– Witaj, witaj!… – Cichy, boleśnie znajomy głos wyrwał go z mrocznych myśli. Brakło mu tchu. Gęste, zastygłe, przedburzowe powietrze smagało mu twarz mżystą wilgocią.
– Cześć – odpowiedział, i spojrzał w oczy naprzeciw. – Jakże ja za tobą tęsknię… Za twym uśmiechem, twoim ciepłem, oddechem…
– Tak, wiem o tym i czuję to. Pamięć to bardzo ciężkie brzemię. Szczególnie nocą. Pamięć jest w stanie z nocy czynić wieczność.
– Czy chcesz, abym o tobie zapomniał? Zapomniał na zawsze i nigdy nie wspominał?
– Nie, tego nie chcę. Wspominaj mnie, ale bez bólu. Pamiętaj o mnie, ale bez łez.
Otarł napływającą łzę.
– Czy to możliwe?
– Wierz mi, mój drogi, jest to możliwe. Pamięć – jest jak odzież. Czasem czarna, żałoba, niewygodna i ciasna. A czasem biała, radosna i świąteczna. Po prostu zdejmij i spal czarną, w zamian – wdziej białą. Obojgu nam zrobi się lżej.
– Ale nie wiem, jak to zrobić.
– Kochasz mnie? – Podmuch wiatru w drzewach i krzyk samotnej wrony wzdrygnęły nim.
– Przecież wiesz, że kocham. Ale nie jesteśmy razem. Stąd ból. Czy można się go pozbyć? Czy ten ból przeminie?
– Minie. Niełatwo, nie od razu, ale minie… Modlisz się?
– Nie, nie modlę. Wiesz przecież, nigdy się nie modliłem.
– Idź do świątyni i pomódl się. Pomódl za siebie.
– I Bóg mnie usłyszy?
– Bóg zawsze słyszy.
Podniósł oczy, spojrzał, jak nasilający się wiatr przegania nisko sunące chmury nad wierzchołkami starych drzew. Odrzekł wzdychając:
– Lata mijają, a ja, jakbym nie żył w ogóle. Czasem czuję się jak starzec.
– Witku, ty naprawdę boisz się starości?
– Nie, nie boję. W ogóle się nie boję. Nie ma ciebie przy mnie, i jak to można nazwać życiem? W ogóle mnie nie cieszy, że moje serce bije, że oddycham!
Grzmot i zły głos w odpowiedzi:
– Głuptasie, nie złość Boga! Ty sam wykreślasz się z życia, nie chcesz być silnym. Grzechem jest słabość woli, grzechem – tchórzostwo!
– Złościć Boga? A czy to nie z jego woli nie jesteśmy razem? Nie wedle jego kaprysu życie ułożyło się, jak ułożyło?!. A ty – jeszcze mówisz: „nie złość Boga”?
W odpowiedzi daleko pod niebem zalśniła błyskawica. Poczuł chłod na policzkachi. Krople deszczu zaczęły dotykać jego twarzy. Zmieszany z szumem liści gdzieś w głębi duszy dosłyszał cichy głos: „Proszę, pozwól mi odejść. Mój drogi, kochany, módl się, módl…”
Otworzył oczy. Zimny deszcz smagał mu twarz. Nawet nie pamięta, kiedy zasnął z głową opartą o drewniany krzyż. W pobliżu stała butelka z niedopitą wódką.
Chwiejąc się lekko – wstał. Naprzeciw – czarna, granitowa płyta. Smutne spojrzenie młodego, pięknego człowieka, którego portret, jakby o coś pytał. Co pytał?… O co?
Spojrzał na widniejącą nieopodal, połyskującą wilgocią inskrypcję, a w kręcącej się od alkoholu głowie rozbrzmiewało: „Módl się, módl…”
< poprzednia następna >