny cerber również zawsze rościł pretensje edytować wszystkie jej myśli i pragnienia. – I co ty sobie wyobrażasz? – Kontynuował cenzor. – Ciągnąć tego Casanowę do Rzeszowa a potem łudzić się, że nie zwabi cię do swego hotelowego gniazdka i nie wykorzysta?
– No wiesz? Jak możesz tak mówić? – odpowiadała mu Caterina. – Janusz Babicki jest moim najlepszym przyjacielem i nigdy jak dotąd nic podobnego mi nie proponował… Poza wszystkim…znasz mnie. Zawsze byłam i jestem odpowiedzialna.
– Jak dotąd… – pochwycił cenzor. – Słusznie zauważyłaś, niecna uczennico… Jak dotąd… Wiedz zatem, że ten Babicki jest jak każdy facet – i jedno mu tylko w głowie… A twa odpowiedzialność?… Wybacz, koleżanko – ta twoja odpowiedzialność jest jak nadęta proza panny z dobrego domu, i bez wątpienia odfrunie do chmurek na niebie, gdy ktoś przewrotnie zaoferuje ci bajkę…
– No już dobrze, daj mi spokój… Ja chcę do domu! – ukróciła próżną dyskusję Caterina.
Spoglądając w okno, z goryczą pogodziła się z roztropnością słów osobistego mentora. Pogodziła się, mimo że przez chwile próbowała nawet kontynuować dysputę, zadając cenzorowi zasadnicze pytanie: dlaczego zawsze ma być odpowiedzialną i unikać bajek? Ale nie zadała… Patrzyła za to, jak za oknem przesuwała się w szarym biegu coraz silniej doskwierająca rzeczywistość.
– No, dobrze, cenzorku, dobrze… Jesteś taki mądry – wznowiła rozmowę, – to już spuszczam uszy po sobie… Ale na świecie jest telepatia i telekineza! A nawet teleportacja, która natychmiast przemieszcza nas w przestrzeni i pozwala znaleźć się w domu! Mógłbyś coś takiego dla mnie teraz załatwić? (Jak widać, mimo całej grozy sytuacji próbowała jeszcze żartować… Ot i cała Kasia!)
– A to już science fiction, moja droga – bezlitośnie ukrócił jej marzenia równie bezlitosny cenzor.
Niespokojne spojrzenie Cateriny przebiegło po słabo oświetlonym wnętrzu autobusu i zatrzymało się na wiszącym pod sufitem monitorze. Jej bezsilność w złączeniu z bezużytecznością głupiego monitora doprowadzała ją do szału.
– Cholera! Co mi po tym świecidle? Dlaczego ludzie nie mogą wymyśleć publicznych stanowisk telefonicznych i instalować ich we wszystkich środkach transportu?
– A co tu wymyślać? Proszę pani… Wystarczy, że wymyślili komórki. Trzeba było nie serfować tyle po sieci, a bateria z pewnością wystarczyłaby na ten twój niedokonany telefon… – ponownie zasmęcił cenzor.
Od takiej nachalnej reprymendy prychnęła szyderczo. Ale na wszelki wypadek (choć bardziej: na przekór) jeszcze raz próbowała załączyć komórkę – i oczywiście bez skutku. – Szkoda! – Ostatecznie i z rezygnacją westchnęła, chowając swą Xperię w torebce.
Hamulce żałośnie zapiszczały. Oto autobus staje na przystanku. Jej przystanku. Dosiedziała na fotelu do ostatniej chwili, do końca nie ujawniając swego skrywanego zamiaru wyjścia. Ale gdy tylko drzwi się otworzyły Cateriana odczekała jeszcze sekundę, a potem błyskawicznie wybiegła na ulicę tuż przed zamknięciem skrzydła. Nikt za nią już nie zdążył. Więc wszystko póki co zrobiła tak, jak zaplanowała. Nikt nie miał prawa być przygotowanym na jej opuszczenie autobusu właśnie na tym przystanku. I nikt nie był. „Uff! Pierwszy sukces zabukowany! – odetchnęła z ulgą…. – A tak w ogóle niezła ze mnie konspiratorka! Prawie, jak prawdziwa agentka 007!” – i uśmiechnęła się z przekąsem, wewnętrznie przygotowując się do odbycia kolejnego, ale już ostatniego i niestety najbardziej niebezpiecznego etapu podróży.
– 3 –
Tymczasem na dworze zrobiło się jeszcze ciemniej i jeszcze zimniej. Caterina nerwowo przełknęła ślinę. Pamięta, że zanim opuściła autobus spojrzała na zegarek. Była 22:30. Od przystanku do domu – niby tylko te głupie dziesięć minut, spacerkiem… Niby. I znowu zmuszona była dokonać wyboru: po której stronie ulicy powinna była iść – po tej ciemniejszej? Czy może jednak po dobrze oświetlonej? – Oczywiście, oświetlonej. – pomyślała. – Tam nie jest przynajmniej tak strasznie. – Ale tam, dla jakiegoś maniaka, będziesz cała widoczna, jak na dłoni! – No to okay! Po ciemniejszej! – Fuj!… jeszcze gorzej. Wtedy nikt nie będzie cię widzieć… Poza zboczeńcem. – Zawyrokował cenzor.
Nie wolno było się jej pomylić. Caterina po krótkim zawahaniu ostatecznie skierowała się na oświetloną stronę ulicy. Oczywiście, dla potencjalnego przestępcy była teraz jak na dłoni… Ale za to nie idzie jak ta cielęcina wiedziona na rzeź, co w jej przypadku oznaczało marszrutę prowadzoną w mroku ulicznych krzaków, spod których w każdej chwili mógł wyskoczyć jakiś złoczyńca lub inne tam takie manidło. Caterina bardzo liczyła na to, że zaraz usłyszy znajome narzekania starszych panów przesiadujących na ławeczce, nawoływania dzieci brojących na podwórku, śmiech zabawiającej się osiedlowej młodzieży. No, choćby kogokolwiek! A tu – nic! Jej osiedle witało ją złowieszczą, ponurą ciszą. A i sama ulica wydawała się, jakby przed wiekami wymarłą. To było dla niej trochę dziwne. Czyżby akurat szedł jakiś ciekawy program w TV a może kolejny mecz naszej narodowej jedenastki? Tak czy siak – ulica była głucha i pusta. „A jaka miałaby być na godzinę przed północą, koleżanko?”
Nagle wzdłuż swego kręgosłupa Caterina poczuła zimny dreszcz, i natychmiast przyspieszyła kroku. Kilkadziesiąt metrów za nią wydawało się, że słyszy stukot czyiś obcasów odbijających się stłumionym echem od kamiennego chodnika i głucho rozchodzących się po całym dworze, i w jej skroniach. Może to tylko przywidzenia? Ale nie, nie odważy się obejrzeć. Dla złoczyńcy mogłoby to oznaczać, że się czegoś boi. A tak, po prawdzie, byłoby jej zdecydowanie spokojniej, gdyby obok, albo przynajmniej w jakimś sensownym pobliżu szli wracający do domu choćby i obojętni jej, ale jacyś sąsiedzi. „Czy naprawdę nikt nie potrzebuje, na przykład, wybrać się z psem na spacer? Ludzie! Co wy tacy leniwi?!” Spekulowała jeszcze dalej: „Cóż, czy naprawdę nie mogłabym teraz spotkać kogokolwiek? Kogoś, kto nawet szedłby w przeciwnym kierunku?” NI-KO-GO…
W ustach zasychało jej ze strachu. Zmysł słuchu, węchu, dotyku i wzroku pogorszył się do granic możliwości. I wówczas… usłyszała to, co przestraszyło ją jeszcze bardziej, niż ta cholerna, martwa cisza. Kroki. Z tyłu za nią. Tym razem realne, miękkie, skradające się, przyspieszające w rytmie kroki. „Kurwa mać! Skąd one się tu wzięły!? Przecież nie z przystanku autobusowego, to oczywiste. Czyżby z tych krzaków po drugiej stronie ulicy? No, weź przestań…I te cholerne kroki: dziwne, straszne – czemu nigdzie nie skręcają? Czemu nie pozostają gdzieś daleko w tyle, nie wyprzedzają jej?” Jej serce wyczuwając coś, co było ewidentnie nie tak, wyrywało się z klatki piersiowej i zaczęło dudnić gdzieś na poziomie gardła. Nie poddawało się żadnej perswazji, nie chciało w nic uwierzyć, a już na pewno nie w to, że za nią, z tyłu – to tylko idzie sobie jakaś staruszka w miękkim obuwiu, lub spóźniony ojciec z nobliwej chrześcijańskiej rodziny. „Jak sprawdzić swoje podejrzenia, nie odwracając się nerwowo, nie okazując lęku i strachu?”
Caterina przyspieszyła chód. Kroki za nią – zrobiły to samo. Dlatego nagle postanowiła zwolnić tempo – i nastawić uszu. Kroki w odpowiedzi także zwolniły tempo. Czoło Cateriny pokryło się chłodnym potem. „No, tak… Doigrałam się… Zaczęło się!” Wpadała w panikę, choć jej umysł i rozsądek wciąż nie chciał w najgorsze uwierzyć. Nie, to po prostu jej – Caterinie – nie może, nie ma prawa się zdarzyć! Nie jej! Takiej mądrej i ostrożnej kobiecie, matki dwuletniego synka, oczekującego zresztą kolejnego braciszka… Nie jej!.. Nie jej!… Za wszelką cenę musiała wziąć się w garść i uspokoić wewnętrznie. – Uważaj! – Szepnął jej wewnętrzny głos. – Nie! Co to niby za strachy, w rzeczy samej?! Nie dajmy się zwariować… – polemizowała sama ze sobą. – Wstydź się, Kasiu! Ale, co by nie mówić, nieznośnie chciała się odwrócić, by rozwiać swe obawy i potem śmiać się w głupawce z samej siebie! Jednakże odwrócić się wstecz nie było dla niej taką bułką z masłem. A co najważniejsze, było to po prostu niebezpieczne. W ten sposób mogła sprowokować akcję prześladowcy. „Co więc robić?” Eskapada pod eskortą nieznanych kroków była czymś chyba najgorszym.
A tymczasem coraz bardziej zbliżała się do swej klatki schodowej…Klatki-pułapki. Koniec, kropka. Dłużej czekać nie będzie. O sfântă mamă! – westchnęła, jak to zwykła była czynić w dramatycznych momentach, w swym rodzinnym języku. Panie Boże, niech to będzie kobieta! – Błagała Caterina. I powoli odwróciła się…. Nie. Święta matka tym razem nic nie pomogła. Nie pomógł także Pan Bóg. To nie była kobieta. I nie był to także żaden przyzwoity człowiek w stylu: ojciec rodziny. To był typowy, nieprzyjemny, średniego wzrostu i spod ciemnej gwiazdy typ, zanurzony od pięt do głowy w szarym płaszczu, w którym cała jego sylwetka wiła się, jak robak. Twarzy nie była w stanie dojrzeć. Było przecież ciemno, a poza tym zakrywały ją wielkie czarne okulary i głęboka czapka. „Czarne okulary… nocą? A to co za fortel?!”
Mężczyzna w szarym palcie podążał za nią wystarczająco blisko, aby nie zdołała mu uciec i na tyle daleko, aby zapewnić sobie przewagę w ewentualnej ucieczce po „spalonej” akcji… Już od tego jednego spojrzenia na sylwetkę nieznajomego w umyśle Cateriny powiało cmentarną grozą. – Muszę pilnie zadzwonić po Thomasa. – Zaświtała jej w tym momencie irracjonalna myśl. – Ale w jaki sposób? Najbliższy automat telefoniczny został w zeszłym tygodniu uszkodzony, drugi – niby sprawny, ale wisi na końcu długiego bloku. Zresztą, na ślepej ścianie dziewięcio-piętrowego płytowca – na ścianie, na której nie ma ani jednego okna. A dalej, za tym blokiem – już tylko pola i nieużytki…. „Dobiec do domu? Zostawiając maniaka w tyle? Nie ma szans, nie zdążę. Wybrać numer, zadzwonić? – tym bardziej. Co więc robić? Krzyczeć? Wołać po pomoc? Nikt nie usłyszy… zbić komuś szybę, z tych na parterze? – Nieprzyzwoite. No chyba, że absolutnie w skrajnym przypadku… Co robić, święty Boże, co robić??”
Gorączkowo mięła palcami i badała ciężar i twardość swej torebki. „Do kitu! na nic się zda”. Wszystkie jej myśli kłębiły się w poszukiwaniu wyjścia. Jedno z jej „ja” bez ogródek wciąż poganiało: „Myśl, do cholery kobito szybciej!… I działaj! Drugie „ja” – z kolei uspokajało: „tylko spokojnie, Kasieńko… zachowaj kontrolę nad sobą”… Trzecie „ja” ironizowało: „Nie bądź śmieszna. Dziewczyno, zobacz: twoja wyobraźnia szaleje. Może to tylko twe wyimaginowane przywidzenia i insynuacje?” Katarzynie potrzebna była pełna jasność – klarowna, dobrze zdefiniowana jasność. Niezbędna, aby wiedzieć, jak się zachować! Nie bez powodu w swoim środowisku przez długie lata nosiła ksywkę agentki 007. Dlatego była pewna, że zaraz coś wymyśli. I rzeczywiście. Jako wyznawczyni bondowskiej teorii, że najlepszą obroną jest niespodziewany przez broniącego się atak – zdecydowała się przejąć inicjatywę. P
rzebywając już pod swym blokiem podniosła głowę w kierunku rodzimego okna, mając nadzieję ujrzeć w nim zatroskaną twarz od dawna wyglądającego jej powrotu Thomasa. „Cholera! Nie ma go!…” – ze złością skonstatowała. Trudno. Będzie nadal radzić sobie sama. Bynajmniej nie zamierza tracić tupetu. Wręcz przeciwnie! I ostentacyjnie podniosła do góry dłoń, i serdecznie pomachała nią do pustego okna, żeby maniak koniecznie zauważył, żeby drań zrozumiał, iż ją spostrzegli i zaraz wyjdą jej na spotkanie. Potem dziarsko położyła torebkę na ławeczce i zaczęła w niej grzebać, rzekomo w poszukiwaniu kluczy. Czyniąc to odwróciła się twarzą do prześladowcy, od niechcenia przebiegając wzrokiem po całej jego sylwetce, ale wewnętrznie będąc gotową do zdecydowanego stawienia oporu. Odległość między nimi zmniejszyła się dramatycznie. Katarzyna raz jeszcze oceniła sytuację. Mężczyzna szedł chodnikiem biegnącym wzdłuż jezdni, w jej zacienionej części, z rękami w kieszeniach. Jego chód był nienaturalny, spięty, niezdecydowany. W sposób jawny nie spieszył się do domu, a już na człowieka, który wyszedł pospacerować po świeżym powietrzu nie wyglądał absolutnie… Zostały jeszcze trzy kroki, dwa, jeden… Katarzyna spięła się w sobie wewnętrznie gotowa eksplodować z siłą napiętej w sobie do granic wytrzymałości sprężyny. Nieznajomy zrównał się z nią i… przeszedł obok.
– O, mój Boże! -Westchnęła z ulgą.
Sprężyna ściśnięta do ostateczności, powoli zaczęła się rozluźniać. „Cóż, na szczęście nie był to żaden maniak. Zwykły przechodzień. Pewno i jemu iść w samotności nie było miło. To i postanowił przylepić się do mnie… No, ale na wszelki wypadek, niech sobie odejdzie stąd jak najdalej, abym spokojnie mogła wejść do klatki i udać się windą na moje piętro.” Odprowadzała go nieufnym wzrokiem strzegąc każdy jego ruch. Wydawało się, że niebezpieczeństwo zażegnane. Nieznajomy oddalił się. Minął już nawet wejście do jej klatki schodowej… Ale nagle… i nie wiadomo czemu, jakby się nad czymś zastanawiając wykonał kilka wyraźnie w zwolnionym tempie kroków… „Cholera! Zatrzymał się! O kurczę!…” Nieznajomy nagle obrócił się o 180 stopni i nie patrząc na Katarzynę wszedł do klatki schodowej… Jej klatki! Serce Katarzyny zamarło. Stało się jasne; droga do domu jest odcięta. Pułapka na nią została zastawiona perfekcyjnie.
Mój Boże! wiedziała przecież o tym od samego początku! To jest maniak! I to ona sama podprowadziła tego maniaka pod swój dom… Co robić? Na dworze stało się zupełnie ciemno. Na nieszczęście tuż przed chwilą wyłączyły się latarnie, co akurat nie było niczym osobliwym, bo na jej osiedlu takie sytuacje zdarzały się nierzadko. Ale dlaczego musiało stać się to teraz? Na ulicy zrobiło się strasznie. W jej klatce jeszcze gorzej. „Co robić, do cholery, co robić?!” Postanowiła czujnie obserwować drzwi. „A co będzie, jeśli się teraz otworzą?” Ziemia paliła się jej pod stopami. Chciała uciekać. Ale uciekać… sprzed własnego domu? Dokąd? Do telefonu na bocznej płycie bloku? „Przecież jeśli zacznie za mną gonić – to już przepadłam!” A może… może już można iść do wejścia?” Przebudzona w niej niespodziewanie ciekawska mała dziewczynka zachęcała ją aby tak uczynić, przekonywała, że ona – ta dorosła Kasia jest zbyt podejrzliwa. To był tylko gość któregoś z sąsiadów, który nie orientując się w terenie początkowo zabłądził, a potem wrócił. No co w tym dziwnego? Ale dorosła Kasia nie posłuchała jej, nie wierzyła podejrzanemu „gościowi” i za nic w świecie nie odważyła się zrobić kroku w kierunku drzwi. Mimo, ze od tego wszystkiego chciało się jej już wyć ze strachu i płakać z rozpaczy. Pozostawać w miejscu, iść w kierunku wejścia, albo uciekać spod własnego domu w czarną podmiejską noc było równie niebezpieczne, co i głupie. I ona, Katarzyna, nie potrafiąc podjąć racjonalnej decyzji postanowiła pozostać na miejscu. Dokonała niecodziennego wyboru: wyboru bez wyboru…
– Tatăl nostru care eşti în ceruri, sfinţească-se numele Tău, vie împărăţia Ta, facă-se voia Ta, precum în cer aşa şi pe pământ… – zaczęła recytować pacierz w swym rodzimym języku.
Ona, od dzieciństwa zagorzała ateistka – z autentycznym zaangażowaniem, z wiarą i nadzieją odmawia chrześcijański pacierz! Czy ktokolwiek mógłby się tego po niej spodziewać? Pewno sama nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co tak naprawdę czyni… Tymczasem w natchnieniu, ze strachu i w trwodze zaczęła przypominać sobie i odmawiać jedną modlitwę za drugą, wszystkie modlitwy, które kiedykolwiek zasłyszała.
– Aniele stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój… – Powtarzała po raz któryś z rzędu, jak nawiedzona, niemal w amoku.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Czas w takich chwilach rozciąga się, jak guma, zamiera jak kosmiczna fala z teorii Einsteina przenosząc pokutnika do wieczności. Nagle usłyszała za swymi plecami czyjąś cichą rozmowę. Niedowierzając własnym uszom ze zdumieniem odwróciła się. Dwóch mężczyzn z plecakami na ramionach nie okazując żadnego nią zainteresowania, zmierzali do wejścia. Do jej wejścia! Do jej klatki schodowej! Hurra! Za nie zwrócenie na nią ich uwagi gotowa była ich całować po rękach! „Kochani! Jesteście wspaniali!” Oto są ci, z którymi absolutnie nie boi się wejść do ciemnej klatki schodowej! „Oto mój cudownie wygrany los na loterii!” Matko Boża, dzięki!
Podbiegła do nich i przysposobiła się do wejścia. Pierwszy mężczyzna otworzył drzwi i od nieoczekiwanie napotkanego „gościa” w zdziwieniu ostro się cofnął. Między zewnętrznymi a wewnętrznymi drzwiami stał ten sam typ, który podążał za nią aż do jej domu. Widząc kilkuosobową grupkę mieszkańców zrejterował do cienia. Dwóch mężczyzn spokojnie przeszło obok niego. Katarzyna kuląc się blisko drugiego człowieka, niemal trzymając go za plecak, szybko przeszła za nim, rozpaczliwie obawiając się, czy aby stojący w cieniu zboczeniec nie chwyci jej za kark i nie uderzy nożem w plecy. „Uff… nie uderzył”
Na klatce było ciemno. No jasne! Ktoś wykręcił żarówkę… Ktoś… Przecież wiadomo, kto. – Muszę szybko uciekać! Po schodach! – Biła się w mózgu z jedyną swą myślą, – A potem co? Obaj panowie bezpiecznie wsiądą do windy i zostawią mnie znowu samą. A maniak pogoni za mną… – ostrzegał wewnętrzny jej głos. Katarzyna ważyła argumenty za i przeciw, i postanowiła nie dokonywać żadnych gwałtownych rozstrzygnięć. „Kogo tu się bać? Przecież to moi sąsiedzi…” I wszyscy we trojkę w ciszy podeszli do windy, a następnie także w ciszy wsiedli do niej… Wszyscy we trójkę…
Zamknęła na chwilę oczy rażona jasnym światłem kabiny. Instynktownie nacisnęła przycisk do swojego piętra. Nie zdążyły jeszcze przywyknąć oczy do jasności, jak z niepokojem wodziła wzrokiem po ich twarzach. I z przerażeniem zdała sobie sprawę, że tych ludzi nigdy i nigdzie wcześniej nie widziała! To nie mogli być jej sąsiedzi!Przerzucała spojrzenie z jednego na drugiego, próbując określić zakres nowego ryzyka. Wejść do windy z kompletnie nieznanymi ludźmi, i to w środku nocy – to było karygodne naruszenie zasad bezpieczeństwa. Ale… chyba nie w tym przypadku. Dobrze im z oczu patrzyło. A ona, Katarzyna, dobrze zna się na męskich spojrzeniach…
– Co, wystraszyła się pani? – z lekka nasmiewajac się spytał ja jeden z nich.
– Tak, – przyznała się Katarzyna i przyjaźnie uśmiechnęła do obu.
Ledwie otworzyły się drzwi i natychmiast wyskoczyła z kabiny. Drżąc cała z zimna, z głodu i doświadczonego stresu, przemoczona do suchej nitki, dosłownie runęła do mieszkania jak kometa i naprędce zrelacjonowała Thomasowi przyczynę swego stresu. Ten – natychmiast wyskoczył na ulicę, ale typ spod ciemnej gwiazdy zdążył był już odejść i rozpuścić się w mroku nocy.
Co było potem? No potem było wszystko: i gorący prysznic, i słodka herbata z kanapkami, i współczujące oczy Thomasa. I pieszczoty, i czuła miłość…
Ale dwie kwestie nadal ją dręczą i nie dają spokoju do dzisiaj: kim był jej prześladowca (teraz wydaje się jej, że skądś go chyba kojarzy??) i skąd przyszło dla niej zbawienie? Przecież dwójka tych mężczyzn pojawiła się znikąd, wyrośli dosłownie jak spod ziemi! Czyż nie był to cud, cud, o który tak żarliwie przed klatką się modliła?
I Katarzyna znów i znów odtwarzała w głowie wszystkie szczegóły swego traumatycznego przypadku i cudownego zbawienia… Do dziś nie rozumie, skąd miała tyle szczęścia…
– 4 –
… Długo śledził swoje ofiary. A gdy już wyśledził – szedł ich śladem, jak tropiący wilk. Zwierzęcym węchem bezbłędnie wyczuwał strach woniejący od młodych samic. Cieszyło go, gdy wpadały w panikę, a wcześniej, gdy dostrzegał w zachowaniu swych ofiar brak doświadczenia i powszechną łatwowierność.
Ta suka w czarnym płaszczu i czarnej sukience była trochę inna. Nie tylko dlatego, że w przeciwieństwie do pozostałych dziwek tę poznał już wcześniej – wirtualnie, na jednym z portali. Wtedy niezwłocznie na entrée wkurzyła go jej przenikliwa inteligencja. Jako jedyna rozszyfrowała w jego przewrotnym powitaniu zakamuflowane inwektywy skierowane do forumowiczów. Choć, musi to przyznać, to nie z tego powodu od początku jej nie lubił. Nie lubił jej, bo w przeciwieństwie do niego sprawiała wrażenie osoby spełnionej i szczęśliwej. A już z pewnością wiedzącej, jak w życiu rwie się jabłka. On, na tej swej egzotycznej wyspie mógł co najwyżej zrywać daktyle.
Przez pół drogi obmyślał, w jaki sposób najlepiej ją podejść, ale nagle wszystko wymknęło się spod kontroli. Ta dziwka, musi być, odszyfrowała go po raz drugi. Co gorsza teraz uczyniła to w realu. Po raz drugi wymierzyła mu policzek… A przecież tak wszystko misternie zorganizował, zaplanował, przeprowadził.
Cóż… Musi to sobie wygarnąć: dzisiaj schrzanił robotę. Najpierw ten samochód cudem użyczony mu przez swego przyjaciela i jednocześnie osobistego doktora. Powiedział, że musi pilnie pojechać na Śląsk, do chorego synka, wybłagał, aby mu pożyczył i zaufał. Doświadczony pan doktor Trazom nie zaufał mu, oczywiście, ale czyż mógł odmówić prośbom przyjaciela, z którym wspólnie lata temu pobierali lekcje u mistycznej Calypso? Szkoda tylko że pan doktor Trazom nie zauważył, jak dwa dni wcześniej wyciągał mu podczas seansu terapeutycznego telefon z adresami wszystkich znajomych, w tym znienawidzonej przez Sławomira Kaśki Fille. Sławomir Muzelian spisał szybko dane pechowej laski, a telefon postanowił podrzucić pod siedzenia samochodu. Pan doktor nawet nie spostrzegł fortelu.
Lubił napadać od tyłu i w zaciemnionym otoczeniu. A ta locha szła po oświetlonym chodniku, a nawet się odwróciła. Nie mógł tego ścierpieć. Nikt nie ma prawa zobaczyć jego twarzy! Nikt! Ale teraz zrezygnować z takiego trofeum, gdy już zagonił je pod odludne pustkowie – nie mógł. Zresztą, było ciemno. Tak ciemno, jak lubi. Może go nie dojrzała. Po co od razu się wkurzać? A poza tym na ulicy ni żywej duszy. Jego czas. Robota pójdzie sprawnie i łatwo.
Gdy pomachała ręką do okna – tylko się ironicznie uśmiechnął. „Głupia dziwko, myślisz, że ci uwierzyłem?” Ale to, że zatrzymała się i zaczęła szukać kluczy, spodobało mu się. „Chytra sztuka! Ale jego żadna nie przechytrzy. W jej domu nie ma nikogo. Jest tego pewien. Klucze przygotowuje się wcześniej, panienko… Boisz się. Widzę to. Co z tego, żeś taka ostrożna i niezgorsza aktorka. Ale zaczekaj, zaraz to ja pokażę ci mój prawdziwy teatr”.
Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów w nadziei, że tamta natychmiast rzuci się do swej klatki. Tak robiły wszystkie. A tu – nic. Gdyby wbiegła – dorwałby ją w trzech skokach. Ale, dziwka, nie wbiegła. Dziwne zachowanie. No tego się po niej nie spodziewał. Jeśli on pójdzie teraz za daleko, to ona szarpnie się do bloku i jest groźba, że nie zdąży złapać. No, nic. Teraz on – wytrawny reżyser zastosuje metodę kurtyny.
Zatrzymał się, odwrócił się, podszedł do wejścia, wszedł do klatki. Wyjął z kieszeni stalową pętlę i ukrył się między drzwiami. Czekał. O, tak. On umie czekać. I zawsze potrafi doczekać do końca. Ona po prostu nie ma dokąd pójść, więc wkrótce za nim wejdzie, przecież to jasne… Nagle drzwi się otworzyły. „Jest!” – Z dziką radością szybko wyskoczył z ukrycia i… jeszcze szybciej oszołomiony wycofał się do cienia. Przez drzwi weszły dwa mordochleje, a za nią ta chytra suka. Ma szczęście, dziwka. Gdybyż jeszcze nie weszła do windy – dorwałby ją i zemdloną ściągnął do piwnicy. Wyrolowała go jednak… kurew. Po raz kolejny.
Gdy winda ruszyła pomyślał, że i dla niego pora rozpuścić się w mroku nocy w poszukiwaniu nowej ofiary. Szybkim truchtem pobiegł do wiśniowej Toyoty. Pożyczony od lekarza samochód nie przydał się. Trudno. Tym razem się nie przydał. Szkoda tylko, że i dziwka doktora Trazoma okazała się dla niego poza zasięgiem… Tym razem. Na szczęście świat się jeszcze na tej nocy nie kończy.
– 5 –
…Nа dworze wciąż jeszcze mży. Silny wiatr, wygięte gałązki brzóz, pourywane żółte liście gonią wraz z wiatrem po wilgotnym asfalcie. Nikt nie widział, jak dwóch mężczyzn wychodziło pospiesznie z klatki schodowej. Nie widział, gdyż najniezwyczajniej zdematerializowali się jeszcze przed progiem drzwi.
– Dobry Boże! Ależ niepiękna nocka! – obruszył się pierwszy z nich.
– Za to my – bez względu na pogodę zawsze na czas! – Uśmiechnął się drugi.
– I dzięki Bogu! Może jakiś odpoczynek?
– Nie wymiękaj kolego. Od szefowej Calypso dostaliśmy do wykonania tej nocy jeszcze dwa inne przypadki. Choć nie każda z tamtych panien tak żarliwie się pomodliła, jak pani Kasia…
W tej samej chwili wywlekli ze swych plecaków białe skrzydła i łagodnym lotem wznieśli się w kierunku miasta.
Mişto poveste, mişto morală – domnule Babicki, aş vrea să ştiţi că cea mai nouă nuvelă a dumneavoastră a depăşit toate aşteptările mele! Mulţumesc frumos 🙂
Dumnezeu să vă înmulţească talentele!
Cu stimă :),
CF
P.S. Să sperăm doar că „Muzelian” nu se va supăra pe noi 😉
Droga Kasieńko,
a czyż babie lato pyta dokąd zabiera je wiatr? Czyż można wiatr uwięzić w celi skarżąc za jego tułaczkę? 😉
Pozdrawiam Cię cieplutko, Przyjaciółko…
j
Ja także pozdrawiam Cię ciepło Januszu i jeszcze raz z serca dziękuję za wspaniałą lekturę (dałeś czadu, że hej!). Swego czasu zdarzało mi się częściej kursować na opisanej przez Ciebie trasie – przeważnie właśnie PKSem (wsiadałam & wysiadałam na Dworcu Zachodnim ;)).
Aż zatęskniłam znowu za Warszawą, która notabene jest jednym z moich „miejsc mocy” na mapie Polski 🙂
Co do „miejsc mocy” za sprawą mojego Pracodawcy w pewnym sensie, mógłbym napisać to samo 🙂
A tak naprawdę i z ciemnej, i z jasnej jej strony od 11-u lat czynię użytek głównie w kultowych Starych Babicach 😉
Wpadnij kiedyś, a może i Ciebie doenergetyzują? 😉
Pozdrówka, buziaczek! 🙂
Mulţumescu-ţi ţie, Doamne, że mojej ulubionej Celebrytce III RP włos z głosy nie spadł! Nierozważny Signore Dottore nie darowałby sobie tego do końca życia, co pewnie zaważyłoby na jego karierze…. Toate cele bune 😉
To nie Pana wina, Dottore… Pacjent, któremu udzielał Pan pomocy, okazał się po prostu wyjątkowo przebiegłym i cynicznym człowiekiem. Czeka Pana ciężka praca a nawet walka o przywrócenie go społeczeństwu. Znając pana doskonałe kwalifikacje ufam, że wyjdzie Pan z niej zwycięsko.
Co do zaś pani redaktor Fille…
Na szczęście, panie doktorze, nasza wspólna ulubiona Celebrytka jeszcze raz potwierdziła, że kwalifikacje agentki 007 nie były jej przypisane na wyrost. 😉 🙂
Niezaradna ta pana redaktorka. Ja natychmiast jeszcze w autokarze pooprosilabym kogos o komorke aby dryndnac do meza. ale tak w ogole opowiadanie fajnie napisane i czytalo mi sie sympa i z zainteresowaniem
t
Dziękuję za kompliki. 🙂
Niezaradna? Caterina? – O, nie! Sądzę, że raczej uczynna i zapobiegliwa. Bo gdyby postąpiła według Pani sugestii, to o czym, ja – nieborak – miałbym tedy pisać? 😉 😉