Za oknem budził się kolejny, zwyczajny dzień. Pierwsze promienie porannego słońca nieśmiało próbowały prześlizgiwać się przez niewielki lufcik do mojej sali. Skrzypiące sprężyny łóżka jakby na przekór nadziejom przydawały minorowej tonacji do szpitalnego życia. W zasadzie – od kilku dni wszystko idzie ku lepszemu. Dlaczego więc jęczę i fałszuję nadzieje? Doktor Trazom, skądinąd bliski przyjaciel mych dobrych przyjaciół (Kasiu i Bartusie – pozdrawiam!) stawiając pozytywną diagnozę nie miał powodu mówić mi nieprawdy. „Masz być, Januszu, dobrej myśli!” – Tak, doktorze Patryku, mam być, lecz czy zdołam?…
Wstałem z łóżka i odsłoniwszy firankę wyjrzałem za okno. Na ławce (któryż to już kolejny ranek z rzędu?) wtulona w ciepłą puchatą kurtkę siedziała samotna kobieta. Widuję ją od pierwszego dnia, gdy tylko dane mi było dokuśtykać do okna. Jej ciemne loki figlarnie powiewały pod porywami porannego wietrzyka. Siedziała bez ruchu i uporczywie patrzyła w dal. Siedziała nie zważając na gruchające wokół gołębie, na samotnie spacerujących nieopodal chorych, na nic… Czas zechciał zatrzymać swój bieg – tylko dla niej.
– Siostro! – Zwróciłem się do pielęgniarki, która przyniosła codzienną porcję lekarstw – Proszę! Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kim jest ta samotna pani?
– Ach, ta kobieta?!… Nazywa się Joanna. To tutejsza poetka. Czasem także dla naszych pacjentów pisuje piękne wiersze i tłumaczy słowa romantycznych pieśni… Każdego dnia, już od trzech lat przychodzi do naszego przyszpitalnego ogrodu, z nadzieją, ze może przywróci, może wskrzesi kilka zgubionych z życia sekund, których jej zabrakło, by szepnąć ukochanemu „kocham!”. Spóźniła się. Nie zdążyła… On odszedł na zawsze. A ona wciąż przychodzi tu i z nadzieją czeka…
„I z nadzieją czeka… Czyż nie tak, jak ja?” – Pomyślałem. „O, nie! Januszu – weź się, chlopie, w garść!” – Nagle uświadomiłem sobie absurdalność mojego bólu i niewiary: „moi przyjaciele nie odeszli! Byli zawsze przy mnie, są i teraz. I zawsze będą! Nawet moja Beata wróci! Przecież zapewniała w pożegnalnym liście!…”
Białe ściany szpitalnej sali pokrył pstrokaty ornament porannego słońca. „Nie! Nie mogę opuścić ani jednej sekundy życia, w której ukochanej osobie powinienem i będę mógł powiedzieć: kocham! Nie wolno mi przegapić nawet sekundy z życia… Nie zrobię tego!”
I zrozumiałem: ten szpital – to moje nowe narodziny. Nowa szansa. Nowa marszruta po niekończącej się ulicy o nazwie: życie…
Pingback: Nowości Witryny | Janusz Niżyński
Januszowi z opowiadania życzę zdrowia, a Januszowi spod Wawy jeszcze więcej zdrowia oraz radości i spokoju serca 🙂 Szafarska Rodzinka nie była zbyt duża, za to duża była pula pozytywnych emocji, którymi jej członkowie wzajemnie się obdarowywali 🙂 I to jest piękne!
Bóg zapłać, dobra duszo 🙂
Gdy ludzie dzielą się pięknem – przeczą matematyce. Iloraz miast zmniejszać potęguje walory.
P.S. Doktor Trazom & niejaka Donna Ecaterina są quasiomniprezentni w Twoich netowiskach Januszu 🙂 Chyba musiałeś ich choć troszeczkę lubić 😉
Donna Ecaterino, prawdęście rzekły, o! Pani… 😉