Le temps excellent!

Siny zmierzch przenikały owale ledwie bielących się w górze ulicznych latarni. Każda oprawa świetlówki obtoczona była kryształkami zmarzniętego szronu, który jak blade motylki rozmywał i tak niezbyt jasne światło przezierające się przez mętną poświatę. Zimny i mglisty styczeń na opustoszałej ulicy, gdzie nawet dźwięki pozamarzały w ciepłych mieszkaniach, albo zebrały się w duże stada i odleciały na południe. Niewiele z nich ostało się tutaj, tych dźwieków, aby przezimować.

Przy wejściu głównym, w pobliżu wystawionych na zewnątrz pokrytych szronem zielonych pojemników ze śmieciami, wolno krzątały się dwie obskurne postaci. Jedna z nich – mężczyzna: wysoki, lekko zgarbiony, jeszcze do reszty niezaniedbany, aby zarosnąć od brudu. Odziany był w skórzaną kurtkę, którą najprawdopodobniej znalazł niedawno, gdzieś tu  w pobliżu. Drugi, a właściwie druga – drobna i nieduża kobieta: w długim płaszczu niemal do samej ziemi, w różowym, kobiecym kapeluszu na głowie wiązanym pod szyją.

Ostatnio, często przychodzą tu, ta dwójka. Po pierwsze, całkiem niedaleko stąd znajduje się duży sklep i czasami pojemniki na śmiecie wypełniane są przeterminowanymi produktami, wśród których można  znaleźć niedopite w puszkach piwo(!) Po drugie, w tym apartamentowcu mieszkają całkiem niebiedni mieszkańcy. Choć, prawda, dom nie z tych, w których pomieszkuje najważniejsza elita, ale, w końcu, usytuowany w centrum miasta, nowoczesna architektura, a więc ludzie, którzy mogą sobie pozwolić aby w nim zamieszkać, oczywiście, nie mogą być biedni.

Wstydliwie czerwony «Cruiser»,  „poniżony moralnie” wymalowanymi na jego karoserii pstro-różowymi kwiatkami, wolno brnie przez labirynt zaparkowanych popularnych modeli aut, dopóki nie znajdzie ukojenia na zarezerwowanym tylko dla siebie placyku, tuż przed wejściem. A to, co w tym wszystkim najbardziej uwłacza niewątpliwie męskiej duszy ogromnej maszyny, to fakt, że za kierownicą siedzi blondynka. Niezmierzony duch „potwora” zapewne marzy o otwartej przestrzeni sawanny, o wydmach gorących pustyń, o ośnieżonych szczytach najwyższych gór, a tymczasem, tu co? – Przyszło mu brodzić po mieście szukając parkingów przy modnych butikach i drogich salonach… A tak w ogóle, kto pozwolił kobietom zasiadać za kierownicą takich maszyn? I zatrzymawszy sie na kopertce ze smutkiem we flarach gasi swe łzawe reflektory.

Blondynkajak blondynka. Zwyczajna taka, z długimi nogami, długimi włosami. W jednej ręce papieros, telefon – w drugiej. Drogi telefon. Zwyczajnych telefonów u takich blondynek nie uświadczysz. To, co tu jeszcze szokuje – że takie indywidua są w stanie jednocześnie żuć gumę i palić papierosa. Dokładnie, jak ona – Cezar w minispódniczce! Krewko przeżuwa gumę w ustach jednocześnie głęboko zaciągając się i rozmawiając przez telefon.blondyna

– Januszu, czy ty jesteś debilem? Co, nie mogłeś uprzedzić mnie wcześniej, jak jest? – Głośno krzyczy do aparatu, kompletnie nie przejmując się, że mogą ją podsłuchiwać postronni. – Cholera!… Dość mam tej Twojej Fillki, zawsze ci wszystko pogmatwa, znajdź sobie wreszcie jakiegoś menedżera z jajami, a nie tę szlorę… Co, Martelko? jaka Martelko? Za cztery godziny samolot – i co mam teraz robić? …Emailem przesaleś?! Co mnie twoje internety obchodzą! Od tego masz telefon, żeby dzwonić… Tyle spraw muszę teraz poprzekaldac, a tu jeszcze i ta twoja przydupaska Ewelinka, także gdzieś ją wysłałeś, chyba tylko mi na złość, na zakupy do Belgii czy Berlina. Kurwa mać! To co, mam się teraz rozerwać na trzy części?… Nic, nic. Nie tłumacz sie… Ty zawsze masz rację!… Wkurzyła mnie ta twoja Fillka, Zresztą i ty też!. – I z rozdrażnieniem rzuca telefon do torebki wiszącej na łokciu i idzie w stronę drzwi apartamentowca.

Wyrzuciwszy niedopałek papierosa tuż przed samymi drzwiami zatrzymuje się i niespokojnie marszcząc czoło, zastanawia się prawdopodobnie nad czymś skomplikowanym, patrząc na mężczyznę grzebiącego w koszu ze śmieciami. Myślenie to proces przecież skomplikowany i wymaga niemało czasu.

– Ej, kolego! – W końcu postanowiła, – Tak! Do ciebie mówię, – potwierdziła w odpowiedzi na podniesiony zdziwiony wzrok wyblakłych oczu. – Czy możesz mi pomóc przenieść z mieszkania kilka pakunkow na śmietnik, a dam ci paczkę papierosów? Co? – I przekonana, że lump nie zrezygnuje, otwiera szerokie drzwi. Ze zdziwieniem wymieniwszy spojrzenia ze swą drobną towarzyszką, zgarbionej postury mężczyzna  oddaje do jej rąk swój brudny, na wpół pusty worek i rusza śladem blondyny.

W windzie stanęła w najdalszym kącie, ze wstrętem marszcząc nos i z wyraźną pogardą, gniewnymi oczyma patrzyła na wciśniętego w przeciwległy kąt mężczyznę. Ten – zachowywał nad wyraz stoicki spokój i milczenie. Nowoczesny elewator prawie bezgłośnie wyliczał mijane piętra, aż do samej góry, gdzie żyją tylko najwyżej latające ptaki, moszczące tu sobie duże i ciepłe gniazda.

Długo wodziła się z zamkami, wyłączaniem alarmu i zapalaniem w całym mieszkaniu świateł. W końcu odezwała się:

– Chodź do kuchni, tylko schludnie… tędy i tutaj – rozkazuje, pokazując palcem z długim paznokciem, którędy dokładnie iść, – tak, dobrze! Nie dotykać ścian pazurami, wszystko mi zasyfisz! Zresztą, nie dotykaj póki co niczego! Czekaj, dam ci papierowy ręcznik i rękawiczki! – krzyczy skądś, z głębi łazienki. I po kilku sekundach zjawia się w kuchni z rolkami papieru i gumowymi rękawiczkami.

– Znaczy, tak… – wyjaśnia póki co jeszcze nic nie rozumiejącemu mężczyźnie. – Trzeba opróżnić tę lodówkę z produktów. Całkowicie. Ja i mój przyjaciel wyjeżdżamy na miesiąc do Paryża, i byłoby niebezpieczne pozostawić lodówkę pełną. Kiedyś ulotniliśmy się na kilka tygodni – wracamy, a tu – katastrofa… Gdzieś, walnęły jakieś korki, i w lodówce, kurwa, pleśń. Zepsuło się wsio. A śmierdziało w kuchni tak, że trzeba było robić remont i wywalić sprzęt. Tak, więc, dawaj!  Wkładaj rękawiczki i ładuj wszystko do tych kartonów. Tylko alkoholu nie ruszaj!…. A zresztą, tę otwartą litrową butelkę też możesz zabrać. Masz farta, żebraczku…  naszą służącą wczoraj mój przyjaciel na urlop odprawił. Gdyby nie to, przeszłoby ci obok nosa…

W ciągu dziesięciu minut  wszystkie produkty przekoczowały z wnętrza lodówki do ciemnych plastykowych toreb. Mężczyzna, na koniec, starannie wygrzebał z zamrażarki pozostała zawartość, nerwowo zerkając na blondynkę, palącą papierosa w fotelu, czy aby nagle nie zmieni zdania? Samych kiełbas i szynek było co najmniej w dziesięciu sortach. Prawda, wszystkiego po trochu, za to w jakiej różnorodności! A to, co to jest? Co to za jakiś owoc? Gdzieś chyba widział na zdjęciu, ale nazwy nie pamięta. No dobrze, to potem, potem…  A to, co to za ser? Przecież to  Pul z bałkańskich oślic… Taki to kosztuje, szkoda mówić!… Eh! Za taką kasę mógłby… A taki ser to tu nie jedyny! Czego tu jeszcze nie ma, w tej lodówce!

Cztery duże opakowanie wypełnione. I nieogolony, zdumiony mężczyzna  rozejrzał się poszukując drzwi, przez które trzeba przejść z powrotem do klatki schodowej. Na samym progu zniesmaczona blondynka wcisnęła mu do osłoniętej rękawiczką dłoni studolarowy banknot  ze wszystkich sił starając się, aby tylko nie dotknąć obleśnego ubrania. I gdy przeszedł na drugą stronę progu głośno trzasnęła drzwiami. Bardzo się spieszyła.

– Chociażby dziękuję  powiedział, tępy prostak! – z irytacją odezwała się na tyle głośno, aby usłyszał.

*

Zziębnięta towarzyszka wiernie wyczekiwała przy śmietniku powrotu partnera, wysuwając nos spod podartego kołnierza.

– Le temps excellent! – moja najdroższa Luizko! – Szczęśliwym zachrypniętym głosem obwieszczał ledwie taszcząc ze sobą torby. – Apres un dejeuner beau on peut amnistier n’importe qui, meme leurs parents!!! – Jak mawiali sławni. Po dobre jkolacji można wybaczyć każdemu, nawet krewnym! Dziś będziemy mieć, zaiste, królewski obiad! Dali mi nawet doskonałej wódeczki. A ser Pul? Dawno nie widziałem nawet etykietki. Ostatnim razem, jak tłumaczyłem Boileau-Despreaux dla potrzeb pewnej akademickiej publikacji! Dwadzieścia lat minęło… Tak, Luizko, zapalimy sobie w naszej pieczarze Epikura! Zapalimy, jak to się mówi, świecę miłości.  A jeśli dziś nie będę za bardzo pijany, to znów będę gotów cały wieczor czytać ci wiersze wielkiego Verlaine’a! Se tenez plus ferme! Moja droga, trzymaj się mocno!

*

Zmrożony śnieg skrzypiał pod nogami. I prawie szczęśliwa para, kołysząc się pod ciężarem toreb, trzymając się za ręce, powoli rozpuszczała się w sinym zmierzchu wieczoru….

lista Cyberprzestrzennych

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *