Marina – czyli powrót z Cypru

Uwaga: kontynuacja nowelki pt. „Bonsoir, mademoiselle!”

– 1 –

Samolot ryknął ogromnymi turbinami, przekazując niekończące się wibracje pasażerom już profilaktycznie rozpłaszczonym w poduchach foteli. Wydawało się, że w ryku silników tonęły wszystkie dźwięki otaczającego życia: i dialogi dorosłych, i dźwięczny bełkot dzieci, i przepełnione strachem westchnienia podniebnych beniaminków. Marina zamknęła oczy. Powracające myśli z przeszłości znów zaczęły zapełniać jej cały umysł. Tysiące łez z powodu pospiesznie zakończonego romansu z Patrykiem przywracały wyraziste obrazy, które, wydawało się, powinny były już dawno być wymazane z pamięci na zawsze, ale, jak widać – nie były:usta

„Wiesz, Marino, nagle do mnie dotarło, że tak naprawdę od samego początku mnie nie kochałaś, a i ja nie byłem przygotowy na poważny związek. Wybacz, że ci o tym mówię bez ogródek, ale ja tak naprawdę myślę i czuję. To wszystko potoczyło się dla nas za szybko. Mam tak wiele teraz spraw związanych z organizacją mojego życia zawodowego, mam tak wiele problemów z ogarnięciem miliona zdarzeń, które niedawno wywróciły moje całe egzystencjalne jestestwo, że moje angażowanie się w nasz dalszy związek i kochanie za nas obojga byłoby, nazjzwyczajniej, niemądre i… nieuczciwe. Ty – tak początkowo naiwnie sądziłem, widziałaś we mnie kogoś bardzo ważnego, kogoś, z kim może mogłabyś dzielić całe swe życie, ale pomyliłem się. Zrozumiałem, że co najwyżej przypisujesz mi rolę przyjaciela rodziny, zbawcy i wybawcy z opresji twej babci, bo dla ciebie – rolę  jedynie „miłego”, sympatycznego doktora. To dla mnie za mało. Nie twoja to wina, ale i nie moja, Marino. Cóz… nie jesteśmy połówkami tego samego jabłka. Czy kiedykolwiek jeszcze moglibyśmy? – tego nie wiem. Bo ja sam wciąż nie wiem do końca czego chcę, czego szukam. Tak! Marino, wciąż jeszcze czegoś szukam, próbuję coś układać od nowa i … muszę, bo zmusiło mnie do tego moje życie… Jesteś cudowną kobietą, być może najwartościowszą ze wszystkich, które kiedykolwiek poznałem. I wiesz? Czasami sobie myślę, jak byłoby pięknie, gdybym spotkał ciebie za jakieś 10 lat?…Gdy już wszystko sobie poukładam, powyjaśniam… A teraz… teraz już żałuję tych na wyrost deklarowanych obietnic, ale, cóż, Marino… takie jest życie. I jeszcze raz ciebie przepraszam, że mimowolnie w nim zaistniałem… Potrzebuję więcej czasu, aby do końca zrozumieć i siebie, i swoje pragnienia. Oczywiście, wiem, że nie mam prawa prosić, aby taka dziewczyna, jak ty, dała mi ten czas do zastanowienia. Dlatego zdecydowałem się na doraźny wyjazd z Polski zwracajac ci pełnię wolności. Tak się złożyło, że zostałem zaproszony do współpracy z klilkoma zagranicznymi klinikami i decyzję musiałem podjąć natychmiast. Do ciebie pozostawiam więc ostateczne rozstzrygnięcie, czy będziesz jeszcze kiedykolwiek chciała się ze mną spotkać? – czy nie… czy będziesz mnie nienawidzić? czy po prostu zrozumiesz i wybaczysz. Decyduj, Marino, teraz już sama…”

Zszokowana nawet nie próbowała mu przerywać. Jak on śmiał uprzedzić jej decyzję?! Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Żeby jej, która (ledwie 6 lat temu) była królową balu, za prawo zatańczenia z którą biła się cała męska połowa studentów, a nawet kilku pracowników dydaktycznych uczelni, żeby jej mówiono takie słowa? Jej, której nigdy nie brakowało wielbicieli, a która nawet bez makijażu potrafiła owinąć wokół palca każdego mężczyznę? Jej takie słowa mówić?! Gładki kolor skóry, który od słońca szybko przybierał odcień oliwkowy, długie nogi, jak u fotomodelki, z wąskimi łydkami, jej elegancka, krągła linia bioder, ryże włosy do pasa, zmysłowe usta i duże oczy w kolorze chabru – zawsze wyzwalały pełne zachwytu spojrzenia mężczyzn, nawet przy całkowicie okazywanej z jej strony dla nich obojętności… A tu, co? Pudło? To co to się teraz stało? To jakaś zemsta od losu za wszystkie odrzucone względy zalotników? Paradoks?… Gdyby ona – Marina – właśnie taki finał tego związku mogła sobie wyobrazić wcześniej – nie pakowałaby mu się w ramiona. Grzecznie podziękowałaby za mistrzowskie zoperowanie babci, i wszystko. Tymczasem w odpowiedzi na jego długą przemowę ona – Marina – ledwie była w stanie „wycisnąć” z siebie: „Okay! Wszystko zrozumiałam. Życzę szczęścia…” I, zawinąwszy się na pięcie szybko odeszła – nieważne, dokąd… Aby tylko nie zauważył trzęsących się od płaczu jej ramion, aby tylko nie słyszał szlochu porzuconej kobiety, bo byłoby to upokarzające! Jak dobrze, że nie próbował jej dogonić! A z drugiej strony – ależ chciała wtedy wrócić i walnąć go w policzek! Nie raz – kilka razy, aż do bólu dłoni, ale nic to, jej ból dłoni… byleby jemu zadać szyderczy ból, który i tak byłby ledwie ułamkiem tego, jaki teraz czuła w sobie sama! Wpijając zęby w wargi dotarła do samochodu; szybko wsiadła, włączyła silnik i ruszyła do domu. Łzy utrudniały widzenie, myśli mieszały się ze zmysłami. Jak, w takim stanie udało jej się bezpiecznie dojechać do domu? – nawet nie wie. Rzuciła się na tapczan i dwie godziny płacząc patrzyła na przemian: w beżowy sufit i jasny letni krajobraz za oknem. Jak mogła aż tak głupio ulokować swe uczucia? Ona, zawsze taka rozsądna, przewidująca, ostrożna… Snuć plany, myśleć o dzieciach, o ślubie, a nawet o starości razem? Z tym niewdzięcznikiem?! Jak mogła?! Co ją tak omotało i co sprawiło, że uwierzyła draniowi?… Czyżby to wszystko było za sprawą jej babci, jej ukochanej babci i dla jej babci?… A gdzie w tym wszystkim miejsce dla jej samej? Zaczęła krzyczeć z bólu, który był gorszy od fizycznego, ponieważ nie można było go stłumić pastylką i jedyne do czego była teraz zdolną – to walić głową o poduszki.

– Zapamiętaj sobie! Nigdy, nigdy więcej nie ufaj takim draniom. Dziękuję ci „doktorze Swayze” za tę lekcję! Już nigdy nikogo więcej nie pokocham! Nigdy! Koniec!

Marina ocknęła się ze wspomnień, gdy kilku pasażerów nagrodziło pilota oklaskami za sprawnie przprowadzony start. Dziwny zwyczaj. Taki chyba tylko nasz, polski… Otarła łzy, a potem także sama cicho zaklaskała. Ale zaraz potem wstała. Musiała pójść do toalety – poprawić makijaż. „Nie godzi się rozpoczynać nowe życie z taką do reszty rozmemłaną twarzą”. Przeciskajac się wąskim korytarzykiem do przodu, między rzędami foteli – niechcący potrąciła ramię jakiegoś dystyngowanego pana. W jego drugie ramię wtuliła się, jak w jakąś ciepłą i miekką poduszeczkę równie wytworna pani, a właściwie młoda kobieta, taka z tych, jak to się mówi, które mogłby być ozdobą każdego domu mody.

– Przepraszam pana! – z zawstydzeniem szepnęła.

– Nic nie szkodzi… Życze miłego dnia. – Odpowiedział „nobliwy mężczyzna” uśmiechajac się do niej zaskakująco szczerze.

– Janusz, coś się stało? – Przebudziła się wtulona w jego ramieniu towarzyszka.

– Nic, nic… Śpij moja Kasieńko. Obudzę cię, jak będą serwowali obiad.

Jeszcze raz przepraszając za zamieszanie „nobliwych państwa” już dużo uważniej przeciskała się wąskim korytarzykiem docierając w końcu szczęśliwie do samej łazienki. „Skądś ich chyba kojarzę, – myślała poprawiając fryzurę w lustrze. – Tylko, skąd?”

Gdy samolot przelatywał nad oszałamiająco pięknymi chmurami, w kolorach mleczno-niebieskich z licznymi odcieniami szarości – zrobiła z okna kilka pamiątkowych fotek. („Jak tylko wylądujemy – natychmiast wrzucę na Facebooka!”) Chmury te do złudzenia przypominały jej morskie fale, na tle których tysiące promieni słońca migotało wszystkimi kolorami tęczy. Być może pod ich relaksującym wpływem Marina porzuciła w końcu wszelkie smutne myśli z przeszłości i do reszty pogodzona z samą sobą życzliwie rozejrzała się wokół. W sąsiednim rzędzie (za nią) mały, pewno trzyletni chłopiec uroczo i komiczne dzielił się wrażeniami z lotu ze swoimi rodzicami, w przedzie – siedzące pasażerki czarowały pasjansami sympatycznych swych sąsiadów, a jeszcze rząd wcześniej – ci sami „nobliwi państwo”, którym zdążyła się już wcześniej przyjrzeć, tym razem wesoło ze sobą dyskutowali. On, przed chwilą musiał jej chyba opowiedzieć coś bardzo śmieszbego, albo wygrał jakiś zakład, bo, z symaptycznym wyrazem twarzy podstawił policzek po nagrodę. Jego towarzyszka z uśmiechem i klepiąc przyjaźnie go po ramieniu (a jednocześnie grożąc filuternie palcem) wypłaciła mu głośnego buziaka. „Szcęściarze! – pomyślała Marina. – Lecą gdzieś we dwoje, może na romantyczną randkę… a ona – taka tu sama…Niesprawieliwy ten świat, niesprawiedliwy!… Zaraz zaraz! – nagle coś jej zaświtało w głowie, – czy ta babeczka to przypadkiem nie prezenterka z TV? Jak ona się nazywała… Jakoś… Nie… Nie pamiętam. A, co tam! Niech sobie lecą i mają na zdrowie!” – przerwała rozmyślania, jakoż w tej samej chwili urocze stewardessy zaczęły już roznosić obiad i napitki. Zjadła z apetytem dosłownie w kilka minut. Po obiedzie resztę lotu Marina przespała, owijając się brązowym pledem i swą delikatną, miłą w dotyku chustą. Obudziła się tylko na krótką chwilę, podczas międzylądowania na Krecie, gdzie spora grupa pasażerów opuszczała samolot. Wśród nich zauważyła także swoją zakochaną parę – „nobliwych państwa”. Odprowdziwszy wzrokiem do samego kokpitu „pana” i panią prezenterkę – ponownie na krótko zasnęła.

*

Lądowanie na Cyprze było niezwykle widowiskowe. Miało się wrażenie, że lotnisko zaczynało się już od linii wybrzeża. Larnaka przywitała samolot z Warszawy nocnymi, jasnokolorowymi światłami budynków, biorąc „aeroplan” w swe „objęcia”, obiecując każdemu, kto tu przybywa wakacje i niezapomniane wrażenia. Miękkie lądowanie i następująca po nim przewózka autobusem dodała miłego nastroju. Recepcjonista z „Cavo Maris Beach Hotel” w którym miała zabukowany pobyt – był uprzejmy i uśmiechnięty, pokój – przestronny, jasny i wygodny. Miasto, już z okna samolotu cieszyło oczy niezwykłą architekturą i jakimiś irracjonalnymi zapachami wolności, radości i triumfu rozumu. „To będzie na pewno niezapomniany pobyt” – pomyślała.

 

– 2 –

– No, w końcu… w końcu będę szczęśliwa! – głośno wykrzyknęła z zachwytu, gdy w pełni się rozpakowała i gdy w krótkiej, niebieskiej, satynowej nocnej koszuli wyszła na balkon z widokiem na ulicę. Obok, w dole – przejeżdżały samochody, a po przeciwległej stronie ulicy z rozświetlonych okien innych hoteli, pdobnie jak ona wyglądało kilku, pewno swiezo przybyłych turystów. Ale niewiele ją interesowało, czy będzie na nią ktoś patrzył, czy nie. Serce radośnie pukało od jakieś niejasnej, ale jednak nadziei.

– Także tu jesteś sama? – Usłyszała z boku, z sąsiedniego balkonu przyjemny głos kobiecy.

– Tak! – uśmiechnęła się w odpowiedzi dziewczynie o jasnoryżowych włosach i szaro-zielonych źrenicach z lekko uniesionymi „kocięcymi” kącikami oczu, – Cześć! Poznajmy się, jestem Marina. Marina Różalska.

– Miło! A ja Ela… – odpowiedziała dziewczyna. – Stonowska.

– Może rozerwiemy się troszkę? Taka wspaniała noc… – zaproponowała Marina.

– Jeśli już, to tylko na krótko. Muszę jutro wcześnie wstać – bo czeka mnie pracowity dzień: aż dwie wycieczki!

– Wiesz, gdzie tu można by się zabawić?

– W ogóle, to stąd wszędzie jest blisko. W prawo, w lewo, w prawo – i jest się już w centrum.

I poszły na przechadzkę. Marina, jak zwykle uważna i przezorna, starała się zapamiętać drogę i spoglądała na sklepowe witryny i nieduży placyk, który mijały po drodze. Po zaledwie półgodzinnym spacerze Ela musiała jednak wracać do hotelu. Wróciły więc obie. Marina nie mogła zasnać od powodzi nowych wrażeń i, odsłuchawszy swój ukochany nokturn Chopina b-moll na Youtubie (jej najnowszy kolega – janusz1228 gra go naprawdę pięknie!), po dalszych kilku minutach poddała się w końcu władczym objęciom Morfeusza.

*

Następnego ranka po śniadaniu Marina, jako rasowa plażowiczka,  natychmiast odszukała plażę, po drodze nabywając bilety na kilka turystycznych wycieczek. Kilka razy musiała też dopytywać o drogę ( bo w obcych miastach zwykle szybko traciła orintację) i z trudem odpierać nieustanne naprzykrzania się miejscowych zalotników. Przeleżawszy niemal cały dzień na jasnozłotym piasku udała się na spacer szlakiem małych turystycznych sklepików. Kupiła swój ulubiony sok pomarańczowy i kilka pamiątek, by w końcu zmęczona całodziennymi wrażeniami wrócić do hotelu. Po chłodnym prysznicu i lekkiej kolacji przebrała się w swobodny, wieczorowo-turtystyczny strój i zapukała do sąsiedniego pokoju. Długo nikt nie odpowiadał. Na szczęście przypomniawszy sobie, że Ela wyjechała na całodzienną wycieczkę – już bez stresu i obaw o koleżankę udała się więc na wieczorny spacer sama.

Szła po dobrze oświetlonej alejce z licznymi barami, zdecydowanie odrzucając zaproszenia do odwiedzin kolejnej jakieś-tam knajpki, choćby tylko w celu skosztowania firmowego koktajlu. Była ubrana w zapierającą dech seledynową sukienke, z doskonale wkomponowanymi akcentami uwypuklającymi kształty jej nieskazitelnej figury (w postaci haftowanych kwiatów i pięknego stylowego naszyjnika uwodzicielsko koncżacym się na prawie odkrytym biuście (Niemożliwym było dla mężczyzn nie próbować zapuścić weń choćby jednego namiętnego looka).

Po wysłuchaniu co najmniej 10-u oryginalnych komplementów (w ciągu niespełna dwudziestominutowego spaceru!) Marina postanowiła dojść do końca uliczki i zataczając krąg wokół centrum z powrotem wrócić do hotelu. I w takich właśnie okolicznościach, gdy samotnie, w promieniach zachodzącego słońca, grającego blaknącymi kolorami po jej seledynowej sukni szła wzdłuż alejki – ujrzał ją po raz pierwszy Janis.

– Bonsoir mademoiselle! Dobry wieczór, pięknej nieznajomej! Nazywam się Janis. – Po francusku i tylko z lekkim tutejszym akcentem odezwał się mężczyzna przyjemnym barytonem. – Pozwoli pani, że się przedstawię?

Marina uśmiechnęła się i pokręciła głową w postaci grzecznego „nie” i kontynuowała swój spacer. „Nie jestem Francuzką!” – odkrzyknęła mu po polsku, gdy tylko oddaliła się na „bezpieczną” odległość. Zaraz za kolejnym skrzyżowaniem dogonił ją ledwie chytajacy oddech dziesięcioletni chłopiec, z bukietem pięknych białych róż i powiedział po angielsku:

– Miss, is the gentleman asked me to convey to you this bouquet. He said he would be happy to give you these flowers and a card with his phone number. And that he really looked forward to your call, because you liked.

– Give him my thanks, youngman. – odpowiedziała Marina, wzięła od niego kwiaty i jeszcze raz spojrzała w stronę tamtego mężczyzny.

Wyglądał na pięćdziesiąt lat z górką. Ale prezentował się znakomicie: schludna marynarka, elegancka koszula z błękitną apaszką, wsyportowana sylwetka. Stał nieruchomo, jedno skrzyżowanie dalej i także patrzył na nią. Marina pomachała mu ręką i poszła w swą drogę rozmyślając o tym, czy powinna zadzwonić do niego? czy po prostu zapomnieć… Na kolejnym skrzyżowaniu skręciła w lewo i skierowała się do hotelu. Pięć minut później dogonił ją biały samochód z otwartym dachem. Za kierownicą siedział Janis.

– Z jakiegoś powodu boję się, że pani nie zadzwoni. Proszę pozwolić mi podwieźć panią tam, dokąd podąża. – Odezwał się zaskakująco płynną polszczyzną. – Jak ma pani na imię?

– Marina. Dzięki za propozycję, Janis. Zawsze masz taki romantyczny gest na okoliczność przypadkowej znajomości? A skąd w ogóle tak dobrze znasz język polski?

– Nie, Marina. To tylko pani od razu poraziła moje serce. To było dla mnie samego nieoczekiwane wydarzenie. I do tej pory nie doszedłem do siebie… Skąd znam? No, tak jakoś…

– Coś mi się zdaje, że jesteś wytrawnym łowcą kobiecych serc, panie Janis…

– Pani jest taka piękna, Marino… chciałbym z panią zjeść dziś wieczorem kolację.

Drzwi do kabrioletu wciąż były otwarte, a on stał przy nich szczerze zapraszając do środka.

– W końcu nie powiedział mi pan, skąd tak dobrze mówi po polsku? – zapytała, usadowiwszy się ostatecznie na wygodnym, skórzanym fotelu.

– Moja żona była Polką. Przez długie lata małżeństwa nauczyłem się przy niej rozmawiać w waszym języku.

– To jest, chce pan powiedzieć, że taki postawny, uroczy i atrakcyjny mężczyzna teraz jest singlem? Trudno w to uwierzyć!

– W tej chwili muszę odpocząć od związku. Wszyscy my ludzie miewamy takie okresy. Nic w tym dziwnego. – I zawiesił na niej pytające spojrzenie.

– W takim razie, dlaczego chce mnie pan poznać?

– Jest pani zawsze taka dociekliwa, Marino?

– Zawsze posługuję się logiką i analizuję sytuację, zanim podejmę decyzję o poznaniu kogokolwiek. A poza tym… już przyjechaliśmy. Dziękuję za ciekawą rozmowę i za propozycję. Odezwę się do pana.

– Zwodzi mnie pani… Wiem, – z rezygnacją westchnął.

– Wie pan co, panie Janis? Jeśli chodzi o mnie – to ja słów na wiatr nie rzucam nigdy. Miłego wieczoru i do zobaczenia!

Po wejściu do hotelu Marina od razu poprosiła na recepcji o wazon do kwiatów. Ich woń po chwili roznosiła się w jej pokoju ostrym, acz słodkim zapachem. Resztę wieczoru postanowiła spędzić w hotelu – oglądała na YT kolejne filmiki Janusza1228 i słuchała opowieści i wrażeń Eli z „zaliczonych” przez nią wycieczek. Następnie, decydując, że na dziś doświadczeń wystarczy, udała się do łóżka, jeszcze przed samym zaśnięciem wysyłając Janisowi SMS-a: „Dziękuję za kwiaty! Dobrej nocy.”

 

– 3 –

Wczesnym rankiem jasne słońce bezceremonialnie budziło wszystkich mieszkańców miasta. Gdy tylko promienie wtargnęły do pokoju – jej oczy otworzyły się same. Popiskujący SMS od Janisa dodatkowo przydawał pogodnego nastroju:

„Dzień dobry, cennemu kwiatkowi, podarowanemu mi wczoraj przez los!”

„Dzień dobry, Janis” – napisała w odpowiedzi.

„Kiedy się zobaczymy?” – Natychmiast przyszło zapytanie.

„Wieczorem. Przyjdę tam, gdzie się spotkaliśmy wczoraj, około 8 wieczorem” – odpisała Marina i zeszła na śniadanie. A po śniadaniu, razem z sąsiadką zza ściany Elą – poszła znowu na plażę.

Rozmemłane słońcem myśli nie chciały się układać w jej głowie w jakiekolwiek spójne obrazy. A może w ogóle nie chciało jej się o czymkolwiek myśleć?

– Pani, pozwólcie się poznać! – Od czasu do czasu rozlegały się prośby i pytania. – Nie, dziękujemy! – Na przemian odpowiadała to Marina, to Ela.

Jeden z „próbujących” podjął się wygłoszenia długiego monologu na temat Cypru. Marina nawet z ciekawości opuściła okulary przciwsłoneczne, aby mu się lepiej przyjrzeeć. Opalony, zupełnie łysy facet w czarnych okularach i czerwonych kąpielówkach wprost zasypywał ją propozycjami wspólnych wieczorowych imprez.

– Jesteś Polka, prawda? – Z pewnym naciskiem zapytał.

– Przez 20 minut mówił pan do mnie po angielsku, a dopiero teraz zainteresował się, czy aby rozumiałam? – Zabawnie podsumowała Marina. – Tak, jestem Polką. To chyba słychać.

– Od pocztku to wiedziałem. – odpowiedział.

– A co, czyżby Polki czymś szczególnym się tu wyróżniały od innych kobiet?

– Oczywiście, one są najładniejsze. Najbardziej seksowne i kształtne.

– Nie może to być, – ze śmiechem odpowiedziała, – sądzę, że niezły z pana bajerant.

– Czy byłoby możliwe zaprosić dziś panią na wspólną kolację do kawiarni?

– Niestety, nie. Mam już inne plany na wieczór.

– A jutro?

– A co z „jutro” – jeszcze nie wiem, zobaczy się później.

– Nazywam się Dmitrij, a pani, jak ma na imię?

– Marina.

– Ładne imię. Czy mogę dostać pani numer telefonu, piękna Marino? Aby umówić się z panią na jutrzejsze spotkanie?…

– Myślę, że lepiej wszystko powierzyć losowi, – zaśmiała się Marina. – Jeśli zechce – to się spotkamy. Jeśli nie – to widocznie tak ma być.

Po czym nałożyła z powrotem okulary i przewrócił się na brzuch, dając tym samym do zrozumienia, że audiencja skończona. Pięć minut później spojrzała na Elę pytając:

– Poszedł sobie?

– Kto?

– Ten facet w ślicznych kąpielówkach.

– Tak, poszedł topić smutki, bo nie dałaś mu telefonu. – Ela rozweseliła się.

– Cokolwiek jestem już zmęczona od tego notorycznego wykręcania się. Jak tu przetrwać w warunkach takiego stałego „obstrzału”?

– Nie wiem, udawać, że jest się głuchą.

– Dobre sobie i zabawne ! – Marina zaśmiała się, wyobrażając się w roli niemowy, jak na jakim obrazku. Następnie poszła się wykąpać w przyjemnie ciepłej, czystej wodzie, niezwykle orzeźwiającej nawet tymi swoimi słonymi bryzgami wpadającymi do ust i oczu. Gdy wróciła położyła się na ręczniku z nadzieją na krótką drzemkę.

– Proszę pani, czy mogę się z panią sfotografować? – Jakiś miły męski głos wyprowadził ją z półtransu.

Marina podniosła głowę i spotkała się z zielonymi oczyma mrugającymi pod szkiełkami przeciwsłonecznych fotochromów.

– A co to ja – jakaś gwiazda ekranu, żeby fotografować się ze mną? – chłodnym głosem odpowiedziała nieznajomemu, mimo wszystko zawieszając na nim swe badawcze spojrzenie. Twarz mężczyzny była nad wyraz uroczo-pociągła. Jasne, niebieskie spodenki na opalonym ciele, szczery, jasny uśmiech, jasnobrązowe włosy.

– Jest pani kimś znacznie lepszym, niż gwiazda filmowa, jeśli już o to chodzi. W moich oczach jest pani boginią Afrodytą,która wyłoniła się z tutejszych fal. – Mówił łamaną, choć dość sprawną angielszczyzną. Nieoczekiwanie przeszedł na język polski. – Czy słyszała pani o miejscowej legendzie?

– Wie pan co? Tutaj, na Cyprze zaskakuje mnie mnogość miłych mężczyzn. Po pierwsze, wszyscy rozmawiają po polsku. Po drugie, wy wszyscy musieliście odbyć jakieś kursy w twórczym prawieniu komplementów. Nigdy w życiu tylu i takich nie doświadczałam. A tak w ogóle, nie jestem tu sama, a z przyjaciółką. Nie wydaje się panu, młody człowieku, że zachowuje się pan trochę wobec niej niegrzecznie?

– Och, przepraszam. Chciałem tylko się dowiedzieć – jak ma pani na imię.

– Wczoraj znalazłam już pewnego pana, z góry więc dziękuję za dalsze komplementy i propozycje spotkań.

– Dobrze. No to idę sobie. Ale wiem, że spotkamy się ponownie.

– Jak widać jest pan lepiej poinformowany ode mnie. Żegnam.

– Do widzenia będzie bardziej precyzyjnie! – Nieznajomy znów uśmiechnął się do niej, a następnie wstał z kolan i oddalił się.

– Mam już ich wszystkich, Elu, dość. Co to w ogóle za jakaś inwazja zalotników? I prawie każdy mówi po polsku. Tu tak zawsze?…

– Tu jest kurort. Rządzi się swoimi prawami. Tu jest stale święto. – roześmiała się Ela. – A ten, nawiasem mówiąc, był przystojniakiem, i całkiem niezłym ciachem! Chyba niedobrze, że go tak ostro spławiłaś. Idę się popluskać.

– 4 –

Wieczorem po spacerze do sklepów spotkała się z Janisem. Jego uroczy uśmiech i blask czarnych, jak węgiel oczu mimowolnie rodził w niej reakcję obronną. Z gracją wprowadził ją do swego jasnego kabrioletu i wolno ruszyli wzdłuż wybrzeża.

– Dokąd jedziemy? – Zapytała Marina.

– Zabiorę cię do odległej krainy, gdzie będziemy szczęśliwi na zawsze! – Janis roześmiał się.

– Nie lubię takich żartów, – ostro odpowiedziała Marina. – Chcę wiedzieć dokąd zmierzamy, dlaczego i na jak długo?

– Wiozę cię do najlepszej restauracji na Wyspie z widokiem na wybrzeże. Zjemy w niej kolację. Czy moja „Królowa Margot” jest już spokojna?

– Tak, ten wariant rozwoju wydarzeń podoba mi się znacznie bardziej. – Z uśmiechem odparła.

Restauracja, rzeczywiście, była naprawdę ładna, cała oświetlona wielokolorowymi lampionami. Część z nich wychodziło na ulicę. Białe, obszyte czarnym suknem stoły skrywały się pod wielkimi, równie białymi parasolami. Morze za niedużym ogrdzeniem rozbijało swe natrętne fale o burty pobliskich łajb. Marina patrzyła na ten spektakl z fascynacją. Janis zamówił dla niej kilka ośmiornic, każda przyrządzona na różne sposoby.

– Dziękuję, Janis. Tu, rzeczywiście, jest wspaniale. I kolacja jest bardzo pyszna i oryginalna.

– A teraz zawiozę cię do mojego baru, pośpiewasz w nim sobie karaoke, potańczysz, myślę, że Ci się spodoba. Bywa tam wielu twoich rodaków.

Przyjechali do baru, który nazywał się „Mister crazy”, z żółto-fioletowymi ścianami i różnokolorowymi krągłymi emblemantmi ze śmiesznym człowieczkiem w kapeluszu. Za ladą baru Marina dostrzegła tego samego mężczyznę, który dziś przed południem na plaży koniecznie chciał się z nią sfotografować. Janis podszedł do niego i powiedział mu na ucho kilka słów, a następnie posadził Marinę naprzeciw niego, przy kontuarze i poszedł gdzieś w głąb baru.

– Cześć. Wiedziałem, że się spotkamy. Jakoś byłem pewien, że właśnie tu przyjedziesz. Tylko nie spodziewałem się, że przyjedziesz w charakterze VIP-owskiego gościa mojego szefa. Jak masz w końcu na imię i czego chciałabyś się napić?

– Cześć. Nalej mi soku pomarańczowego, proszę. Tak, to faktycznie nieoczekiwane Patriciusspotkanie. Na imię mam Marina. A ty?… Pracujesz tutaj?

– Patricius. Tak, pracuję. Więc – Marina… Ładne, dla nas swojsko brzmiące imię. I trochę podobne do Margarity? … Pamiętam, że margaretki – to bardzo piękne kwiaty, proste, występujące w różnych kolorach i odmianach… Będę mówił na ciebie Kwiatek. Zgadzasz się? Nie pijesz alkoholu?

„Znów kwiatek..”. – z irytacją pomyślała Marina.

– Czy zawsze, Patricius, tak „oryginalnie” zwracasz się do kobiet? Tak, nie pijam alkoholu.

– Zawsze, gdy podziwiam! A ty… Ty jesteś piękna jak kwiat… I chciałbym ciebie zerwać.

Rozmawiali na podwyższonych tonach, przekrzykując muzykę baru. Marinę niepokoiły jego spojrzenia. Wydawało się, że jeszcze ciut-ciut i sama zachce czegoś więcej niż takiej niezobowiązującej przyjacielskiej rozmowy w barowym półmroczku. Doskonale czuła, jak dochodził od niego szlachetny zapach perfum „Givenchy Pi Neo”, który, mieszając się z zapachem jego ciała, zdumiewająco ją fascynował. „Tylko tego mi jeszcze brakowało” – pomyślała.

– Patricius! Przestań mnie straszyć, bo inaczej więcej się nie zobaczymy…

– Nie będziesz w stanie mnie już zapomnieć, Marino. Zapewniam!

– Dlaczego tak uważasz?

– Dlatego, bo widzę twoje serce. I wiem, o czym myśli.

Jego zielone oczy znów przeszyły ją na wskroś, jak sztylet. W jej wnętrzu wszystko zamarło w przerażeniu. Ale uciekać z takiego powodu byłoby śmiweszne, a poza tym nie chciała. Stan samopoczucia Mariny był prawdopodobnie podobny do stanu zahipnotyzowanej ofiary, na którą patrzy wielka, groźna kobra. Albo lew. A kiedy już zdajesz sobie sprawę, że jakikolwiek nagły ruch doprowadzi do strasznego finału, to za wszelką cenę próbujesz przedłużyć swe życie poprzez okazanie pokory, milczenia i ciszy. Tak właśnie postąpiła.

Sekundę później Patricius się roześmiał.

– Czyżbyś się czegoś obawiała, kwiatku?

– Ty… jesteś bardzo dziwnym człowiekiem, i dokładnie masz rację: nie zapomnę ciebie.

Marina spoglądała na Patriciusa i na wszystko wokół. Na dziewczyny, które zbliżywszy się do baru niewiarygodnie szybko zadurzały się w jego śmiechu, a siedząc już przy barze, nieustająco patrzyły weń rozmarzonymi oczyma. Zahipnotyzowane, uśmiechnięte, ciche i lekko pijane niemal wszystkie o jednakowym rozmarzonym uśmieszku: toczka w toczkę. Wszystkie z nich czekają, aż tylko przyjdzie kolej, gdy on – bóg tego baru, obdaruje ich swym boskim spojrzeniem. Odniosła wrażenie, że znał tu wszystkie bywalczynie, i dla każdej był jednakowo szarmancki i otwarty. I jednakowo na wszystkie… obojętny. Wystarczył jeden uśmiech – śnieżnobiały, uroczy uśmiech – i każda nowoprzybyła od razu stawała się jego fanką. I żeby wyjaśnić tu do reszty – Patricius w żadnej mierze nie wyglądał na wariata. Gdy się uśmiechał, demonstrował otaczającym go dziewczynom oślepiająco białe zęby, a jego piękne zielone oczy błyszczały po prostu z radości; wydawało się, że nie ma bardziej urokliwego człowieka na całym świecie. Pięknie zaczesane włosy, wysoki wrost i wysportowana figura do reszty dopełniały jego atrakcyjny wizerunek. Według poczynionych przez Marinę obserwacji było jasne, że był do szpiku kości zepsuty z powodu powodzenia u tych mniej, lub bardziej nieszczęsnych kobiet…

Lekko osamotniona i znudzona swymi obserwacjami Marina odważyła się i postanowiła pośpiewać karaoke. Na początek „Goddbye my love!” a potem, wraz z całym barem „Yesterday”, doporwadzjac i czyniąc z całego towarzystwa rozśpiewany, całkiem pokaźny chór.

Janis zaklasnął w ręce a Patricius pokazał jej dwoma pierwszymi palcami ułożonymi w kółeczko znak „klasy”. W tym samym czasie uśmiechnął się do przysiadającej się jakieś blond-ślicznotki w białej sukni; ta – spojrzała na niego i uroczo zamrugała rzęsami. Marina odeszła od mikrofonu i wróciła do swego krzesła.

– Coś jestem zmęczona tymi popisami… Patriciusie, nalej mi, proszę, coli, tylko bez alkoholu.

– Jak sobie życzysz, kwiatku. – Rozczarowana blondynka ponownie zamrugałą rzęsami gdy rozmawiając z Mariną natychmiast zmienił obiekt swego zainteresowania.

– Masz super pracę, Patriciusie, prawda? Tyle tu przy tobie fanek.

– Nie interesują mnie. Prawdopodobnie jest ich zbyt wiele, abym spośród nich welekcjonował tę jedyną i tylko tę dla mnie.

– A mimo to każdą zwodzisz swym czarującym uśmiechemch.

– To moja praca, kwiatku.

Nadejście Janisa przerwało ich sympatyczny dialog. Marina poprosiła go, aby odwiózł ją już do hotelu. Ten wieczór zaczynał ją już trochę nużyc.

Po przybyciu na miejsce zatrzymał samochód i wyłączyl silnik. Na chwilę zapanowała między nimi kłopotliwa cisza. Nie kazał sobie czekać długo. Schylił się w jej stronę próbując ją pocałować. Nie odmówiła. Z lekka otwierając usta przebiegła jezykiem po jego silnych wargach. Janis wzdrygnął się. Marina pogłaskała leciuko jego głowe i szyję, po czym odwróciła się i bezsłownie otworzyła drzwi samochodu.

– Tak szybko uciekasz… Zobaczymy się jutro, moja księżniczka?

– Kto wie? Po morskiej wycieczce będę wolna. Zadzwoń do mnie.

 

– 5 –

Wycieczka po morzu zaczęła się z samego rana. Marine wraz z grupą innych turystów uzbieranych z różnych hoteli, przywieziono do portu, pod sam terminal, przy którym czekał już zacumowany na nich olbrzymi statek z godłem turopeatora. Pani przewodnik o bardzo przyjemnym głosie opowiadała uczestnikom wycieczki liczne ciekawostki z historii Famagusty i różne legendy na temat jaskiń, które będą mijali. Mówiła o atrakcjach nadmorskich, dających się gołym okiem dostrzec ze statku. Praktycznie wszystkie widoczne budowle były w kolorze białym, jak się okazało, dlatego, gdyż gorące południowe słońce wypali każdą inną farbę poza białą. Dlatego najlepiej, aby wykończenia elewacje były właśnie w tym banalnym kolorze, albo bardzo do niego zbliżonym. Gdy odpłynęli kilka mil od portu – uczestnicy wycieczki porozsiadali się w towarzyszące statkowi szalupy. Łódka Mariny odpłynęła nieco dalej od statku i płynących przy nim innych szalup. Wraz ze współtowarzyszami morskiego spaceru przyglądała się skałom i pobliskim jaskiniom, prosząc, aby nie podpływać zbyt blisko. Cieszyła się świeżością wody, widziała skaliste dno, bo morze nawet kilka kilometrów od wybrzeża wciąż była przezroczyście niebieskie. Co chwila zanurzała lewą rękę w odzie, sprawdzając na ile jest ciepłą i słoną. Gdy przyglądała się skaczącym z klifu do morza turystom poczuła, że coś ją jakby musnęło. Było to uczucie podobne do wrażeń, jakie się czasem miewa płynąc wpław między dużą ilością glonów i niewidzialnych wodorostów. Ze strachem rozejrzała się po otaczajacej zewsząd wodzie, skupiając wzrok na miejscu, z którego przed chwilą wyjęła dłoń, ale niczego szczególnego nie zauważyła. Dopiero gdy wróciła na statek dostrzegła silnie różowiacą opuchliznę biegnącą wzdłuż wewnętrznej strony lewej ręki. Marina nigdy dotąd nie widziała meduzy, ale domyśliła się, że musiało to być trujące ukąszenie jednego z przedstawicieli tego morskiego, podstępnego gatunku. Uczucie było bardzo nieprzyjemne i całkowicie zniwelowało radość z uczestnictwa w wycieczce. Trzy godziny później, kiedy dotarła do hotelu – ból i pieczenie nieznacznie ustało. Ślad przebarwił się z czerwieni na róż, opuchlizna zniknęła. Nie poprosiła recepcjonistki o jakieś doraźne lekarstwo, myśląc, że wszystko rozejdzie się samo. Na szczęście tak włąśnie się stało.

*

O szóstej po południu zadzwonił Janis. Zabrał ją na spacer do parku.

– I znów wyglądasz oszałamiająco! Jak można być stale tak piękną, droga Marinko?

– Znów kwiaty… Gdzie mam je teraz wstawić? Obawiam się, że recepcja nie znajdzie dla mnie kolejnego wazonu…

– Cóż, następnym razem będę przynosić kwiaty od razu z wazą, kochanie… I jak minął dzień?

– Ukąsiła mnie meduza podczas morskiej wycieczki. I była to dzisiaj moja najbardziej pamiętna chwila.

– Jaka szkoda! Mam nadzieję, że teraz nie boli? Chcę ci zaproponować kilka atrakcji, dzięki którym szybko zapomnisz o tej przykrej pamiątce.

– Dobrze, chodźmy Janis, chcę zapomnieć.

Jeździli na na dużym diabelskim młynie, potem na jakimś straszno-śmiesznym „atrakcjonie” – z potwornymi potworami i dinozaurami, połyskującymi lampkami, od których wariacko kręciło się w głowie i myśli rozpraszały się na wszystkie strony. Marina nijak nie mogła zrozumieć – po co jej to wszystko? i właściwie, co będą robić dalej? Jedno dla niej było pewne: Janiz nadzwyuczajnie pragnie ją, jak mężczyzna kobietę, i gotów jest zrobić dla niej wszystko, byleby tylko ją zadowolić.

Od podjęcia dalszej decyzji w sprawie sposobu kontynuowania wieczoru wybawił ich telefon. Po tym, jak już zjedli w pobliskiej knajpce kolację, do Janisa zadzwoniono z pracy. Po krótkiej konwersacji ze współpracownikiem zaproponował jej dalszy odpoczynek w jego barze, a przynajmniej na czas, dopóki jego obecność będzie tam niezbędna.

W barze Janisa Marina wypiła kilka drinków bezalkoholowych, szybko zmęczyła się tańcem i wieczór zaczynał jej się najzwyczajniej dłużyć. Zobaczyła jeszcze Dymitra, tego z plaży, myślała o kulistości ziemi, i że w tym małym mieście jest niemożliwe, aby gdziekolwiek uciec. Podeszła do Janisa i poprosiła, aby odwiózł ją do hotelu. Odpowiedział, że teraz nie może i scedował prośbę – w formie polecenia – na Patriciusa.

– Tak więc zostaliśmy sami, kwiatek, – powiedział Patricius, kierując autem.

– Hmm… Mówisz o tym tak ujmującym tonem, jakbyś zamierzał mnie zjeść, – Marina  zaśmiała się. W rzeczywistości, tym śmiechem przykrywała strach, którego jednak wolała przed Patriciusem nie ujawniać.

– Jesteś podobna do mojej byłej dziewczyny, kwiatek. Mówiłem ci już o tym?

– Dlaczego byłej? I czemu mówisz o niej… z takim żalem?

– Bo wybrała miast wiecznej miłości ze mną złotą klatkę…

– Jeśli sprawia ci to ból, możesz mi o niej nie opowiadać.

– Ból? Co ty, kwiatku… Czyżbym ja w ogóle mógł odczuwać ból?

Patricius roześmiał się tak dziwnie, że Marina zadrżała ponownie. W nim było coś naprawdę niezrozumiałego i przerażającego… A jednocześnie przyciągał ją do siebie jak magnes. To nie była ani miłość, ani chuć, ani przyjaźń. To było „coś”, na co ona – Marina – nie potrafiła znaleźć nazwy.

– Nie bój się, kwiat, ja tylko żartowałem.

– Kto ci powiedział, że się boję? Powiedz mi, co lubisz w życiu, Patricius?

– Lubię? Uwielbiam morze, kocham morze, uwielbiam z nim rozmawiać i pływać w nim po nocach.

– Dlaczego po nocach?

– Bo za dnia za wielu turystów psuje mi poczucie pokrewieństwa z nim. A w nocy, ono i ja  stajemy się jednym. Jak scaleni małżonkowie.

– Hmm… Oryginalne odniesienie.

– Każdy z nas pochodzi od morza, kwiat.

– Dokąd jedziemy?

– Chcę ci pokazać pewien klif.

– Po co?

– Stamtąd są przepiękne widoki. Mówiłem ci – nie bój się. Nie zrobię nic głupiego.

Przybyli na wybrzeże. Z wiszących skał roztaczał się, zaiste, wspaniały widok na nocne morze. Stali i patrzyli w milczeniu, kontemplując piękno obrazu. Jasny księżyc i gwiazdy rozświetlały ich najbliższe otoczenie. W ciemności – cała pozostała dal, całe gwieździste sklepienie wydawało się jakimś ciemno-siwym, prawie czarnym, gigantycznym wachlarzem. Od tego ogromnego zbiornika wody rozchodziło się nieprzeniknione dostojeństwo i spokój. I tylko białe grzebienie fal, z szumem rozbijając się o skały, dawały dowód ciągłego ruchu towarzyszącego odwiecznemu żywiołowi.

– Często umawiasz się z kobietami? Pytam, bo widziałam, jak patrzą na ciebie w barze. Dosłownie pożerają cię oczyma.

– Znam to spojrzenie. Tak, często. Znacznie częściej niż bym chciał. Ale tak, jak teraz z tobą – nie zdarzyło się nigdy.

– Co jest takiego osobliwego w naszym spacerze?

– Wszystkie, z którymi się spotykałem, domagały się całowania i seksu. To takie nudne i monotonne, – Patricius znowu się roześmiał. – Naprawdę… Zadajesz mi takie infantylne pytania, kwiat, jak dziecko.

– No cóż, przykro mi, że jak dziecko nie myślę o seksie z tobą. – I Marina wstała z ławki. – Jestem zmęczona. Bardzo przedłuzył się ten mój kolejny dzień. Chcę iść spać.

– Dobrze, chodźmy już, zawiozę cię zaraz do hotelu.

Marina spojrzała wyczekująco na Patriciusa.

– ?

– Czy wiesz, co to takiego jest – morze, kwiat? – Głos Patriciusa był miękki i głęboki, idący jakby prosto z duszy… Jak zwykle oddziaływał na nią hipnotycznie.

– Co za… dziwne pytanie? – Ledwie zdołała wymruczeć.

– Morze… zrozpaczony element żywiołów, który niszczy wszystko na swej drodze, która i tak cała chciałaby się przed nim ukorzyć. Żywioł rozbijajacy się o skały w brutalnym i ślepym szale… nieco dalej – kontemplacyjna i piękna gładka niebieska powierzchnia, delikatnie przytulająca kołyszące się łodzie… Czy morze ma swoja osobowość? Myślę, że nie trzeba odpowiadać na tak oczywiste pytanie… To retoryka. Morze przytłacza, ekscytuje, jest niebezpieczne, odbiera i jednocześnie daje życie! I przyciąga każdego do siebie już od pinajpierwszzej sekundy znajomości…

– Bardzo pięknie o nim opowiadasz… Niemaze czułam i widziałem wszystko, co właśnie powiedziałeś.

– Nie, kwiat, to było tylko preludium. Chodź, kwiatek.

– Dokąd?

– Na plażę.

– Już noc. Chcę spać. Dlaczego na plażę?

– Chcę, abyś nauczyła się być wolną.

– Co za bzdury? Jestem już wolna. Bezapelacyjnie! – Marina zaczynała złościć się z powodu tego, że nie rozumiała zachodzących w jego umyśle procesów.

– Chcę się z tobą kąpać w nocnym morzu. I wtedy zrozumiesz, czym jest prawdziwa wolność! – wykrzyknął.

– Nie mam ze sobą kostiumu kąpielowego!

– Po co ci kostium? Wolność od wszystkiego – od konwencji, tradycji, zwyczajów, zdrowego rozsądku!!! Dowiesz się, czym jest prawdziwe morze! Czarne, pieniące się, z ogromnymi falami. Będzie unosić cię, jak ziarnko piasku z jego głębi.

Patricius przebiegł po dróżce wzdłuż plaży. Marina, słuchając swego pierwszego impulsu, chciała natychmiast biec w stronę hotelu. Ale Patricius odwrócił się. I, jak zahipnotyzowana, pobiegła za nim. W kierunku nieznanego. Serce biło jej tysiąc razy na minutę.

Szybko rozebrał się do naga i rzucił do wody, i rozłożył w niej szeroko ramiona. Marina za jego przykładem także szybko pozbyła się odzieży i pobiegła za nim. Morze zawładnęło nią w ciągu kilku sekund, zniewalając jakimś niesamowitym ciepłem, pianą i bryzgami, powodując przemarsz po jej skórze setek tysięcy mrówek.

– Chodź! Nie bój się, kwiat. Czujesz, co to jest wolność?

– Póki co, nie rozumiem… Ale tutaj jest ciepło i przyjemnie, – i Marina uśmiechnęła się, resztkami wstydu zamykając swoje ręce na piersiach, ale Patricius nie patrzył na jej nagie ciało, on wprost pożerał je oczyma.

– Boisz się mnie. Nie bój się. Nie zrobię ci niczego, czego nie zechcesz. Chodź tutaj, poczujesz to.

Podszedł i z tyłu objął ją za ramiona. I zaczął prowadzić w głąb tej niesamowitej nocy elementów. Kontakt z jego roznegliżowanym ciałem przydawał na skórze Mariny miliona dreszczy. Zaczęła odczuwać całym swoim ciałem prawdopodobnie tę samą, tę właśnie wolność, o której mówił. Uniosła ręce i zawołała donośnym głosem:

– Ach, Patricius! Jakie szczęście! Jestem kawałkiem słonej otchłani! Jest cudownie!

– Mówiłem ci, że poczujesz tu niesamowitą rozkosz, i teraz sama już wiesz, że chcesz się ze mną kochać, a ja z tobą, że będziemy to robili w kółko, do upadłego, bo czujesz to samo, co ja.

– Znów pleciesz bzdury! Ale podobają mi się! Lubię ten słony spray fal! Kocham tę noc! Uwielbiam tę wyspę! Kocham ją, – krzyczała podekscytowana Marina.

Odsunął się i dopiero teraz – u szczytu podniecenia, od stanu swej niesamowitej wolności, Marina poczuła z tyłu jego erekcję, która doprowadziła jej całe ciało do żaru. I słodkie fale rozlewały się już po całym jej ciele i w całym jej środku. Natychmiast poczuł gwiazdyprzez jej skórę ekscytację i zaczął zsuwać dłonie wzdłuż całych jej pleców: od szyi po pośladki, od pośladków po wewnętrzne granice ud. Marina odwróciła się.

– Teraz rozumiem. Oczywiście, że wiedziałeś, że nie powstrzymam się od tego. Jakiż podstępny z ciebie wojec, mój rycerzu!

I wpiła się w jego wargi swoimi ustami. Podniósł ją, wziął na ręce i zaniósł na brzeg. Piasek był zimny, fala za falą omywała ich stopy, czasem liżąc swymi chciwymi jęzormi nawet po szyję. Ale im było wszystko obojętne. Nie było między nimi ani milisekundy zastanowienia, sztywności, ani jotadżulu wstydu, ani źdźbła rozsądku, nie było niczego niedobrego – a tylko i wyłącznie hipnotyzujące poczucie wolności i szczęścia, szczęścia scalonych w idealny kokon kochanków. Chłód powrócił zaraz po. Marina ponownie podbiegła do ciepłego morza i zanurzyła się w kojących falach. Po chwili wróciła, położyła się na piasku. Patricius położył się obok niej i przytulił. I znów zaczęli się kochać. I znów gwiazdy rozbłysły i razem z nimi zawirowały.

– Mam ambiwalentne uczucia. – odezwała się, gdy ponownie wrócili na ziemię. – Jakbym zwariowała ze szczęścia i jednocześnie przebywała u skraju wielkiego smutku.

– Co za bzdury, kwiat. Jesteś wreszcie wolna. Razem jesteśmy i będziemy wolni.

– Naprawdę? – Marina spojrzała w jego zielone oczy i była zaskoczona ich wewnętrznym drżeniem. Nie rozumiała jego słów i jego działań, ale jakimś niesamowitym magnesem przyciągało ją do Patriciusa.

W tej samej chwili – jej dzisiejsze użądlenie ponownie dało o sobie znać zaczynając  gryźć i palić. Jakby, po prostu, niewidzialna meduza ugryzła ją ponownie.

 

– 6 –

Następnego dnia razem z Elą udała się na wycieczkę do klasztoru Kykkos. Podróżowały dużym autobusem – z początku wzdłuż wybrzeża, a potem skręcili w prawo i skierowali się w stronę centrum wyspy. Na początku jechali obok wiekowych wiatraków, mijali sołectwa schludnych gospodarstw, pola z pasącymi się i powoli przeżuwającymi trawę łaciatymi krowami. Ela siedziała obok niej i drzemała. Marina otworzył e-book i próbowała czytać, ale szybko uznała, że widok z okna jest bardziej interesujący. Właśnie rozpoczynały się żółto-brązowe pola z fantazyjnie powypalanymi ugorami. Po nich pojawiły się zielone wzgórza z pięknymi, starymi drzewami wzdłuż drogi. Okoliczna roślinność ustępowała jedna drugiej.

Podczas jazdy przewodniczka Helena opowiadała o historii budowy klasztoru. Klasztor znajduje się na wysokości 1300 m npm. i został ufundowany przez cesarza założciela Alexisa Komnena Pierwszego, który rządził Imperium Bizantyjskim w drugiej połowie XI wieku. Istnieje legenda o chorej córce króla, wyleczonej przez pustelnego mnicha Izajasza, który jako zadośćuczynienie domagał się przywiezienia z Konstantynopola ikony Matki Boskiej Cypryjskiej z Dzieciątkiem napisanej przez samego apostoła Łukasza. Uważa się, że Ewangelista Łukasz napisał ikonę Matki Boskiej, nie patrząc bezpośrednio na nią, a na jej odbicie w wodzie, więc ta ikona, jako najświętsza klasztorn relikwia, jest oddzielona od wzroku zwiedzających nie tylko cennym kruszcem, ale i warstwą niezwykle delikatnych tkanin.

Droga stała się wąska i kręta – słowem: wspinali się malowniczą serpentyną. Po jednej stronie wznosiła się ogromna ściana, po drugiej – otchłań. Marinę zaczęły dręczyć nudności, ratujac się przed najgorszym próbowała wypełnić umysł widokiem z okna i opowieściami przewodniczki, ale już do samego końca jazdy nie pozbyła się nieprzyjemnych doznań.

Po przybyciu na miejsce udali się do namiotu, gdzie sprzedawano ikony różnych świętych, w bardzo zróżnicowanym cenowo asortymencie. Można tam było także nabyć wino mszalne, syrop z chleba świętojańskiego, o niezwykłym smaku słodko-pikantnym i inne najprzeróżniejsze pamiątki: bransoletki, medaliony, amulety w postaci domowej roboty granatu, uznawanego na Cyprze za amulet chroniący od wszelakiego zła.

Marina kupił kilka ikon (dla siebie, dla babci, dla znajomych) i razem z Elą i resztą turystów przeszła do klasztoru. Początkowo przyglądali się niezwykłym mozaikom, a następnie udali się do pogrążonej w półmroku częśći świątyni, gdzie przechowywana była cudowna ikona Matki Bożej. Stojący do niej w kolejce ludzie trzymali w dłoniach krzyże chrzestne, świece, ikony – prosząc Matkę Boską o ochronę, prosząc o pomoc dla małżonków, którzy mimo uslnych starań pozostają bezdzietni, prosząc o dobro rodziny i dostatek innych ziemskich przyjemności. Istnieje wiele opowieści, że takie prośby spełniały się bardzo szybko, jeśli tylko prosił o nie człowiek o czystym sercu i ze szczerym pragnieniem. Marina nie wiedziała, o co prosić Matkę Bożą. Ale po krótkim zastanowieniu poprosiła dla siebie o szczęsliwy powrót z wojażu, a dla wszystkich ciężko doświadczonych przez życie – o cudowne uzdrowienie.

Boża Energia Świątynii, a może wysokość usadowienia Klasztoru nad poziomem morza wywołały u Mariny chwilowe palpitacje serca i zawroty głowy. Gdy razem z Elą obejrzały wszystkie kapliczki i atrakcje – wyszły na zewnątrz. Zrobiły kilka zdjęć z różnymi widokami, obfotogafowały mozaiki, kwiaty, drzewa i skały, no i w końcu wróciły do autobusu. Marina spała w drodze powrotnej, nieco odchyliwszy do tyłu oparcie fotela.

*

Wieczorem po kolacji udały się razem z Elą na miasto, pokupowały różne pamiątki, zamówiły butelkę wina i rozmawiały o życiu i o mężczyznach.

– Wiesz, Elu, tuż przed wyjazdem zerwałam z facetem. Był doktorem. Podobno całkiem niezłym. I cholernie nadzianym. Myślałam, że go kocham. Ale teraz już nie wiem, czy tak do końca było… A właściwie… nie. Teraz nawet jestem pewna, że to nie była prawdziwa Love. Może zwykła z mej strony wdzięczność, za uratowanie babci?… Tak! On na pewno nie był w moim typie…Mimo wszystko zerwanie było… bardzo bolesne. Przeżyłam je i nikomu czegoś podobnego nie życzę. Ale dzięki tej podróży i temu, ze tutaj jestem  zdołałam oderwać się od niemiłych wspomnień. I jest mi teraz dobrze.

– Pogratulować. Ja już od dwóch lat nie mogę przekonać się do wznowienia kontaktów z facetami. Nawet przestałam odpowiadać na zaczepki. Bo nie jestem gotowa  na nowe emocje, uczucia, namiętność i… ból. Czasami sobie myślę, że to nie jest normalne – mieszkać z kotem, i chcieć mieć dziecko, ale bez faceta. A jak tak właśnie chcę i tak żyję. I jest mi dobrze. Czasem nawet myślę, że mogłabym pójść do łóżka z facetem, ale tylko po to, aby mi zrobił dziecko. Bo chciałabym mieć synka i samotnie go wychowywać. Choć z drugiej strony boję się, że będzie mi ciężko, że kiedyś nie dam sobie po prostu rady. I już zawczasu przepraszam, to jeszcze nienarodzone dziecko, że nigdy nie będzie miało ojca. Bo nie będzie. A co jest najdziwniejsze – mam wiele znajomych, które tak właśnie żyją, jak ja, skądinąd bardzo poukłdane i sensowne kobiety, dobrze sytuowane, wykształcone i z którymi można porozmawiać o wszystkim. I onne uważają, że to uczciwe życie, a przynajmniej uczciwsze, niż legitymowanie ryzykownego związku z nieodpowiedzialnym facetem, lub związek z mężczyzną o niższym statucie. I tak idzie mi moje życie. Praca, kariera, dom, kot. Cała radość, którą mam dzisiaj, to – ot, takie właśnie wycieczki zamorksie. I wszystko. Czasami zastanawiam się – dlaczego tak jest? I nie mogę znaleźć odpowiedzi.

– Być może to tylko strach? Strach przed kolejnym porzuceniem, strach przed trudnościami, przed dpowiedzialności, przed bólem hipotetycznego roztania?

– Być może. Ale na walkę z tymi strachami brak sił…

– Zawsze dochodzimy do czegoś poprzez walkę…

– Ciekawe, co powiedziałaś. Będę musiała to przemyśleć.

Gdy rozmawiały z kawiarnianego głośniczka raz za razem wybrzmiewały jakieś stare, klasyczne, dobre przeboje. Od pewnego czasu jeden za drugim – nieśmiertelne hity The Beatles.

– O! mój ulubiony, – zawołala Ela. ‘Strawberry Fields’. Uwielbiam ich! Znam każdy z ich dziesięciu albumów na pamięć…

– Już wiem! – nagle zawoała Marina, od kilku minut zamyślona.

– A ty, co? – Jak Archimedes odkryłaś nagle jakieś prawo?

– Wiem, kim była ta babka z samolotu! Czekaj! Opowiadałam ci?

– O czym, o kim ty mówisz? Jaka babka? – spytała zbita z pantałyku Ela.

– Fille! Caterina Fille! Widziałam ją w samolocie, w którym wspólnie leciałam z nią tu, w stronę wyspy. Ona była z jakimś nobliwym facetem i całą podróż wtualała się w jego ramię!

– Kaśka Fille?! – To szefowa mojej koleżanki!

– Tak? No widzisz! Nazwisko skojarzyło mi się z tymi truskawkowymi polami. Choć, Fille i Field – wiem, to zupełnie inne znaczenia…

– I co? Co tam u niej widziałaś?

– No nic. No mówię ci… a obok niej ten, ten facet, zdaje się: jakiś Janusz. Gościu pewno z wyższej sfery, zresztą, tak się zachowywał. Przy tym, nieźle po pięćdziesiątce. I kurczę! Jaki szarmancki…

– O! to pewno Babicki.

– Chcesz powiedzieć: ten Babicki?

– No, pewno ten, a co?

– Nic… A ja go nawet niechcący szturchnęłam. – I spojrzała na swoje ramie, jakby jeszcze mógł pozostać na nim jakiś widoczny ślad potwierdzający, jak się okazuje, niezwykłe wydarzenie.

– Pocieszę cię: podobno wcale nie są parą, choć z niego, owszem, niezgorszy gagatek. Pies na baby. Żadnej nie przepuści. Sporo słyszałam na jego temat…

– …I, żebyś wiedziała,  wygląda na takiego… I co? I myślisz, że tak sobie lecieli na mecz piłkarski? Albo że odwoził ją do kosmetyczki?

– Nie sądzę. Pewno w interesach…

– Może w interesach… Chciałabym tak latać w interesach w towarzystwie takiego gościa.

– To go sobie poderwij. Podobno po kolejnym rozwodzie wciąż do wzięcia. Ale radzę – zanim się za to weźmiesz, weź kilka lekcji u mojej kumpeli Clavii. Jak pewno pare setek innych – uwiódł ją i wykorzystał. Wyjątkowo jest na niego cięta i chętnie posłuży radą.

– Lekcji? To niech on sobie weźmie konsultacje, zanim weźmie się za uwodzenie mnie… Ja bym mu poleciła konsultacje u magister Biodrowicz…

– Dobrze. Jak już przyjdzie co do czego – przekażę Clavii, aby mu tak doradziła, – zachichotała Ela.

Dziewczyny rozmawiały co chwila śmiejąc się i popijając białym winem. A tymczasem nad bezgwiezdną toń nieba zza odległych budynków majestatycznie wpłynęła srebrzysta gondola księżyca. Była pełnia. W szlachetnym świetle nocnego podróżnika dachy pobliskich budynków pokryły się fioletowo- złotym blaskiem.

– Nigdy nie miałaś na dłużej mężczyzny? – spytała po chwili ciszy Marina.

– Na dłużej – nie.

– I seks ciebie nie kręci? Romans wakacyjny – też nie?

– Seks? Myślisz o orgaźmie?

– Choćby…

– Wiem, że są kobiety, kóre dla tych kilku, no dobra, – poprawiła się, – kilkunastu minut gotowe zatracać rozsądek. Ale nie ja… Dla mnie orgazm to merkantylny produkt, jak każdy inny, ewidentnie zresztą przereklamowany. Niewart poświeceń i wystawianej mu ceny. Przynajmniej dla mnie.

– Hmm… Ja uważam inaczej. – Powiedziała Marina. – Gdy spotyka się mężczyznę, z którym chciałoby się dzielić całe życie – to dobry orgazm jest nak super dar ofiarowany kobiecie od samego Boga.

– A ja czasem myślę, że to dar nie od Boga, a Diabła. I dlatego taki bywa zwodniczy i kaprysi!

– Chyba się z toba muszę zgodzić! – podsumowala Marina, i obie dziewczyny ponownie zachichotały.

– A co do romansu… Romans wakacyjny jest interesujący – ale tylko za pierwszym razem. A potem, kiedy zdajesz sobie sprawę, że to tylko błysk pożadania na ledwie pięć minut – to odpuszczasz. Po co ci, skoro po takiej przygodzie zwykle same zmartwienia, kac i smutek?

– Może masz i rację? – zastanowiła się Marina. –  Do tej pory nigdy tak nie myślałam, bo nigdy wcześniej nie miałam wakacyjnych przygód.

– Można ci więc pogratulować?

– Czy ja wiem? Wydaje mi się, że tak właściwie nie ma czego. Choć jest ich dwóch. Każdy wyrazisty, nietypowy, ciekawy. A mimo to czegoś się boję, dlaczego? Nie wiem. Godzę się – może dla podniesienia sobie samooceny, może dla poznania nowych doznań, wrażeń, a może aby zapomnieć o przeszłości?… Klin klinem. Pewno właśnie tak. Cieszę się, że tu jestem. Wkrótce wrócę do domu i mam nadzieję, po powrocie inaczej będę patrzreć na życie.

 

– 7 –

Marina nie wiedziała, co zrobić z Janisem. Przesyłał jej bukiety w wazie, pisał namiętne SMS-y i oferował różne wypady samochodowe we dwoje. W poniedziałek postanowiła cały dzień przesiedzieć w hotelu, dlatego we wtorek stawił się po nią osobiście. W końu zgodziła się na wspólny spacer. Poszli na kolację do meksykańskiej restauracji, a potem zawiózł ją do swego domu.

– Chodź, pokażę ci, jak mieszkam.

Z powodu ogólnego zamieszania i za sprawą poczucia w sobie pewnej wobec niego winy – nie sprzeciwiła się. Przywitał ich nieduży jasnokudły piesek i na widok gości radośnie pomerdał  ogonem.

Pozwoliła Janisowi zaprowadzić się do sypialni. Znała ciąg dalszy. Gdy rozpiął jej sukienkę i gdy po zsunięciu ramiączek jedwabna tkanina bezszelestnie ześliznęła się na podłogę – pocałował ją namiętnie w usta a rękoma rozpoczął wycieczkę po ramionach, biuście i udach. Sytuacja była głupia. Jedyne o czym myślała, to tylko o tym, aby wszystko się skończyło najszybciej, jak tylko możliwe. Ujrzała otchłań namiętności w jego brązowych oczach i postanowiła być dobrą aktorką. Na szczęście odniosła wrażenie, że nie dostrzega pozorów. Gdy przeniósł ją na łóżko i kilkoma sprawnymi ruchami pozbawił resztek bielizny – nawet nie odezwała się słowem… On – bynajmniej nie czekał, aż pomoże mu zrobć to samo. Po krótkich oralnych pieszczotach rozpiął spodnie i uwolnionym nabrzmiałym członkiem wtargnął w nią z całym impetem rozjuszonego samca. Leżała na plecach i beznamiętnie czekała końca zaaranżowanej przez siebie tragikomedii. Nie zastanawiała sie nawet nad tym, co się teraz zadziało. Rozmyślała o wieczorze – tym wieczorze, w którym po raz ostatni przyjdzie do jego baru.

 

– 8 –

Następnego dnia Ela już wyjeżdżała. Obie przyjaciółki całe przedpołudnie wspólnie spędziły na plaży. Po raz czwarty podszedł do nich Dimitr z propozycją wspólnego spaceru. Za jego sprawą to małe miasteczko stawało się jeszcze bardziej małym i ciasnym, niż się wydawało od początku. O 17:20 Marina odprowadziła przyjaciółkę do autobusu. Rzuciły się sobie w ramiona. Uroniwszy ze smutku kilka łez i chcąc poprawić sobie nastrój napisała do Patriciusa SMS-a: „Jeśli jesteś wolny, przyjedź po mnie. Jest mi smutno. Chcę się zabawić!”

Patricius przybył do hotelu o 18.30 i zabrał ją na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża. Dzwonił Janis. Marina odrzuciła połączenie. Widząc to, jakgdyby nigdy nic – Patricius uśmiechnął się z przekąsem.

– Nie możesz sobie wyobrazic, jak trudno jest być piękną kobietą, Patricius… Masz rację, jest to coś, jak kwiat. Każdy chce cię zerwać – dotknąć, powąchać. Niezależnie od twych własnych pragnień. I ty skądś musisz wiedzieć, że tego człowieka możesz do siebie dopuścić, a tego – absolutnie nie. A jest ich tak wielu! I nie ma niestety takiej szkoły, która nauczy, jak odróżnić dobrych od złych, mądrych od głupich, kłamliwych i zazdrosnych – od cnotliwych, chciwych – od hojnych, szczerych – od fałszywych… Tylko złych lub dobrych ludzi widać od razu – po oczach. Wszystko inne można udawać. Udawać przyjaciół, sympatycznych, nawet opiekuńczych. Po to, aby realizować swe cele… – Na chwilę zamilkła, jakby się nad czymś zastanawiała. – Cholera! Dlaczego opowiadam ci o tym wszystkim?

– Tak, tak! kwiatku. Wszyscy na tym świecie chcą realizować swe cele. Przedwczoraj płynęłaś obok meduzy i ukąsiła cię. Ona nie udawała. A ty i tak jej nie zobaczyłaś, mimo przezroczytsej gładzi. Nie można uniknąć niebezpieczeństwa, nawet jeśli będziesz bardzo się starać.

– Więc, jak ma postępować twym zdaniem piękna kobieta?

– Powinna być silniejsza od innych. Jak róża – która rani cierniami każdego bez wyjątku. Ale nie jesteś różą, a delikatną margeritką.

– Niewiele mnie pocieszyłeś…

– Nie smuć się, kwiat. Bez piękna i radości świat zginie. Gdyby wszystko wokół było szare, nudne, monotonne to i ludzie byliby wszyscy szarzy i nic ich by nie zachęcało, by żyć i realizować swe marzenia.

– A ty, czy masz marzenia?

– Oczywiście, że mam. Ale o marzeniach się nie mówi. Dlatego nazywają się: marzenia, aby ich nie owijać w słowy.

– Czasami wydajesz mi się niebezpieczny, Patriciusie, i wtedy ciebie nie rozumiem. I ile razy nie próbowałabym przybliżyć się do ciebie i zajrzeć w twoją głowę, tyle razy mi delikatnie uciekasz, pozostawiając lekkie uczucie rozczarowania i strachu.

Patricius spojrzał na nią, jakby chciał coś zobaczyć w jej oczach.

– Czy wiesz czym jest seksualność, kwiatek? Na przykład, kropla wody czy jest seksualna? – Otóż ściekajaca po skórze, jest! Jest niezwykle seksulna, ale… gdy na końcu swego toru skapnie na piersi, na brodawkę, spadnie z niej, lub spadnie do muszelki pępka – to już w ogole kwitesencja seksualności… A wiesz dlaczego? – Bo każdemu mężczyźnie zaczyna się wtedy wydawać, że to nie kropla, a jego własny język przebywa tę drogę. Zwykła kropla na ciele kobiety – tak, kwiatek, to seksualność najczystszej formy, bo malowana fantazjami mężczyzn… Ale najprawdziwszą seksualnością samej kobiety – są jej wargi i jej spojrzenie. Gdy patrzy na coś wpółotwartymi oczyma, w których aksamitne rozmarzenie obleka delikatny połysk źrenic, w połączniu z formą namiętnych ust, lekko uchylonych, drżących, pragnących dotyku… Oto i ona – prawdziwa kobieca seksualność, kwiatku. Ktoś jej otrzymuje więcej, ktoś inny w ogóle nic… To one – kobiety doprowadzają swą seksualnością mężczyzn do szaleństwa, dają radość, energię, siłę i chęć do życia… Każą nam wierzyć w swoją nieśmiertelność, niepowtarzalnośc, niekonczoność… Ty, jesteś jedną z takich kobiet, kwiatku.

– Dlaczego tak bardzo przyspiesza mi serce, gdy mówisz mi te wszystkie niezrozumiałe i absurdalne dla mnie informacje? Ja ciebie przecież nie kocham…

– Po prostu, twój umysł je analizuje, a ciało czynić tego nie musi. Słucha się bezpośrednio serca.

– Ile masz lat, Patricius?

– Trzydziesci trzy, ale czasem mam wrażenie być starszym od tej wyspy.

– A czy kochałeś już kiedyś bez reszty jakąś kobietę?

Na te słowa bardzo uważnie spojrzał na Marinę: analitycznie i ostro.

– Kocham ją… – I gwałtownie urywając myśl, zawołał: – Chodź! Chcę ci coś pokazać. – Nie wdając się w szczegóły chwycił ją za rękę i ruszył w stronę parku. – Pojeździmy na samochodzikach!

– Jesteś najdziwniejszym człowiekiem, jakiego poznałam.

– Ręczę ci, że nie dziwniejszym, niż każdy inny tutaj. Chcesz loda?

Poszaleli troszkę na gokardach, pojeździli na roller coasterze, zjedli po lodzie, wypili po szklance coli. Patricius opowiadał jej o jakiś okropnościach z okresu wojny turecko-cypryjskiej, w której zginęło wielu niewinnych ludzi. O tym, jak byli oni wypędzani z ich domów przez uzbrojonych Turków i o tym, że połowa wyspy od tych czasów zasiedlona jest przez Turków i na tę część zagranicznych gości się nie wpuszcza. I że przez sam środek stolicy Cypru – Nikozję przechodzi granica. Marina słuchała jego przygnębiających opowieści z szerokooptwartymi z przerażenia oczyma.

– I wciąż tu trwają działania wojenne?

– No oczywiście, że nie, to było dawno temu, w 1974 roku. Moi dziadkowie zginęli w wojnie.

– Przykro mi, Patriciusie.

– Nie mówiłem ci jeszcze tego, kwiat. Moja była dziewczyna – to Renata – żona Janisa. Polka. To dzięki niej nauczyłem się tak dobrze polskiego. Prowadziła zresztą tu, na wyspie, niewielką szkółkę lingwistyczną. On kłamie, że są rozwiedzeni. W rzeczywistości, ona samotnie żyje w domu w innym mieście, z dwójką dorastających dzieci i cierpi z tego powodu, że on znajduje sobie nowe kochanki. Spotykałaś się znim, i wiem o tym. Od samego początku wiedziałem. Bardzo się w tobie zadurzył. Według niego, jesteś doskonałym materiałem na kochankę…

Spojrzała na niego z ubolewaniem.

– No, co się tak przestrazyłaś?

– Myślę, że powinnam już iść, Patricius.

– Nie ma potrzeby. Na pewno wiesz o tym, że nie jestem na ciebie zły za to, że spotykasz się jednocześnie z nami obu.

– Patriciusie, bardzo się czegoś boję. Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Chcę iść.

– Poczekaj, jeszcze nie jeździliśmy na tym cudzie. To ci się spodoba, obiecuję. Będzie ci jeszcze lepiej, niż wtedy, gdy poszliśmy pływać w nocy. Nigdy nie zapomnisz tych wrażeń.

– Dlaczego tak łatwo godzę się na twe każde głupoty?

– Ponieważ chcesz te samego, co ja.

To dziwne „cudo” składało się z dwóch metalowych wież o niewiarygodnych rozmiarach, każda – 30. piętrowego budynku. Za pomocą lin uwieszona na nich była dwuosobowa ława, do której ich posadzili przypinając pasami. Marina nie bardzo rozumiała – co i jak się zaraz zadzieje. I w ogóle nie rozumiała – dlaczego ona – mądra, rozsądna kobieta – ciągle posłusznie zgadza się na jego „wariactwa”. „Wydaje się, że hipnotyzuje mnie” – pomyślała.

– Czy mogę zamknąć oczy? Myślę, że tym razem to będzie jakaś ekstremalna atrakcja.

– Oczywiście, jeśli tak wolisz.

– Nie rozumiem ciebie, Patriciusie, czemu ty tak uparcie kontynuujesz naszą znajomość? Za dwa dni i tak się już pożegnamy… I dlaczego lubię te twoje ekstrawagancje, pomimo dziwności tej całej sytuacji. Zupełnie nie rozumiem…

„Pani Marino!” – usłyszałajak przez sen czyjeś wołanie.

„Atrakcja” zawibrowała. Patricius nie odpowiedział. Marina zamknęła oczy. Kabina wolno unosiła się do góry. Gdy już znaleźli się na samym szczycie – naprężone liny „popuściły” i z całym impetem zaczęli spadać na ziemię. Czuła, jak jest szturchana za ramię. Marina zawołała:

– Patricius, jesteś szalony! Czemu zafundowałeś mi taki horror??? !!!

– Nie bój się, kwiat! Po prostu nie otwieraj oczu i nie bój się.

„Proszę się obudzić” – znów doszły ja czyjeś słowa jakby zza swiatów.

– Obiecałeś mi adrenalinę i szczęście, ale tutaj tylko niekończący strach! To jest koszmarne!

Dolecieli do dolnego pułapu, liny na powrót się naprężyły i z całą zgromadzoną energią ponownie wystzreliły do góry. Marina cały czas nie otwierała oczu, strach zawładnął każdą komórką jej do granic napiętych mięśni. Patricius objął ją jakoś tak drastycznie i szybko. Jeszcze mocniej poczuła szarpanie za ramię. Spojrzała na niego i zobaczyła szalone, płonące oczy na białym od stresu obliczu. Czas zdawał się stanąć nagle w miejscu. Chwila zamarła. Stała się długa jak zegarowa godzina.

– Co się dzieje, Patricius?

– Kocham cię, kwiat. Prawie tak samo, jak ją kochałem. Bo ty tak bardzo do niej jesteś podobna… Postanowiłem zabrać ciebie od niego. Za wszelką cenę. Ponieważ on zabrał moje szczęście 3 lata temu. Zabawił się i rzucił. Z tobą tak samo by postąpił. Ale teraz będzie to dla niego bardzo bolesne. Tak jak i dla mnie, wtedy, gdy ode mnie odeszła. Wybacz mi, i nie bój się. Wiem, że nie będzie bolało. Nie zapomnij tylko pokajać się za swe grzechy. A mnie nie karć. Oszalałem z miłości do Ciebie już tysiąc lat wcześniej.

„Pani Marino, pani Marino!” odzywał się nieustannie nad nią jakiś wewnętrzny(?) głos.

– Jesteś psycholem! – Marina krzyknęła z przerażenia.

Ale już dopływali do chmur.

– Uspokój się, zaraz odczepię liny od ławy. Teraz już nic nie można zmienić. Lecieli do gwiazd, na tej dziwnej ławce przywiązani rzemieniami. Zszokowana Marina nie była w stanie ani mówić, ani wykonać żadnego ruchu. Patricius rozpiął pasy, uwalniając ich jednocześnie od ostatniego zabezpieczenia. I poleciał w dół – szybko i nieuchronnie. I leciał – trzymając ją za rękę. I raz za razem ja uciskał. Uciskał, potrząsał, uciskał..

– Nie powinnaś się bać, kwiat. Miałem sen. Czekaja nas tam obojga. Widzisz, lecimy! Jak ptaki!

– Chcę żyć, Patricius! Dlaczego? Dlaczego ja? Dlaczego jesteś tak głupi???

– Nie bój się, kwiat! Zobaczymy się po 40. dniach. Będę ciebie czekał!!

Puścił jej rękę i spadł kilka sekund wcześniej. Miała jeszcze czas, aby zobaczyć, jak rozbija się o ziemię.

– Pani Marino! Pani Marino! Proszę się obudzić!

 

– 9 –

– Pani doktor, pani doktor! Pacjentka się wybudziła!

Z trudem otwierała oczy. Niewielka sala, w środku której znajdowało się jej niewielkie łoże, na którym ułożono ją owinąwszy w białe prześcieradło, po sufit zalana była mlekiem. Na tle białych ścian i białego stropu półprzezroczyste, blade postaci, w białych kitlach pochylały się nad nią i na przemian zadawały jakieś pytania?… Czy może rozmawiały ze sobą nawzajem się przekrzykując? Nie. Ona – Marina – nic z tego nie rozumie, nic nie wie…

– Pani Marino! Widzi nas pani? Pani Marino, to ja – doktor Nowak!

Otworzyła w końcu oczy. Pokój w którym się znajdowała przez chwilę jeszcze wirował, przewracał się, jak klocek, ze ściany na ścianę, znowu pokrywał mlecznym dymem. Ale z sekundy na sekundę – wraz z blaskiem, czyżby coraz silniej jarzących świetlówek(?) coraz bardziej rozmywającymi mgłę pomieszczenia – nużące kołysanie ustawało. Po dalszych kilku minutach sufit wypoziomował się, a w rysunku białych ścian coraz wyraźniej zaczynała dostrzegać regały i pstrzącą się na nich aparaturę szpitalną.

– Co-o… się stało? –

– Pani Marino! Wszystko już dobrze. Obudziła się pani.

– Co z Patriciusem??… Gdzie on? – ledwo wydukała.

– Pan doktor Patryk Trazom musiał tydzień temu wrócić do swych zobowiązań zawodowych na Kretę. Ale proszę się nie obawiać, jest pani i będzie pani u nas pozostawać pod doskonałą opieką.

– Trazom? Jaki Traa-azom? – i ledwie kończąc pytanie znowu zaczęła spadać w ciemną otchłań.

*

– Pani doktor, jak długo tutaj leżę?

– Kochanie, drugi tydzień. Ledwo udało się panią odratować. Winda, którą pani zjeżdżała z drugiego piętra w swoim bloku urwała się. To było zaraz po operacji pani babci. Całe szczęście, że przebywał w pobliżu pan doktor Trazom. To dzięki niemu można było podjąć natychmiastową reanimację…

– To znaczy, że ja…

– Tak, kochanie. Miałaś dużo szczęścia.

–  A… Patricius, Janis… – próbowała jakby o coś zapytać, ale chyba pomału kojarząc fakty zrezygnowała. Zrozumiała, że cała ta wyprawa na Cypr była li tylko jej halucynacją, której doświadczyła po tragicznym wypadku.

Pani doktor Nowak spojrzała ze współczuciem w jej oczy.

– Muszę ci to, kochanie, powiedzieć… To bardzo smutna informacja… Twoja babcia nie żyje.

– Babcia! Moja kochana babcia? Jak to, przecież pamiętam… Pan doktor mówił, że operacja się udała.

– Zmarła na zawał serca. Trzy dni po twoim wypadku, gdy dowiedziała się o wszystkim.

*

„Droga pani Marinko, jestem bardzo szczęśliwy, że wraca pani do zdrowia! Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy. Będę miał dla pani moją osobistą propozycję pani rehabilitacji. Patryk Trazom”

Kilkakrotnie przeczytała otrzymanego SMS-a. Nie wahała się długo z odpowiedzią. Wciąż z jeszcze drżącymi z osłabienia palcami wystukała:

„Proszę się nie fatygować. Zerwanemu kwiatu nie przywróci życia ogródek. Marina Różalska”

 

Lista Cyberprzestrzennych

9 odpowiedzi na Marina – czyli powrót z Cypru

  1. ANETA pisze:

    A mnie się marzy wycieczka do..Chin…koleją transsyberyjską….Mon Cher…….

  2. ANETA pisze:

    Niezłe „’ziółko”’ z tej..Mariny..:)

    • Janusz N pisze:

      Ziółko? 🙂 Ja – uważam, że fajna i równa babka, która ceniąc prawdę uczucia chce pięknie i mądrze pokochać. I być kochaną. I być szczęśliwą.

      • ANETA pisze:

        tak?? ale wszystko sprowadzasz do seksu….

        • ANETA pisze:

          to jest „’mądre”’, że skacze z jednego faceta na drugiego i nazywasz to..miłością, czy pragnieniem miłośći??O!…..

          • Janusz N pisze:

            Ktoś, kto nie czytając opowiadania zapoznałby się tylko z Twoją opinią mógły, w istocie, posądzić Marinę o wyjątkową nieobyczajność i rozwiązłość. Tymczasem ona ani razu nie uległa banalnej pokusie (a codziennie miała propozycji na pęczki), raz została najzwyczajniej uwiedziona a raz, rzeczywiscie, okazała słabą wolę (może i cynizm?). To, akurat, mogło sie zdarzyć kazdej. Nadal uważam, ze jak większosć kobiet chciała kogoś pięknie i mądrze pokochać… Na Cyprze, niestety, nie udało się… Może szczęście dopisze w kraju? 😉

        • ANETA pisze:

          Myślę, że jako Autor noweli powinieneś się liczyć również z opinią czytelników, a nie forsować własne zdanie, np.na temat bohaterki….Ja ją postrzegam , jako szukającą mocnych doznań…, a nie..miłości…

        • Janusz N pisze:

          Powiem tak: nie omijam w moich opowiadaniach technikalnych opisów dotyczących obszaru seksu, bo jest zbyt ważny dla ludzkiej egzystencji. A i chyba czasy w których żyjemy nie wymagają dziś od autorów wiktoriańskiej autocenzury… A wręcz przeciwnie.

          Ale też nie zgodzę się, że obdzieram go z przymiotu miłości i wszystko ku niemu sprowadzajac – wystawiam na aukcje, jak merkantylny towar.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *