W sali widowiskowej hotelu spa „Młyn Jacka” zamiast księżyca w „niebie” wisiała srebrzysta tarcza. Prawie nie świeciła a jedynie odcinała się nieco jaśniejszym konturem od podsufitki. Jej mgliste migotanie co chwila przyczyniało się do zmiany stopnia szarości sceny, raz rozświetlając ją, raz przyciemniając. W końcu ukracając napięte wyczekiwanie publiczności z półmroku estrady wyłoniła się tajemnicza kobieca sylwetka. Tak! To była bez wątpienia ona – Juliette La Colombine, moja niegdysiejsza bajka, miłość, przyjaciółka, ekstrawagancka kochanka… innymi słowy: Cecylia z domu Jędrzejczyk, po niedawnym mężu Cecylia Haro – femme fatale europejskich celebrytów i koneserów pięknych kobiet… Od razu skupiłem na niej swe chciwe spojrzenie.
Juliette La Colombine na moment zastygła. Chwila się przedłużała. Ale w końcu nieznacznie schyliła głowę do mikrofonu, jakby wsłuchując się w niedostępny dla nikogo innego poza nią samą szept. Gra cieni i światła ewokowała wrażenie, że także i szansonistka potajemnie wyszeptuje do mikrofonu coś nieuchwytnego, czułego, ezoterycznego.
Odziana była niezwykle prosto: dżinsy, przewiewna ciemna bluzka. Na głowie – krótka, niemal chłopięca, fryzura. Sądząc po tuzinkowym wystroju – pozowała na zwyczajną tutejszą, wadowicką dziewczynę, może nawet na Zosię, poprzednią żonę mecenasa Marka Haro, którego owinąwszy sobie najpierw wokół palca, przymusiła do rozwodu a następnie do ożenku z nią samą zakończonego rozwodem jeszcze szybciej, niż ich krótka znajomość.
Nagle uczyniła gest lewą ręką, jakby ugłaskiwała zbłąkany, podbeskidzki wiatr. Albo falę jeszcze niewybrzmiałej nuty. Albo coś innego, szamańskiego, w każdym razie dla zgromadzonej w sali publiczności coś iście tajemniczego. Po kolejnej sekundzie otworzyła niespodziewanie szeroko oczy i hardo przeszyła mnie swym świdrującym spojrzeniem. A potem jej wzrok znów wrócił do krainy mroków.
Juliette La Colombine uniosła ręce do wysokości barku. Jej palce przebierały po niewidzialnych strunach. Gładziły po niewidzialnym instrumencie, który zapewne jawił się teraz przed jej zamkniętymi oczyma. Zdmuchnęła z mikrofonu niewidzialny puch i już po chwili, niepostrzeżenie, cała sala wypełniła się nieopisanym, nieuchwytnym rytmem nouveau-jazzu. Z mroku sceny do słuchaczy doleciały wreszcie pierwsze dźwięki:
– Avec tout mon amour, mon cher poète…
Nawet, gdy piosenkarka rozmijała się o ćwierć tonu lub po prostu nieznacznie przyspieszała względem pianisty – jej głos wybrzmiewał magią. Taki żywy śpiew, słowem: oddech światła i cieni. Brzmienia fortepianu ukrytego w ciemności ześlizgując się ze sceny miksowały się z jej głosem i jak ezoteryczna chmura dźwięków rozpływały się ponad salą.
Nagle Juliette La Colombine potrząsnęła głową, jakby zlękniona chciała powiedzieć do czegoś niewidzialnego: „nie!”. Potem jednak uspokoiła się i łagodnie skinęła spojrzeniem na kogoś lub na coś innego.
Muzyka stopniowo cichła. Piosenkarka coraz bardziej zlewała się z ciemnością sceny. Robiła charakterystyczne ruchy ciała, jakby na podobieństwo dzikiego kota próbującego ocierać się o półmrok.
Włączono reflektory. Maszyny wypuściły na scenę chmurę sztucznego dymu. Do ostro świecących promieni wtopiły się siwe kłęby. I wyszło tak, jakby samo światło zawirowało wokół wyciszonej chwilowo szansonistki. Dziwne cienie rozchodziły się wszędzie. Miało się wrażenie, że jakieś pozaziemskie istoty z niezgłębionego wszechświatu przybywały tu by pląsać w fantazyjnym korowodzie. Księżycowe promienie spływały spod sufitu, z góry, w poprzek gałęzi niewidzialnego lasu tonąc w upiornej mgle. Po chwili system audio zastąpił je deszczem. Woda spadając z „nieba” unicestwiała zamglenie do stanu, jakby nie było go wcześniej w ogóle. Deszcz optyczny zalewał scenę coraz intensywniej. Już nawet cała sala wypełniała się jego szelestem i zapachem wilgoci.
Gdy Juliette La Colombine dotknęła kropli padającego światła – nowy reflektorowy snop rozjaśnił część fortepianu. Na czarnej płycie instrumentu ukazała się dziwna plama w kształcie ludzkiej sylwetki. Ręka piosenkarki niemal przeszyła tę plamę na wskroś, powodując, że tajemnicza zmaza natychmiast znikła.
Kolejny punkt światła, jak tylko podeszła w jego zasięg Juliette La Colombine z podniesioną ręką, odsunął się samoistnie, odsunął się nim nawet zdążyła rękę opuścić. Optyczny deszcz ucichł. Teraz światło przybrało formę strun srebrzystych odcieni. Dotknęła ich. Nowa melodia zaintonowana przez fortepian sączyła się kapiąc upiornym deszczem w pogrążającej się w półmroku sali. Pianista wciąż ukryty był poza wąską skoncentrowaną wiązką reflektorów. Widać było tylko jego ręce. Dokładniej rzecz biorąc, ich odbicie w czołowej płycie fortepianu. Juliette La Colombine wciąż milczała. Zwarła dłonie w zaskakujący geście podobnym do tego, w jaki sposób motyle składają po locie swe skrzydła. Odsunęła się od mikrofonu i stanęła między dwoma snopami świateł. Odwrócona plecami do publiczności sprawiała wrażenie, że obydwie świetliste taśmy zaczynają ją owijać. Ich odblaski pląsały po jej szyi, ramionach, po jej plecach. Zrobiła pół kroku w bok i pół-profilem odwróciła się do publiczności. Kontur ostro zarysowanej sylwetki śpiewaczki otoczyła subtelna falująca linia. Gdy pojedynczy promień musnął jeden z jej policzków – fortepian ucichł. Juliette La Colombine wróciła do mikrofonu. Wydawało się, że jest już gotowa zaintonować kolejny song, ale nic się nie działo. Jej ręka zamarła w pięknym geście zatrzymując się na czymś. Przyjrzałem się jej uważnie. I kiedy odniosłem wreszcie wrażenie, że udało mi się dostrzec coś bliżej nieokreślonego, niekształtnego – miraż zniknął. Być może był to tylko jeden z krótkotrwałych błysków światła i nic więcej… W końcu i realny profil Juliette La Colombine zaśpiewał. W takt songu ręce szansonistki popychały dźwięki i emocje w stronę publiczności, dyrygowały niewidzialną orkiestrą, składającą się z ruchu powietrza, muzyki, cieni i doznań. Potem przy mikrofonie zapaliła się mała lampka, prawie iskra. Juliette La Colombine odwróciła się do niej, i wyszło to tak, jakby ta jej zaintonowana przed sekundą pieśń była przeznaczona dla tego nowego, maleńkiego źródełka światła:
– Le temps pour aimer, le temps de quitter… mon cher poète…
Pod koniec kompozycji już nie śpiewała, a tylko dotykała ustami mikrofonu. Być może chciała, aby publiczność „odczuła” jej oddech. W końcu zapadła zupełna cisza wypełniona grą światła i ciemności. Reflektory pod „niebem” zajaśniały na pół mocy. Teraz świecące plamy sunęły po deskach sceny, jakby po jakieś fantazyjnej rafie koralowej. Juliette La Colombine poprawiła włosy, patrząc na swe odbicie w wielkiej czarnej płycie fortepianu. Potem zanurzyła rękę w ciemności skąd wyłowiła flet. Musnęła go wargami.
Uwieńczeniem pocałunku było brzmienie jakże słodkiej melodii, melodii całkowicie eterycznej, jak koloryt bajki, pięknej bajki z innego świata. Niepostrzeżenie dźwięk fletu zamieniał się w szept. Wydawało się, że Juliette La Colombine szeptała coś na pożegnanie. Ale sensu jej słów rozum nie wyłapywał. Być może słowa szeptu były przeznaczone nie jemu, a czemuś innemu? Wokalistka zwróciła flet ciemności. Zamknęła oczy i odchyliła głowę do promieni światła, jakby chciała namacalnie poczuć ich dotyk skórą. Albo jakimś szóstym zmysłem. Otworzyła oczy i ponownie przeszyła mnie spojrzeniem na wskroś. Spoglądała przeze mnie na betonowe ściany i cały świat. Wyżej i dalej niż niebo. Lampy podsufitowe stopniowo gasły. Sala pogrążała się w mroku. Ostatnim z ostatnich źródeł światła był blask jej oczu, który też w końcu zniknął; blask oczu pełnych łez i dziwnej siły wewnętrznej.
*
– Cecylio… Byłaś wspaniała. Wciąż jeszcze jestem pod kosmicznym wrażeniem… – Entuzjastycznie pogratulowałem Juliette w jej prywatnym hotelowym apartamencie, dla potrzeb którego dyrekcja „Młyn Jacka Hotel & SPA****” zaaranżowała całe drugie piętro.
– Wiesz, Januszu… – odpowiedziała machając ręką w geście znudzenia komplementami i pobłażliwości, – gdybyś mnie dziś zapytał: gdzie jest Morze Martwe? W jakim mieście lub w jakim kraju? Wiesz, co bym ci odpowiedziała?
Spojrzałem skonsternowany na mą eks femme fatale, na mą przyjaciółkę, kochankę w jednej osobie nie bardzo rozumiejąc intencji pytania:
– Nie wiem, Cesil… Powiesz mi sama?
Spojrzała na mnie wzrokiem obitego psa, uśmiechnęła się smutno i musnęła wewnętrzną powierzchnią dłoni po mym policzku, a następnie przyłożywszy czule głowę do mej piersi, jakby próbując wsłuchać się w rytm serca cicho wyszeptała:
– Januszu, dziś jestem prawie pewna, że to morze mieszka we mnie samej. Gdy po raz kolejny się ożeniłeś pozostawiając mnie w bezdusznym, pustym Paryżu, pozostawiając samą sobie, zrozumiałam, że we mnie nie ma już niczego żywego. Wyschłam. Sczerstwiałam bez ciebie. Stałam się wewnątrz pustą powłoką, jak ciało bez duszy…
– Cesil… rozstaliśmy się przecież jak przyjaciele. – Próbowałem utulić dziewczynę całując delikatnie po jej karych włosach, czule głaszcząc po odsłoniętych łopatkach i ramionach. – Wspólne i nie zawsze uczciwe biznesy sprawiły, że musimy trzymać sztamę. Czy chcemy, czy nie. Wiem o tym. I jak widzisz – moja czarodziejko – dotrzymuję umowy, przyjechałem na twoje zawołanie, jestem przy tobie… i chcę być, bez względu na wszystko i na każdą świętość… Ale chcę też, abyś zrozumiała, że pragnę pozostać tylko i wyłącznie twoim przyjacielem, nie kochankiem…
– Przyjacielem? Raczej odwiecznym oponentem, który się zawsze wykłóca o to, czy tęcze rozpoczyna fiolet czy róż… A ja, po każdej kłótni z tobą, muszę się zbierać ponownie, układać kawałek po kawałku, jak puzzle, których…
– Czerwień…, – przerwałem jej.
– Co, czerwień? – Zapytała wytrącona z toku myśli.
– Czerwień rozpoczyna tęczę, droga Cesil, kończy fiolet. Zapamiętaj: czerwień – czyli kolor rozbudzonej miłości, pożądania, emocji i skrajnych uczuć, fiolet – kolor magii, kolor zewnętrznej otoczki płomienia, śladu umykającego dymu z kadzidła, kolor tajemniczego poblasku zachodzącego słońca, wieńczącego dzień… Czerwień zaczyna, fiolet kończy.
– I tak nigdy nie uchowam w pamięci, mój ty poeto, tych wszystkich pana wynurzeń, porównań… Lepiej mnie pocałuj. Bo przynajmniej smaku twych pocałunków nie zapominam nigdy.
– Czemu Patrzysz Żabko Zielona Na Głupiego Faraona? – Od niechcenia zażartowałem.
– Januszu?!
– Hę?
– Dobrze się czujesz? Co za żabka i faraon? – Cecylia zabrała głowę z mej piersi i nie bardzo rozumiejąc o czym mówię z trwogą i zdziwieniem w oczach spojrzała na mój, zapewne teraz dla niej, z lekka głupawy uśmiech. – Co mnie obchodzi, ze jesteś żonaty? Zawsze bywałeś i nigdy ci to nie przeszkadzało, jeśli ty o tym teraz pijesz…
– W tym zdaniu, moja droga czarodziejko, pierwsze litery wyrazów pochodzą od pierwszych liter nazw kolorów tęczy, znaczy się: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, granatowy, fioletowy…, – pospiesznie wytłumaczyłem kalambur, zaś zabierając uśmiech z twarzy odpowiedziałem: – a co do moich żon, tak, masz rację, nigdy mi nie przeszkadzało. Jest tylko pewna drobna różnica: „co było a nie jest nie pisze się w rejestr”. Ja moją aktualną żonę najzwyczajniej dziś kocham. Howgh!
– Tak? Kochasz? A co mnie to obchodzi? – Żachnęła się. – Kochaj sobie. Sam powiedziałeś, że musimy trzymać sztamę. I że ty ją trzymasz. Więc w ramach tej sztamy kochaj żonę, ale pieprz się i z nią, i ze mną, mój ty poeto, i nie filozofuj… – Ręce Cecylii vulgo: Juliette La Colombine, do tej pory splecione za moimi plecami, ześliznęły się sprawnie w kierunku mych pośladków. – A co do sztamy, jeśli chcesz wiedzieć, sztama to dla mnie jak…
– Wiem, wiem, – przerwałem jej, – jak rama, co zdzierży nawet worek ziemniaków… Pamiętam te pani jędrne porównania, pani Ceylio. – I uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
– …jak brama do raju i piekła, Januszu… – Prawa dłoń Julietty przesunęła się do klamry mojego paska i rozpoczęła potyczkę w celu odryglowania klamerki. – Porównania twej czarodziejki, jak widzisz, też przy panu subtelnieją, panie poeto…
– Cesil… ja… Cesil, kochanie… – moja dłoń nie w porę przyszła klamerce z odsieczą, spodnie w geście całkowitej porażki osunęły się do kolan. – Cecil, zaczekaj… – W ostatniej chwili powstrzymałem kucająca przed mną dziewczynę przywracając ją na powrót do pionu… – Opanujmy się, proszę! Nie teraz… Zaraz muszę odebrać Natalkę ze SPA. Obiecałem romantyczną kolację…
– Nie obchodzą mnie twoje zobowiązania, Januszu. Chce się z tobą pieprzyć teraz i zaraz! – Warknęła. I patrząc mi prosto w oczy spojrzeniem butnym i przenikliwym, zupełnie takim samym, jak tym ze sceny, rozpięła tym razem swoje własne spodnie, wykopała ze stóp pantofle (ruchem parabolicznym kierując je po kolei w stronę drzwi), zaczęła rozpinać bluzkę. – Nie zatrzymam cię dzisiaj długo, mój poeto. Ale musisz być grzeczny i miły.
Zdurniałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. A może nie chciałem mówić nic? Może pod płaszczykiem pruderii i małżeńskiej wierności tak naprawdę chciałem jednak przelecieć tę gorącą flamę i potem dopiero zrobić minę świętoszka? Niechybnie tak…
– No co tak stoisz, jak muł? Dziś wystarczy mi kwadransik. Jestem trochę skołowana po koncercie… Potem pójdziesz sobie do stęsknionej żoneczki. Obiecuję!
– Ale Cesil… Ja, naprawdę, wolałbym…
– Spieszyć mi tu już się ze mną pod prysznic, bo zmienię zdanie i nie wypuszczę przed świtem…
*
Gdy minął kolejny kwadrans, nie drugi już i nie trzeci – dzwoni komórka. Nie Cecylii bynajmniej komórka – moja… Morderczo wykończony i wciąż błędnym spojrzeniem patrzę na wyświetlacz.
– Rany boskie! To Natalka… – Z przerażeniem stwierdziłem przypominając sobie o przyrzeczonym małżonce zobowiązaniu.
– Żoneczka? Daj porozmawiam sobie. – I z miną zapewniającą o odpowiedzialności swych przemyślanych zamiarów wyciągnęła rękę.
– Zwariowałaś chyba! – Odpowiedziałem z autentycznym strachem, ale nie oponowałem. Jakiś szósty zmysł podpowiadał mi, że jeśli ktoś teraz zdoła wyciągnąć mnie z opresji to właśnie i tylko ona: Juliette La Colombine. Mistrzyni snucia intryg i zażegnywania skandali.
– Spokojnie, Januszu, mam w takich tuzinkowych in flagranti niezłą wprawę. – I nie czekając na moje przyzwolenie, nie czekając w ogóle na jakąkolwiek z mej strony reakcję zabrała mi z dłoni telefonik i sprawnie przycisnąwszy stosowny klawisz odezwała się do słuchawki: – Pani Natalia Babicka? Dobry wieczór pani, tutaj Juliette La Colombine. Proszę wybaczyć, ale mąż pani w tym momencie siedzi w sąsiednim pokoju wraz z moim asystentem Jean-Pierre d’Artigny nad finalną wersją wywiadu, który publikowany będzie w jutrzejszym Le Monde. Jeśli to coś bardzo pilnego, to zaraz pójdę i przekażę mu telefon…
– …
– Dobrze proszę pani. Powitórzę mężowi. Proszę się na niego nie gniewać, obiecuję, że w ciągu piętnastu, góra dwudziestu minut, jeśli panowie nie dokończą wywiadu rozkażę, aby przełożyli publikację na kolejne wydanie.
– …
Pani Natalio, a może wolałaby pani, tymczasem, potowarzyszyć mi w kolacji, aby panowie spokojnie dokończyli pracę? Kucharz przygotował wspaniałe owoce morza na dzisiejszy wieczór. Byłoby mi bardzo miło…
– …
– Rozumiem… Dobrze. Obiecuję zatem, że najdalej za dwadzieścia minut mąż zamelduje się u pani stóp, z koszem kwiatów, które mu przekażę wraz z moimi przeprosinami. Jeszcze raz proszę i mi, i mojemu asystentowi wybaczyć za całe zamieszanie i czasowe przesunięcie państwa planów. A męza, jak obiecałam, zaraz do pani odsyłam.
Zakończyła rozmowę, nacisnęła rozłącz.
– Cecylio… ty jesteś niesamowita. – Spojrzałem z uznaniem na kochankę, – Teraz rozumiem dlaczego zawsze z taką łatwością owijałaś sobie nie tylko mężczyzn wokół palca, nie tylko mężczyzn, bo ich łatwowierne żony także…
– Januszku… – odezwała się udając, że wypowiedzianą przeze mnie kwestię puściła mimo uszu. – Jak usłyszałeś – los podarował nam kolejne piętnaście minut. Do roboty, mój nadwiślański Casanowo…
Gdy po dwudziestu minutach wychodziłem na ugiętych nogach spod prysznica Cecylia trzymała moją komórkę i wstukiwała jakieś znaki.
– A ty co? Co przy niej majstrujesz? – Odezwałem się zaniepokojony. – Nawet przecież nie znasz hasła blokady kalwiatury?!
– Hasła? Januszku… Jakiś ty konserwatywny maniak. Od lat u ciebie w każdym urządzeniu ten sam pasporcik: Cati_abc. Naddal wzdychasz do Cateriny, do tej dziennikarskiej gąski?… Widocznie tak, skoro nie podmieniłeś… – odpowiedziała sama sobie.
– Proszę nie wyrażać się tak o mej najwierniejszej przyjaciółce. Ja nigdy nie ośmieliłbym się podobnie mówić o Marku Haro, twym eks, który, nawiasem mówiąc, po waszym rozwodzie zamieszkał w pobliskich Wadowicach. Wiedziałaś chociaż o tym? Tak się składa, byliśmy z Natalką z nim wczoraj i z jego uroczą małżonką na wadowickich kremówkach…
– Marek Haro mnie kompletnie nie interesuje. A tym bardziej gdzie aktualnie i z kim chodzi do łóżka uprawiać seks. Nie zmieniaj tematu, Januszu…
– Nie zmieniam. Informuję tylko i proszę…
– Ja ciebie też informuję i proszę: pozbądź się wreszcie tego przemądrzałego pustaka przez wielkie „P”, tej lansiary, zakichanej highfashionistki, tej łowczyni samców alfa, pozbądź się, bo inaczej wykorzysta ciebie do cna, wyciśnie jak cytrynę i jako bezużyteczny już rekwizyt wyrzuci na śmietnik. A w najlepszym przypadku z obywatela Europy, ta obłudna bałkańska gwiazdeczka – przeinaczy cię w swój nędzny podnóżek… Gdybyś chociaż wiedział jak często ciebie oszukuje i ogłupia, jak zwodzi półprawdami… Ale ty, oczywiście, wolisz udawać, że ufasz każdemu jej słowu, że o niczym nie wiesz… że masz w niej wspaniałą kumpelę, romantyczną kochankę i wsparcie dla duszy. Och, mój biedny Januszu, współczuję ci! Faceci, gdy myślą o kobietach, nigdy nie używają rozumu, a czegoś zgoła bardziej prozaicznego.
– Bredzisz. Szkoda mi czasu na dalszą konwersację.
– Mi też szkoda. Masz! Oto twój telefonik. – I wręczyła mi z jakiś dziwnym uśmiechem moje pozłacane LG G3. Chciałam zadzwonić do siebie, bo gdzieś mi się zapodziała moja, ale już nie potrzebuję. Poradzę sobie.
– Niechybnie poradzisz, skoro twoja komórka od ponad godziny leży w tym samym miejscu, tu obok, na stole…
– Biegnij do żoneczki, chłoptasiu. A gdybyś na noc potrzebował Viagry, ta oto dla ciebie – gratis. W końcu trochę się tu napracowałeś, przy pisaniu wywiadu dla Le Monde… – i próbowała wręczyć mi kartonik z niebieską tabletką. – Jak widzisz, nigdy nie byłam i nadal nie jestem egoistką. Na mnie możesz zawsze liczyć, Jasiu…Gdy trzeba – umiem się nawet tobą dzielić z innymi.
– Jesteś żałosna. – skwitowałem krótko, bez eskalowania emocji.
– Kiedyś jeszcze pożałujesz tych słów. Oby nie było za późno. – Westchnęła…
– Wątpię.
– Acha, – na odchodne jeszcze poinformowała. – Próbując „do siebie zadzwonić” niechcący skasowałam ci wszystkie ustawienia, kontakty i dane w telefoniku. Przeproś wszystkie swoje panienki i fanki, że czasowo dla nich zamilkłeś. Ale jak kochają, na pewno okażą wyrozumiałość i same zatroszczą się o odnowienie kontaktów.
– Wariatka! – wycedziwszy przez zęby opuściłem apartament szansonistki trzaskając drzwiami.