Wierna czytelniczka

Przeszywające leśną gęstwinę promienie porannego słońca nieśmiało srebrzyły się wzdłuż alejki. Za to liście na pobliskich krzewach i drzewach wciąż jeszcze pokryte nocną wilgocią lśniły całą feerią kolorów. W powietrzu roznosił się ostry zapach listowia, wiatru, deszczu, drzew (raczej ich kory) i wilgotnej ziemi, ale i jeszcze czegoś niedookreślonego, trudnego do zdefiniowania, narastającego z minuty na minutę. Zaryzykuję stwierdzeniem: pachniało czerwcowym nastrojem…

Ktoś mógłby powiedzieć: dziwne? Jak może pachnąć nastrój? A na dodatek – czerwcowy?… Niech sobie mówi. Co tam… Ja i tak wiem swoje. On, ów dziwny Zrzut ekranu 2016-06-16 o 14.02.45czerwcowy nastrój, ogarniał w biegu wszystko, co stawało mu na drodze, co wydawało mu się atrakcyjnym i pożytecznym jednocześnie… To zamyślał się nad czymś, co na razie nie wymagało rozstrzygnięć, to uśmiechał w oczekiwaniu na filiżankę mocnej, czarnej kawy… to czekał aż ktoś sprawi prezent w postaci kapelusza słonecznego, (bo, tak a propos: co to za lato, bez słonecznego kapelusza?) A czasem gdzieś dawał drapaka, przyprawiając mnie o zakłopotanie, by równie szybko pojawiać się z głośnym śmiechem… I jednocześnie dając potem poczucie doznania wspaniałego spokoju…

„Uff, jak tu błogo!” – Pomyślałem, zatrzymując się na chwilę, przymykając oczy i wsłuchując się w odgłosy lasu. „Zupełnie jak z Ptasiego radia Tuwima”. I właśnie wtedy – wyrazisty krótki dźwięk wytrącił mnie z chwilowego letargu… Z nieodległego rancho, stojącego tuż pod lasem, wybiegła dziarska, seksowna, trzydziestoparoletnia kobieta trzaskając furtką… Tak walnęła zamkiem o odbojnicę, że nie odwrócić głowy w kierunku zmaltretowanych podwoi było naprawdę niemożliwe. Wybiegła i skierowała się leśnym traktem w stronę jeziora.

Rzadko bywałem w tych okolicach, tym bardziej trudno było mi znaleźć odpowiedzieć na pytanie, co to wszystko ma znaczyć? I co się tu w ogóle dzieje? O tej, w końcu, tak wczesnej porze?… Widać było, że dziewczyna jest trochę podekscytowana i zdenerwowana. Co mogło sprawić, że miejscowy „kociak” zmuszony został do biegu? I po co? Ja, w każdym razie, nie wiem…

Kobieta była dość lekko ubrana: szorty, T-shirt i tenisówki, a do tego jeszcze na głowie szeroki, na modłę meksykańską kapelusz. Czerwcowy, rześki poranek wcale nie zachęcał do takiej gwałtownej eskapady… Chociaż… Gdyby nie sombrero – można by myśleć: ot i poranny jogging. Taki sam, zresztą, jak i teraz w moim wydaniu. Ale bieganie w kapeluszu? Przecież to bez sensu…

Moje myśli przestały układać się w logiczną całość, plątały się wzajemnie, zaprzeczały jedna drugiej, co skutecznie uniemożliwiało mi dojście do jakiegokolwiek, choćby i bardzo prostego wywodu. Przyspieszyłem zatem kroku kierując się leśną ścieżką za dziewczyną. Po kilku minutach, co chwilę gubiąc pannicę z oczu, dotarłem w końcu do niewielkiego leśnego jeziora. Na jego brzegu leżał szeroki kapelusz, a wewnątrz kapelusza, zaczepiona o tasiemkę  – jakaś kartka. Ale dziewczyny nie było. Podniosłem kapelusz, który poranny powiew coraz bardziej podwiewał w kierunku wody i razem z nim tajemniczą kartkę…

Był wczesny ranek, i dość chłodno. Wiatr, którego pozbawiono niechybnej „zabaweczki” pewno żalił się teraz nad sobą, że nie zawiał mocniej, aby ta mała kartka i sombrero przefrunęły cokolwiek dalej w stronę wody… A nie będąc jakoś szczególnie wykształconym bytem nie mógł mieć przecież pojęcia, że to, co było na kartce napisane mogło mieć dla kogoś wielkie znaczenie. Hulał więc sobie beztrosko po jeziorze, radował, że mąci wodę do takiego stopnia, iż cała tafla pokrywa się zmarszczkami i po chwili odleciał, by szukać nowych przygód… Jak to wiatr.

A po dziewczynie – ni widu, ni słychu. Fakt ten trochę mnie zaniepokoił, ale, jak na byłego harcerza, nie tam, żebym od razu zaczął się bać i nie na tyle, abym wyzbył nadziei odnalezienia jej choćby i zaraz… Wyciągnąłem z kapelusza złożoną na pół karteczkę… Na białym, dobrym jakościowo papierze starannym kobiecym pismem było napisane:

Skoro zdecydował się Pan rozstać ze mną tak bez uprzedzenia, nie informując o przyczynach, nie wyjaśniając tego, co zaszło, albo co właśnie teraz ma miejsce w Pana życiu – to mi nie pozostaje nic innego, jak zaakceptować Pana decyzję i uznać ją za ostateczną. Nie będę Pana obwiniała, ani oskarżała o brak sumienia, bo nie licowałoby to ani z mym wychowaniem, ani z moimi zasadami. Jedyne co mogę Panu powiedzieć, to znaczy: napisać w tym krótkim pożegnalnym liście, to właśnie to, że bardzo Pana kochałam, kocham… i najprawdopodobniej nigdy nie mogłabym zapomnieć…

Bądź szczęśliwy…

Karina

Przeczytałem tę zapiskę kilkakrotnie. Do kogo była kierowana? I dlaczego dziewczyna zostawiła na brzegu jeziorka kapelusz, a wewnątrz niego tę kartkę? Co działo się w jej umyśle, gdy wybiegała z domu nad staw? I gdzie ona jest teraz?! Dużo pytań – zero odpowiedzi. Złożyłem kartkę na pół. Wsadziłem do kieszeni.

Obszedłem pospiesznie całe rozlewisko (na szczęście nie było tak wielkie), przejrzałem wszelkie krzewy i zarośla rosnące w pobliżu, ale… nikogo nie znalazłem. Słońce, niby jakby jeszcze nieco zaspane, niby jakby z przymusu, wolno i ostentacyjnie wypłynęło zza chmur, które natychmiast rozpierzchły się po nieboskłonie torując mu dalszą swobodną drogę. I znowu zajaśniały zielenią liście na drzewach, a w stawie zabłysnęła woda. Wszystko wokół wyładniało, wszystko stało się cieplejsze. Przy brzegu jeziora zrobiło się również cieplej… cieplej zrobiło mi się i na duszy. Ale radości w sercu – nie przybyło za grosz: młoda kobieta, sądząc z listu, o imieniu Karina nie pojawiała się. To wszystko było coraz bardziej dla mnie dziwne…

Ta zapiska, to jest – ten list do kogoś, nie dawał mi spokoju… Litery, słowa, linijki stały mi przed oczyma, jak jakieś nieme świadectwo mojej bezczynności… Zapamiętałem treść, zresztą: co tu nie zapamiętać? Te słowa same przenikły do mego serca, mieszały w nim złowrogo, ciskały się z lewa do prawa, z dołu do góry… straszyły. Skóra przepuściła je bez najmniejszej cenzury, a przecież serce od nich bolało przy każdym stukocie…

To nie przenośnia: serce naprawdę zaczęło mnie boleć… zacząłem czuć, że brakuje mi tchu. Ono nie tylko bolało, ale i biło nierównomiernie, jakby decydowało: „pracować dla niego dalej? Czy przestać?” Jakiś wewnętrzny dreszcz przebiegł przeze mnie od głowy do stóp, w gardle – zaschło… Potem, nagle pociemniało mi w oczach i… straciłem przytomność.

Ocknąłem się, ku memu zaskoczeniu i pewnikiem ku zaskoczeniu tych wszystkich, którzy nie spodziewali się ujrzeć mnie przy życiu… I powoli otworzyłem oczy… Wydedukowałem, że nie znajduję się ani w mym domu, ani w hotelu, ani u przyjaciół, do których przyjechałem w odwiedziny, i w ogóle nie wiadomo, gdzie. To moje „nie wiadomo gdzie” nie trwało na szczęście długo: już po chwili ujrzałem wchodzącą do pokoju Karinę. Przez krótki moment myślałem, że znam ją od dawien dawna. I całkiem blisko. Ale  to było tylko przywidzenie. Być może kojarzyłem jej twarz z któregoś moich spotkań autorskich. Zrozumiałem, że jest jeszcze wciąż ranek, i że ja, wedle wszelkich oznak, od ledwie kilku minut „w gościnie”, w jej domu. Oddychałem i na szczęście rozumowałem chyba normalnie. To dobra oznaka. Ale, na Jowisza! Co ja tak, ni z tego ni z owego, straciłem tę przytomność? Pamiętam moment, gdy serce niemal przestało bić… Co to było? Skąd i dlaczego? Za czorta, nie wiem…

W domu panowała względna cisza i spokój, i nic nie mówiło się o koszmarze lub czymkolwiek traumatycznym. Liścik, który wciąż miałem w kieszeni, przez nikogo nie był poszukiwany i nikt o niego nie pytał, co było nie tylko dziwne, ale i wprawiało mnie w specyficzne zakłopotanie.

Karina – niezwykle piękna kobieta – zachowywała się spokojnie. Na jej twarzy nie odmalowywały się żadne oznaki stresu lub zaniepokojenia, co jeszcze bardziej mnie dezorientowało. Obserwowałem ją wnikliwie, ale niczego nie mogłem zrozumieć… Do domu przywiozła mnie właśnie ona. Wcześniej zadzwoniła po pogotowie, ale upewniwszy się, że nic specjalnego mi nie dolega poprosiła, aby nie wieźć mnie do szpitala, a właśnie tutaj, na rancho jej rodziców. Ja – nic nie pamiętam, byłem najwidoczniej nieprzytomny, nic nie widziałem, nie słyszałem. I do tej chwili nie wiem, dlaczego poczułem się tak źle i tak niespodziewanie? Nigdy wcześniej nic takiego mnie nie spotkało. Czyżby emocje wywołane lekturą znalezionego listu tak silnie na mnie zadziałały? Szczególnie na serce, które tuż pod nim leżało?… Trudno uwierzyć, ale to wszystko się zaczęło, gdy złożoną kartkę na pół wsadziłem do kieszonki na piersi, tuż nad sercem… A gdzie ta dziewczyna była przez cały ten czas?

Późnym popołudniem ojciec Kariny pozwolił mi wracać do siebie. Córki w domu nie było. Miałem zamiar jechać do przyjaciół, u których już od dawna powinienem był się zameldować. Ale coś nie pozwalało mi odejść bez dowiedzenia się, co stało się we wczesnych godzinach porannych? Wcześniej uważnie przyglądałem się Karinie, ale w żaden sposób nie odgadywałem przyczyny, z powodu której tak wcześnie rano pobiegła do jeziora zostawiając na jego brzegu kapelusz zlistem… I do tej pory nie wiem także, dlaczego nie zdołałem jej znaleźć? Przecież musiała być gdzieś obok… to ona pomogła mi, gdy straciłem przytomność… Chciałem o to wszystko ją zapytać, ale… uznałem, że skoro sama nie opowiada, pytać nie wypada.

Tuż przed opuszczeniem domu napisałem krótki liścik i zostawiłem go na stoliku. Odjechałem mając wrażenie, jakbym w tym momencie zamienił się rolami z Kariną.

Droga Pani,

Proszę się na mnie nie gniewać za ten krótki liścik do Pani, życzliwej osoby, która pomogła mi rano podczas niedyspozycji nad dzikim jeziorem. Przepraszam też, że ośmieliłem się przeczytać Pani zwierzenia, które spisane były na kartce i pozostawione na pastwę losu w kapeluszu. Uporczywy wiatr cały czas próbował zdmuchnąć i jedno, i drugie nad jezioro… Widziałem, jak wybiegła Pani z domu… Poszedłem za Panią, ale przed samym stawem znikła mi Pani z oczu.

Proszę mi wierzyć, jako pisarz doskonale rozumiem Pani uczucia i bardzo pani współczuję. Nie mam prawa ingerować w Pani życie, dlatego o nic Panią nie pytałem. Jedynie bardzo bym chciał, żeby wszystko ułożyło się w Pani życiu jak najlepiej.

Jeszcze raz dziękuję za pomoc, okazaną troskę i przepraszam za cale zamieszanie, które mimowolnie stało się moim udziałem.

Z wyrazami szacunku – Janusz Babicki.

Minął tydzień. Spędziłem go bardzo twórczo nad kolejnymi nowelkami z cyklu „Krótkich opowiadań o miłości”. Mój wydawca co rusz ponaglał mnie o wzmożenie pracy. Na szczęście skończyłem korektę w terminie i od razu zacząłem myśleć o odpoczynku. Najlepiej: gdzieś w pięknym i spokojnym miejscu, w lesie, przy jeziorze… Niedawno rozegrana niewyjaśniona historia wciąż nie dawała mi spokoju… Starałem się nie myśleć o Karinie i swych przeżyciach. Ale, nic nie poradzę! Ów feralny list stale jawił się przed mymi oczyma i nie miał zamiaru odfrunąć w zapomnienie. Towarzyszące mu wydarzenia – takoż…

Artystyczna dusza coraz bardziej dopominała się urlopu, zaś serce… z nim stało się coś dziwnego: biło jakoś tak niezwyczajnie, chociaż w rytmie absolutnie prawidłowym. Po ukończeniu najpilniejszych spraw wyjechałem nie mówiąc nikomu, dokąd… Szczerze powiedziawszy, nie wiedziałem nawet sam, gdzie się zatrzymam. Na szczęście mój automobil nie jest uzależniony ani od czasu, ani od miejsca. To niepośledni i bardzo praktyczny atrybut. Czyż nie?

Słońce świeciło, ale jak na czerwcowe dni – nieszczególnie gorąco. Widocznie przeszło na system ekonomiczny, w stylu: byleby do końca lata. A potem będzie jesień. Potem, ono – słońce, będzie dla ludzi jeszcze bardziej spolegliwe. Cóż! Takie czasy. Wszędzie i wszyscy kalkulują. Nawet słońce. Wydawało mi się, że pani „świecidło”, wsłuchując się w mój wywód, uśmiechnęła się do mnie trochę kpiąco, ale, bynajmniej, bez większego krytycyzmu pod moim adresem…

List od Kariny kontynuował swój spektakl przed mymi oczyma, nie zamierzając zmieniać dyslokacji. Pogodziłem się z natrętem, a ściślej mówiąc: nawet spoufaliłem z nim, nie mając nadziei, że kiedykolwiek zniknie i pójdzie sobie precz. Także, bywało, nie opuszczał mnie i we śnie: wtedy – czując niepokój w sercu budziłem się spocony, po czym po cichutku dochodziłem do siebie.

Zapomnieć Kariny nie potrafiłem, choć bardzo się starałem, zdając sobie sprawę, że w jej życiu wszystko teraz nie jest proste. Ona kocha tamtego, a to sprawa poważna. I jak jej z tym żyć? Czekać?… Czego? Lub coś działać? Ale, jak? Zdystansować się od przeszłości – to nie takie łatwe…

Zatrzymałem się w pobliskim mieście, w niedużym hotelu nieopodal tęczowego mostka, w spokojnej okolicy, z dala od hałaśliwych rozrywek…

Wystarczą mi dwa dni… Rankiem trzeciego – nie wytrzymałem dłużej. Ruszyłem tam, dokąd przez cały czas odpoczynku starałem się dostać podświadomie – do tego samego leśnego jeziorka, które stało się punktem zwrotnym w nowym etapie mojego życia i niepojętego zachowania mojego serca. Ono zaś do czasu przybycia nad ten staw nigdy nie sprawiało mi podobnych psikusów, jak wtedy… Co się z nim stało?

Jezioro przywitało mnie jakoś smutno, a nawet ponuro, ale nie przywiązywałem do tego jakiegoś specjalnego znaczenia. Ono – jezioro, zapewne niewiele wie, jak ważkie problemy są teraz na nowo rozwiązywane w mej głowie.

Szedłem powoli, a ścisłej: powoli obchodziłem całe leśne rozlewisko ciesząc się zalegającą wszędzie ciszą, spokojem, a nawet prażącym teraz gdzieś, nad drzewami, słońcem. Serce – milczało, niczym nie zdradzając swego zwykle zmiennego nastroju. I nagle… jęknęło… jakby całe zadrżało ze strachu. Na tym samym miejscu co wtedy znów leżał przeciwsłoneczny kapelusz a w nim wciśnięta niedbale, jakby w pospiechu, jakaś kartka papieru… Może list? Tak, list!

Ręce drżały, gdy rozkładałem kartkę. To była wiadomość od Kariny. Do mnie. Usta mi spierzchły, w gardle zaschło, serce gdzieś się zaczaiło, ale nie pozwalało wziąć głębokiego oddechu.

„Drogi Panie Januszu,

Wiem, że na pewno wróci Pan do tego miejsca i przeczyta ten list. Chciał Pan wiedzieć, co stało się tamtego ranka, ale jako dżentelmen postanowił nie pytać. Jeśli on, ów list, wywarł na Panu takie wrażenie, to znaczy, że poradziłam sobie z odegraniem roli. Chcę kiedyś zostać aktorką, choć już podobno jestem, jak mawia mój mąż, i to nie najgorszą. To całe zdarzenie było przeze mnie starannie wyreżyserowane… Wiedziałam z Pana bloga, że będzie pan uprawiał jogging w tych okolicach. Wiem, jestem winna kłopotów, których Pan doświadczył, ale proszę mi wierzyć, nie sądziłam, że skutki będą tak niebezpieczne i że w ogóle pobiegnie Pan za mną, Pan, którego twórczość bardzo sobie cenię i którego opowiadania czytuję nie tylko wieczorami, do poduszki.

Jeszcze raz proszę mi więc wybaczyć, że sprawiłam Panu tyle problemów… Mam nadzieję, że z Pana zdrowiem wszystko w porządku. Proszę się na mnie nie gniewać. Bardzo proszę!

Pana wierna czytelniczka

Karina.

Ps.

Gdyby przypadkiem okazało się, że będzie Pan w tym miejscu szesnastego czerwca, będę na Pana czekała w domu moich rodziców. Ulica – tak, jak nazwa osady. Dom, niedaleko kościółka – na pewno Pan pamięta. Może da się Pan zaprosić na ciasto, które sama upiekłam, a potem pojedziemy do Pana ulubionej herbaciarni?…

Serce jeszcze raz mi jęknęło, ale tym razem nie ze strachu… Dziś, spojrzałem na zegarek i upewniłem ostatecznie – mamy szesnasty czerwca…

 

Cyberprzestrzeni – lista