– 1 –
Biegł furiackim pędem przez iglasty, podszywany słońcem las. Może minęła minuta? Może dwie? Zaczęło coraz bardziej braknąć mu tchu, serce biło jak oszalałe, płuca przeszywane bólem rozdzierały się na dwoje. „Dość!” – Jęknął w końcu w myślach, – „dalej już nie mogę…” – i w tym samym momencie zaczepił stopą o jakiś korzeń. Stracił równowagę, staranował gęstwinę sosnowych gałęzi i z impetem rozciągnął się jak długi na iglastej ściółce.
Ręce zaryte we mchu, twarz pokłuta, koszula poszarpana. Jęcząc z trudem przysiadł na piętach, przesunął ręką po czole – wyczuł krew. „A jak! Całe szczęście nie trafiłem głową w pień drzewa. Wtedy dopiero miałbym się z pyszna!…”
Myśli skakały mu w głowie niczym króliki po grzędzie.
– A, do kurwy-nędzy! – Zaklął, podniósł się pospiesznie, przetarł krew chusteczką, otrzepał i ruszył energicznie w lewo, w kierunku szosy. – Do diabła, z takim łowieniem ryb!
Spławik i wędka zostały w wodzie. Nie, nie stracił. Porzucił wraz z plecakiem uciekając w panice, byle dalej od rzeki, od niesamowitej scenerii na przeciwległym jej brzegu.
Idąc w kierunku wioski, na obrzeżach której była usytuowana pętla autobusowa, Radek wreszcie zaczął się uspokajać. „Najważniejsze teraz dla mnie – pełna amnezja! Niczego nie widziałem, nic nie pamiętam… nie wiem, nie mam… A tak w ogóle, wcale się dziś nie wybierałem na ryby. Ot, wyszło w ostatniej chwili, i tyle!”
Podmiejski Ikarus zajechał na pętlę, obrócił się tyłem do lasu, przodem do miasta. Do odjazdu – dziesięć minut. „Ścigany” usadowił się na tylnym siedzeniu. Uspokajał stopniowo oddech, rozluźnił mięsnie, na powrót poskładał swoje zagonione myśli, …Więc, co właściwie widział?
Widział rzecz straszną! Bez dwóch zdań.
– 2 –
Dlaczego? Dlaczego to tak jest, że jedni mają wszystko, podczas gdy inni – same porażki, ciągłe problemy i służą tylko za obiekt żartów, a nawet kpin? Dlaczego on, Radek Kozica, od dzieciństwa do dzisiaj, przez czterdzieści lat – wciąż pozostaje szarym zjadaczem chleba i wyrobnikiem norm? Wszędzie! W domu, w pracy, na mieście, na portalach społecznościach, ech… szkoda wyliczać! – Wszędzie tylko tuzinkowy przeciętniak. Dlaczego urodził się, i co mu z tego, że w porządnej, skoro bardzo zwyczajnej rodzinie, jakich w mieście na kopy? Dlaczego nie jest z rodu Kulczyków, Guzowatych albo i, niech tam będzie, wołomińskich mafiosów? Dlaczego nie ma klaty i barów, jak Schwarzenegger albo profilu, choćby, jak Boguś Linda?
Za oknem błysnęły wysokie budynki. Podmiejski autobus zatrzymał się na rejsowym przystanku. Jakaś babcia z dwiema wielkimi torbami wgramoliła się z trudem do środka i kierując w stronę wolnych miejsc, boleśnie podeptała mu po nogach… I nawet nie zauważyła. Dlaczego?
Dlaczego tak szybko opuściła go Dorota? (To nic, że mężatka… właściwie i lepiej!) Godził się nawet regularnie brać ją na koncerty, byle tylko wieńczyła je w jego garsonierach i hotelowych pokojach. „Kondziu, ja tak dalej nie potrafię. Nie zostawię męża i dzieci. A poza tym za daleko mieszkasz…” – Jakby jej Wrocław był pępkiem świata, a on żył na antypodach… Cholera! Dlaczego on nawet „za daleko mieszka!?”
I wreszcie, dlaczego to właśnie on musiał się stać mimowolnym uczestnikiem klasycznej wojny gangów, które, przecież wiadomo, czym się kończą dla przypadkowych świadków. Nie! On ma już tego wszystkiego dość. Musi coś wreszcie w swoim życiu zmienić!
Autobus zajechał na końcową stację.
Na całe dla niego szczęście w dworcowym holu otwarty był pawilon z ponętnymi towarami. Wziął dwa piwa i przeniósł się w najdalszy róg poczekalni. Zapalił papierosa. Jakaś niepojęta, także i dla niego samego, myśl zaświtała mu w głowie, mieszając w innych, zdawało mu się już ostatecznie ułożonych i ustalonych.
„Dobra. Co, mimo wszystko, widziałem? Jak sprawy się mają?”
Pomału zaczął sobie przypominać minuta po minucie…
Ogromne, wypasione, czarne BMW na przeciwległym brzegu pojawiło się nie tak od razu. Pamięta dobrze: wcześniej zdążył podejść do wody, stanąć w upatrzonym zakątku, wygrzebać z kieszeni papierosy, rzucić spławik. W tym czasie nie było ryku silnika, dopiero po kilku minutach na przeciwległą polankę wtoczył się czarny grubas. Oba brzegi rozdziela w tym miejscu szeroka na ok. 50 m spokojna rzeka, lekko błyszcząca w jaskrawych promieniach porannego słońca. Z przyzwyczajenia, intuicyjnie, schował się za krzakiem i przykucnął.
Z samochodu wyszła ich piątka. Siwy mężczyzna w wieku grubo po czterdziestce, trójka maczo z potężnymi szczękami, oczywiście młodszych, i rudowłosa piękność w stylu „bierz mnie i gryź mnie”. Cicho coś omawiali, a po chwili najwyższy z chłopaków uśmiechnął się jak gwiazdor z Hollywood.
Panowie – w eleganckich garniturach, dziwka (to przecież oczywiste!) – z olbrzymim dekoltem i kilkoma naszyjnikami, na niezwykle długiej fifce pali cienkiego papierosa. Jak to jest? – Z balu – na rejs?
I nagle – zgiełk, krzyki… Wysoki blondyn odwraca się w stronę lasu, najwyraźniej próbując uciec! Siwy facet wyjmuje ogromny pistolet, dwóch przystojniaków powala uciekiniera na trawę, a u pani, zamiast ustnika, pojawia się w rękach kamera wideo, którą spokojnie zaczyna filmować jak oto ofiarę krępują oklejając kolejno skoczem: ręce, nogi… usta.
Kozica poszarzał. Kiedy patrzy się na podobne scenki pięć razy dziennie na ekranie TV – to jedno, a gdy ogląda na żywo prawdziwą scenkę w realu – to zupełnie co innego.
Słabo słyszał dialog. Blondasa silnie obwiązali po żebrach, zerwali taśmę z ust – zaczęli przesłuchiwać. Mówił coś szybko i namiętnie argumentował, ale gdy stary skinął głową, a jeden z mężczyzn zrobił nieokreślony gest – facet rozpaczliwie krzyknął. Chwycili go za ręce, przeciągnęli i rzucili pod drzewo. Ruda dziwka prychnęła nieprzerwanie filmując.
Mimo dzielącej odległości, niektóre słowa dało się zrozumieć. Siwy, na przykład, miał na imię Marek (przynajmniej tak zwracała się do niego rudowłosa piękność). Ofiarą był niejaki „Rysiaczek” – być może, po prostu jakiś Ryszard. Gdy krzyknął, było jasne, że „nie wie”, a zaraz potem „tak, masz je sobie, suko…” i nie skończył, dostając klasycznego kopa w brzuch od jednego przystojniaków.
Oczywiście, najbardziej rozsądną dla Radka rzeczą – było teraz bezzwłocznie i starannie zebrać rzeczy, cicho przeczołgać się za nabrzeże, zniknąć za linią lasu. Ale czy to nogi raptem skamieniały, czy jak to bywa podczas oglądania w TV mrożących krew scenek, nie był w stanie poruszyć nawet palcem.
A wydarzenia nabierały tempa. Teraz filmował „Marek”. Tymczasem niejaka „suka” chwyciła blondyna pod brodę, syknęła na niego, a potem, nagle i jakoś tak niezręcznie uderzyła go pięścią w klatkę piersiową. Następnie odsunęła się i na powrót chwyciła kamerę.
Najprawdopodobniej wiatr się zmienił – teraz słowa dolatywały absolutnie wyraźnie:
– Wszystko oczywiste, Rusłan! – Siwy wyciągnął pistolet do jednego z dryblasów, – nudzi mnie już ta szopka. Zakończ!…
„Rysiaczek” skulił się na ziemi.
– Dlaczego ja? Niech Wałodia…
– Zamknij się! …No już!
Boy wyciągnął rękę, ale nagle…
– Przytrzymaj! – Ruda „dziwka” wcisnęła „staremu” kamerę, przejmując kolta.
„Marek” wzruszył ramionami. Odkrył obiektyw. Kontynuował filmowanie.
Spokojnie, jak nauczają w strzeleckich szkółkach, rozwarła nogi, podniosła obie ręce podtrzymujące rewolwer i powoli, jakby przełączała guziki na desce rozdzielczej, wywaliła sześć kul w wijące się na ziemi ciało ofiary. Huk wystrzałów praktycznie był niesłyszalny. Wiadomo: tłumik.
Jak Kozica wydostał się z nadbrzeża – kompletnie nie pamięta. Biegł po jasnym, porannym lesie, uderzał głową o sosny… dopiero po jakimś czasie otaczający świat zaczął odzyskiwać ostrość.
Sądząc po tym, że ani krzyków, ani żadnej pogoni nie było, najprawdopodobniej go nie zauważyli.
– 3 –
Błąkająca się po mózgu myśl zaczęła się ostatecznie kształtować wraz z ostatnim łykiem piwa.
„Bo tak, naprawdę, co mam do stracenia?”
Oto, co mawiają mądrale w telewizji i w ogóle: nie oglądaj się na innych, pomóż sobie sam! Kto nie ryzykuje, nie jedzie! „No więc, co się bać? Jakie przeznaczenie jest, takie jest. Trzeba chwytać szansę, bo drugiej może już nie być!”
„Jeszcze tylko szkło!…” Pamięta, jak siwy apodyktycznie zwrócił się do kucającego „rudzielca” i jak spojrzał na nią tak, że ta natychmiast zgasiła papierosa i rzuciła się do realizacji zamówienia – „… jeszcze tylko szkło i wracamy na Newtona, na Bemowo…” – na szczęście jedna z bryz uniosła dźwięk znajomych, warszawskich rewirów. Znane przedmieście stolicy. Liczne osiedla willowe, mówiąc krótko: podejrzany, zgniły światek.
Bandyci zabili bandytę. Ich sprawa! Ale los zaprowadził go do lasu nie bez powodu… Och, nie bez powodu! Teraz nadchodzi jego czas. Jego długo wyczekiwana szansa! A więc… Do dzieła!
*
Następnego dnia rano, zapał do walki nieznacznie ostygł. Po pierwsze, nie zatrzymał się na piwie i nalał sobie trochę więcej wódki, niż zazwyczaj: trzysta, no, dobra: czterysta gramów. Po drugie, problem z jakiegoś powodu nie wydawał się teraz taki całkiem łatwy.
Szantaż. Tak, stary dobry szantaż… Jaki tam z niego podstępny drań? Nawet, można powiedzieć, szlachetny, do pewnego stopnia. Poskromić gadów i przekazać dobro we właściwe ręce, w tym przypadku, no tak się złożyło… do niego. Nic tu złego. I nie ma co się wymądrzać. Czysta sprawa.
„Najważniejsze – nie spieszyć się, wszystko w swoim czasie. Napisz swoje oświadczenie, włóż do koperty, zaznacz, by otworzyć tylko po śmierci i zostaw u notariusza”. Dziecinnie prosta sprawa!…
Gdy odszuka się siwego nie dopuścić, aby zabili od razu. Zażądać pieniędzy, trochę. Zaraz… Jak to, trochę? A czemu, nie ma być dużo? A nie za dużo, to ile? Sto tysięcy? No, pięćdziesiąt. Złotych, czy Euro? Trzeba wstrzelić się w realne wymogi…
Radek Kozica ogarnął się, wziął się w garść i poszedł na dworzec. Punkt pierwszy: odzyskać plecak i wędkę.
*
Fart! Wszystko poszło, jak z płatka… I fakt, znalazł swoje rzeczy szybko, bez problemów – udowodnił tym samym słuszność obranej drogi.
Z odnalezieniem willi przy Newtona też nie było problemów. Uliczka na szczęście krótka, a przed namierzaną posesją już z dala rozpoznał znajomą, wypasioną brykę. Niedaleko willi odnalazł ławeczkę, na której jakiś stary dziadek popijał piwo. Zagadał, pogadał i wiedział już prawie wszystko. Tak! Właściciel domu ma na imię Marek, nazwisko jakieś skomplikowane, zaciągające z rosyjska… Ponoć poważny gość, co robi, z czego żyje? – nie jest do końca jasne.
Cały wieczór spędził przy stole, starannie opisując na kartce papieru przebieg morderstwa. Na końcu: podpisał, złożył kartkę na pół, włożył do koperty, zakleił.
*
Noc była okropna.
W ogóle nie mógł zasnąć, co rusz w głowie przewijał mu się nowy scenariusz. Tak, musi być twardy i spokojny, ale – nie zuchwały. „Siwy” musi zrozumieć, że sytuacja jego jest bez wyjścia, choć z drugiej strony całkowicie pod kontrolą. Jan Nowak – o! w taki właśnie sposób się przedstawi. Najbardziej uniwersalne nazwisko, jakie zna. Suma – sto tysięcy. Złotych. Dla nich, rybka-pipka, mała rzecz, ale dla niego – majątek! Oczywiście, gotówka.
Niebezpiecznie. Tak, wie o tym. I strasznie. Moralność gangsterów zna tylko z kretyńskich seriali i książek. „Ojca chrzestnego” czytał długo, gdy był jeszcze dzieckiem. Przeczyta raz jeszcze…
Wiercąc się w łóżku odganiał od siebie wspomnienia z przeszłości. Dzieciństwo, skandale rodzinne, noszone do dziur w cholewkach buty, po swym starszym bracie. Książki Waldemara Łysiaka i przejęte z pietyzmem jego napoleońskie fascynacje. I szkoła: nędzne trójczyny, kpiny kolegów, częste wagary i podkochująca się w nim Irka, z którą obciachem było już choćby iść do kina… Wszystkich by ich teraz rozstrzelał.
Jedynym jasnym punktem – ostatnie sześć miesięcy w wojsku. Jak on zasłużył sobie na ksywę „dziadek”? – to długa historia. Było, minęło. Koniec, kropka. Teraz – wszystko będzie w porządku. Teraz… i zasnął.
– 4 –
Przez dwie godziny chodził w kółko wokół kancelarii notarialnej. Posiadywał na ławce, palił papierosy, skradał po schodach – i znów biegł do parku. Coś mu wadziło.
Sam nie wie, dlaczego wydawało mu się, że jak tylko połozy na stole zaklejoną kopertę, sprytny prawnik chytrze mu spojrzy w oczy i powie: „Acha! Więc to tak?! – Teraz jesteśmy… „ – Dalsza część zdania nie bardzo dopowiadała się w jego głowie, ale to „Acha!” wciskające się klinem w jego świadomość sprawiało, że całkowicie tracił grunt pod nogami.
Po pół godzinie znalazł salomonowe rozwiązanie. Rzeczywiście! Jeśli zagrożenie nie będzie wisiało – to głupio byłoby, gdyby go zabili. A gdyby jednak, to co mu z tego, że bandytów dosięgnie każąca ręka sprawiedliwości, skoro będzie całkowicie fioletowy, i wąchał kwiatki od dołu? Tak czy siak – to on rozdaje tu karty. A skoro tak, to notariusz do niczego się nie przyda.
Pokonanie problemu zawsze podnosi na duchu. Radek chrząknął i poszedł rozegrać następną pozycję w programie: bankowe konto.
Coś tam na tym koncie jeszcze było, jakiś niecały tysiączek. Idzie do bankomatu. Wyjmie wszystkie pieniądze.
Myśl sprowadzała się do tego, że nie należy udawać się na poważne negocjacje w wyblakłej koszulce i sześcioletnich, wytłuczonych dżinsach. bo rating takiego gościa spada totalnie. Więc udał się do butiku z „odzieżą”, nabył lekki, letni garnitur, koszulę i buty. Jeszcze chwilę pomyślał: jeszcze dokupi krawat i parę skarpetek. W końcu – akurat na takie zakupy pieniędzy mu starczy.
Jeszcze wczoraj, bez większych nadziei na sukces, wertował książkę telefoniczną miasta i porównując dostępne informacje – adres, imię, warianty opcji – z zaskoczeniem dla samego siebie odnalazł jego numer i nazwisko. Faktycznie, jakieś takie brzmiące z rosyjska…
Zadzwoni, oczywiście, nie z komórki – wiadomo: zostawia się ślady, i w tym celu specjalnie pojedzie na pocztę główną…
*
Wykręcił magiczny numer. Słuchawka długo milczała.
– Słucham! – Odezwał się grzecznie kobiecy głos.
– Wi… Dzień dobry! Chciałem rozmawiać z panem Markiem…
– Jest zajęty. A kto przy telefonie? I w jakiej sprawie?
– Nazywam się Nowak. Jan Nowak… – głos nieoczekiwanie mu ochrypł a słuchawka i ręka przesiąkała potem. – Kwestie biznesowe.
– Jesteś od Timura… Dobrze, postaram się pomóc…
Wziął głęboki oddech, zakrył mikrofon ręką i odkaszlnął.
– Tak. Słucham. – Tu Marek! – Oczywiście, „siwy” – i ten jego gruby baryton…
– Dzień dobry! yyy…
– Kolego, mam mało czasu. Pytania i tak już trwały zbyt długo, więc szacunki muszą być na moim biurku już teraz, a na pewno nie później, niż o piątej wieczorem. Teraz nie mam czasu na rozmowę, mam spotkanie w Ratuszu… O szesnastej czekam na ciebie w siedzibie przy Newtona. Znasz adres?
– Tak. Oczywiście.
– Z mej strony – wszystko. Do wieczora! – I odwiesił słuchawkę.
Ciężko sapiąc wycofał się z boksu. „Może to i lepiej? Tak! Zdecydowanie lepiej!”
– 5 –
Była! – Oczywiście, była wielka pokusa, by żądać pieniędzy incognito: „Połóż torbę z wyżej wymienioną kwotą o północy, obok piątej ławki przy alejce… Ale dobrze wiedział, że to nonsens. Z jego skłonnościami do niefartów natychmiast go wyśledzą i uwięzią w komorze bagażnika. Tak na pewno będzie lepiej: oko w oko w siedlisku żmij, pojedynek intelektów!
Na taksówkę szkoda mu było pieniędzy, więc lwią część drogi z centrum miasta na Bemowo, pokonał tramwajem. Dopiero na miejscu złapał taryfiarza i kazał się podwieźć pod samą willę. Niech gnoje mają świadomość, że w razie czego taryfiarz będzie świadkiem gdzie i o której godzinie miał miejsce ów kurs.
Potężne drzwi furtki, za którymi ukrywał się dziedziniec otworzyła starsza pani ze wszelkimi oznakami bycia pokojówką. Trochę go to zaskoczyło. Był pewien już przy wejściu mieć „przyjemność” z ochroniarzami i osiłkami gangstera. Przechodząc obok pięknych klombów, wzdłuż stosunkowo niedużego basenu udali się do wydzielonego z posesji skrzydła. Zaprowadzony został do ponurej sali z ogromnym kominkiem, ponura kobieta wskazała na krzesło, mruknęła ponuro: „proszę zaczekać” i odeszła.
Ogólnie rzecz biorąc, i sam dom, i pokój nie wyglądał, jak znane mu z filmów siedliska gangowych bossów. Raczej – taki przeciętny dom w miarę zaradnego biznesmena.
Nagle, antyczny zegar wybił głośno godzinę szesnastą. Radek Kozica prawie podskoczył.
– Jan Nowak? – „Siwy” szybko schodził w dół szerokimi schodami z piętra. – Proszę siedzieć. Gdzie są dokumenty?
„Ech, mój Radku! – Westchnął w myślach – batalia się zaczyna! Będziemy pić, szabelką machać i na końcu przyjdzie pięknie umrzeć!”
Usiadł w fotelu, założył nogę na nogę i uśmiechnął się krzywo w kierunku właściciela, u którego oczy zaczęły robić się ze zdumienia okrągłe.
– Proszę usiąść, szanowny panie… Proszę usiąść , rozmowa może nie okazać się całkiem krótką…
– Czy pan zwariował? O co panu chodzi?
Kozica powoli wyjął specjalnie zakupioną na tę okazję tekturową teczkę z napisem „Materiały i akta”, elegancko przypalił zapałką papierosa – zapalniczki nie miał. „Marek” w zdumieniu, ale i z zaciekawieniem przypatrywał się jego manipulacjom i ruchom.
– Wiem o wszystkim, co przedwczoraj zadziało się za miastem. Widziałem wszystko. I mam zdjęcia… – Pomysł o zdjęciach narodził się w jego myślach w ostatniej chwili.
Reakcja na słowa przeszła jego oczekiwania. „Siwy” cofnął się, a jego twarz zmieszała się, zmarszczyła, opadł bezwładnie w głąb fotela.
– Yyyy… to znaczy… – Lewe oko mu drgało.
– Tak. Byłem tam. I proszę mieć na uwadze – mam na myśli wszystko. Pełna relacja i zdjęcia są przeze mnie przechowywane w bezpiecznym miejscu, jeśli zdecydowałbyś się na głupoty…
– Jest pan detektywem? – Spytał drżącym głosem, zupełnie niebrzmiącym tak samo, jak rozkazy owego srogiego mafioso, które ledwie dwa dni wcześniej wygrzmiewały na łące.
„To jest to! Coca-cola! To jest – zwycięstwo! Wow, tak łatwo przychodzi! Mam go, teraz bandziorze popłyniesz!”
Radek zerwał się z krzesła i chodem Belmondo ruszył w stronę gangstera.
– Więc słuchaj uważnie, przyjacielu … Moje milczenie jest warte swojej ceny!
Spojrzał z dołu do góry na stojącego mafiosa, mierzącego co najmniej metr dziewięćdziesiąt. Takiego odurzającego doznania Radek nie doświadczał już od dwudziestu zgoła laty, gdy był „dziadkiem” w armii, i gdy gołowąsów z wiadrami i szczotkami rozstawiał do czyszczenia wojskowych kibli i latryn. „Tego też mógłbym” – błysnęło mu w głowie, „Ale dobrze, może nie teraz”
„Siwy” ponownie usiadł w fotelu. Zapalił papierosa.
– Ile chcesz?
– Sto tysięcy. Gotówką.
„Siwy” spojrzał zdziwiony.
– Czyś pan normalny? Co pan myśli, ze jestem jakimś , cholera, Bieriezowskim, Abramowiczem albo Kulczykiem? To nierealne!
– Złotych, złotych…
– To przecież oczywiste, że złotych, Gdyby Euro – to już bym pana wywalił z domu.
– Za kogo mnie pan uważa, za idiotę?
– Nie! Ale proszę zrozumieć, pana milczenie jest dla mnie po prostu zbyt kosztowne…
– Co! Dowody morderstwa – za sto tysięcy – to nadmierny, zdaniem pana, koszt? – Kozica przeszedł do dramatycznego szeptu. – Dwadzieścia tysięcy baksów za milczenie w sprawie zabójstwa, też za dużo?
Siwy otworzył usta i zamrugał.
– Jaaaak-to-zaaabójstwo …
Nagle jęknął, zakrył twarz rękami, zatrząsł się i zaczął kwilić.
„Płacze, czy …histeria?”
Radek spojrzał na drżące ramiona „siwego”- sekunda, pięć, dziesięć – i nagle uświadomił sobie z przerażeniem, że to nie płacz, to śmiech! „Siwy” się śmieje!
W końcu się uspokoił.
– Tak, ale … Wycedził, wstając. – Te baby doprowadzą mnie kiedyś do zawału…
Z tym, akurat, Kozica skłonny byłby się zgodzić.
Nie mówiąc już słowa więcej, „Marek” vel „siwy” wymierzył szantażyście powalający cios prosto w nos, co spowodowało, że jego właściciel upadł na dywan, ale nie stracił przytomności, i szybko, jak pies, podczołgał się za kanapę i ukrył się tam. Właściciel kontynuował chrząkanie, kręcąc z niedowierzaniem głową i zacierając ręce.
– Zabójstwo, tak … tak … zabójstwo, mówisz … skąd ty się tu wziąłeś, ty miejska wszo… Słuchaj, frajerze – żyjesz? – Wyłaź stamtąd, mówię, wyłaź! I nie bój się, już nie walnę…
Belmondo nie zamierza wyjść.
Uchwyciwszy Kozicę za fraki nowego garnituru „siwy” wywlókł jego ciało z barłogu i szurnął na krzesło.
– A teraz gadaj, mój macho …
Chlupiąc z rozbitym nosem, Kozica opowiedział, jak udał się na ryby, i jak zamienił w Jana Nowaka.
– Tak, tak … tak, to cholerne nazwisko zmyliło mnie… Za dużo w tym kraju Nowaków.
Ale z opowieści Kozicy był bardzo zadowolony. Oparł się o parapet, zawołał gdzieś na podwórko, „powiedz, żeby Rysiek natychmiast tu przyszedł „- i zaczął chodzić po pokoju, z rękoma za plecami.
W holu pojawiła się blondynka, ta sama, która jako „ryża suka” strzelała do ofiary na łące.
– ???
– Nic, nic, Lidziu, rozmawiamy z panem sobie…
Po chwili w drzwiach stanął przywołany Rysiek.
Radek zerkał z głębi fotela, jak Murena z podwodnej jaskini.
– Poznajesz? Widzę – poznajesz. Nic, Rysiaczek, możesz iść. Powiedz Rusłanowi, niech zajdzie do mnie za dziesięć minut. – Mówiąc to wszystko, właściciel klikał coś na klawiaturze laptopa. – No dobrze, chodź tutaj, Colombo! – Przyjrzyj się…
Na ekranie pojawiły się znajome twarze, ale z bliska, wyraźnie widoczne – nie, jak zza drugiej strony rzeki. „Ryża” odbiera pistolet, strzela, krew … blondyn przewraca się na bok, na brzuch, przebiera nogami i gaśnie…
Potem blondyn wstaje i zaczyna się śmiać. Wszyscy wokół – też.
– Jest pan głupcem, panie Kozica…
„Marek” pochylił się nad krzesłem, oparł dłonie na podłokietnikach, spojrzał mu prosto w twarz.
– Dobrze, niech tak będzie – słowo wyjaśnienia… Ryszard – to księgowy w naszej firmie. Umówiliśmy się, że w prezencie na swoje urodziny nakręcimy dla niego filmik, w którym wcieli się w rolę aktualnego męża swej byłej żony. Ta scena na łące była ostatnim ujęciem filmu. Jako specyficzny prezencik ów filmik podaruje swej byłej. Nic mi do jego intencji. Cenię go, jako księgowego, a w filmie wszyscy wzięliśmy udział dla własnej frajdy.
Barczysty Rusłan pojawił się w drzwiach. Stał w milczeniu.
Po chwili Radek Kozica znów poczuł jak „siwy” chwyta za klapy marynarki, tym razem jedną ręką. Zabrany z krzesła przekazany zostaje do barczystego Rusłana, który w jednej chwili zręcznie łapie go za kark.
– Wyprowadź gościa. I żebym go tu już więcej nie widział…
Drogi na ulicę Radek Kozica kompletnie nie zapamiętał. Spadł z bramy po jej drugiej stronie, i tyle. Furtka się zamknęła.
*
– Tak… – siwy Marek popijał „Martini” wylegując w fotelu i roztrząsając z Rusłanem wrażenia sprzed paru minut. – Kto by pomyślał… Najdziwniejsze w tym, że ta spryciura o mały włos naciągnęłaby mnie na całkiem sporą kasę. Byłem przekonany, że nakrył mnie, gdy zaraz po zdjęciach poszliśmy z Lidką w zarośla. Cholernie byłem napalony, żeby robiła mi loda, a ona robi nieziemsko…Wiesz, jak miałbym przerąbane, gdyby dowiedziała się o tym Beata?
A tak, a propos, co z nią? Nie byłem już w swojej chałupie od kilku dni. Jadę do Starych Babic. Muszę sprawdzić, czy jest grzeczna i czy się spakowała. Jutro przecież wyruszamy do Odessy. Nasi przyjaciele już nie mogą się nas doczekać.
< poprzednia następna >
Pingback: Janusz Niżyński
Januszu, nie zdziwię się, jeśli zorganizujesz jakiś wernisaż, obrazy, rzeźby czy co tam jeszcze. Aleś ty wszechstronny 🙂 Kupiłeś w sklepie internetowym dużo Talentu.
Nie nadążam z czytaniem.
W tym sklepiku – kiedyś rozdawali także za darmo. I wtedy dostałem od pani sprzedawczyni w bonusie Twoją przyjaźń.
Nie spojrzałem tylko na datę ważności… 🙁