– 1 –
„Już dzisiaj wraca Paweł. Sapristi! Jak dłuży się ten czas. I jak długo jeszcze trzeba czekać do wieczora. Cały dzień. Długi, samotny, nudny dzień.
Ale wieczorem wraz z jego przyjazdem ożyje wszystko, Ożyją mroczne ściany i rozbłysną kolorami zachodzącego słońca. Ponieważ z jego przyjazdem ustąpi uporczywy śnieg z deszczem i wreszcie spod szarych chmur przejrzy błękit najczystszego na świecie nieba! Ożyją zmanierowane srogie meble, ponieważ na fotelu przytulnie będzie panoszył się jego moherowy sweter. Na jego biurku porozrzucają się jakieś teki, papiery, spinacze i w sumie nic szczególnego, ale przecież będą to szpargały Pawła!… A na stoliku – świeże dzisiejsze gazety i czasopisma. Jakże będzie dobrze! Jakże mi ich brakuje! I niechaj na podłodze, koło łóżka przewróci się nieumyta filiżanka, niechaj! To będzie oznaczać, mój Paweł jest w domu!…”
Oczekujący powrotu Pawła Witek dobrze wie, że jutro, gdy się obudzi zobaczy na poduszce obok siebie szykowną pąsową różę. I tak będzie już zawsze, gdy jego Paweł będzie w ich domu. A tę, którą mu podaruje przed kolejnym wyjazdem do chorej matki, znów zachowa do samego jego powrotu i znów wyrzuci tylko wtedy, kiedy usłyszy jego kroki i dzwonek u drzwi. Bo to już stały rytuał. Tak jak i to, że czekając na niego siedzi teraz w jego przytulnym fotelu, pije mocną kawę z jego filiżanki i delikatnie tarmosi zwiędłą, lecz bardzo piękną wciąż różę.
Sapristi! Jak dłuży się ten czas. I jak długo jeszcze trzeba czekać do wieczora. Cały dzień. Długi, samotny, nudny dzień…
– 2 –
Nocny, zimny grad miarowo bębnił o parapety. Wąskimi strużkami spływał deszcz po witrynach. Zima – niespiesznie się ociągając przez kolejny tydzień – hardo i z uporem nie poddawała się wiosennym roztopom. Zalegające na podwórzu śniegowe czapy i skawalone zaspy skutecznie uniemożliwiały parkowanie samochodów pod oknami.
Oparł czoło o zimną szybę okna. Wsłuchując się w najcichsze odgłosy osiedlowych uliczek czuł od niej chłód i pustkę martwej nocy…
Z przepasanymi rękawami dresów na barkach, z ciepłymi dłońmi obejmującymi ramiona przymykał oczy… Niedawno, jeszcze tak niedawno ogrzewał się ciepłem jego silnego torsu. Bardzo wiele teraz dałby, żeby znów zatopić się w jego przepastnych i czułych ramionach… Ale to niemożliwe. Paweł znowu musiał wyjechać. Miał pozałatwiać jakieś ważne handlowe interesy, a potem, późnym wieczorem, odwiedzić jeszcze w szpitalu chorą matkę. Ale coś musiało mu wypaść. Znów na kolejny dzień i noc zostawił go zupełnie samego. Osamotnionego w dużym, przestronnym domu, ich wspólnej od niedawna życiowej przystani.
Usiadł nieopodal okna, sięgnął po stojącą w pobliżu jego ukochaną wiolonczelę. W godzinach smutku i przygnębienia, w chwilach samotności i wyczekiwania była zawsze najwierniejszym towarzyszem jego niedoli. Teraz także. Czekając powrotu Pawła z czułością pochylił się nad wiernym „kompanem”, przyłożył policzek do lśniącej, wypolerowanej szyjki, przytulił dłonie do brązowego pudła z dwoma otworami w kształcie litery f.
Nagle, być może zupełnie przypadkowo, skierował wzrok na stojący opodal wiolonczeli pulpit, na którym nutowe kartki kusząco zapraszały do muzycznego spektaklu. Czytać nut nie musiał. Znał w nich przecież każdą czarną kropkę i przypis: Wyciąg z kwintetu g-moll Mozarta na wiolonczelę solo… „Najwyższa pora spakować i odłożyć na półkę”, – skonstatował, „ Przecież Paweł woli muzykę operową, i chyba tylko Kasieńka(?!) kochała ten utwór zupełnie podobnie, jak ja…”.
„Kasieńka”… Po kilku miesiącach od rozstania – trudne do wypowiedzenia słowo. Od czasu, gdy zamieszkał z Pawłem podświadomie wciąż się jego boi. Nie chce powracać do wspomnień, nie chce rozdrapywać bolesnych ran i po raz kolejny obciążać grzechem nie do końca czyste sumienie. „Witku, to, że tak wiele w smutku upłynęło ci życia – nie twojej Kasi wina, nie wiń jej i nie wiń o to także siebie… To ja zawiniłem… za późno cię odszukałem” – perswadował Paweł. Jego przyjaciel ma chyba rację. Lata spędzone u boku Katarzyny od pierwszych do ostatnich dni były dla Witka ledwie substytutem prawdziwych pragnień i oczekiwań. Zrozumiał to bez reszty dopiero, gdy zamieszkał z Pawłem, gdy obdarzył go, pierwszego w swym życiu człowieka – miłością prawdziwą i do końca spełnioną. Pragnąc mieć z Katarzyną dziecko, z pobudek egoistycznych i z pewnością nie całkiem uczciwych, tak naprawdę nie kochał jej, a ledwie mamił, czarował, obiecywał… Oszukiwał siebie, że chce z nią być do śmierci, że potrafi obdarzyć miłością i wie, jak ofiarować szczęście i bezpieczeństwo. Ale jednak nie wiedział. Nie umiał. Nie potrafił. „Jego Kasieńka” zrozumiała to długo przed nim. Odeszła pierwsza…Bezpowrotnie. Na zawsze. Patrząc jednak teraz na pulpit i na nuty nuty ze zdziwieniem poczuł, że ożywają w nim długo ukrywane miłe sercu wspomnienia. Jeszcze raz przed oczyma widzi jej rumiane policzki, delikatny, dziewczęcy nosek, niewinny uśmiech i blask rozmarzonych oczu… I mały pęczek kwiatków z malutkim oczkiem. I jej ciche, tylko do niego wyszeptane słowa: ”Witku, ta muzyka jest jak śpiew Bogów!”.
„Kasiu, moja Kasieńko! Już pora na definitywne goodbye! Kocham Witka. Tylko Witka. Czas zamknąć nasz wspólny zeszyt z nutami… i tylko ten raz, ten ostatni raz, moja kasieńkowa bajko, zagram nasz śpiew Bogów dla ciebie.”
Uśmiechnął się do jej wyimaginowanego oblicza, przysunął pulpit tuż pod same okno i rozsiadł wygodnie na szerokim taborecie. Wbił delikatnie nóżkę instrumentu w szczelinę podłogi, objął pieszczotliwie wiolonczelę kolanami, łagodnie szarpnął palcami po gryfie. (Kiedyś tylko właśnie w takiej – wiolonczelowej pozycji sprawiało mu przyjemność i dawało pełną satysfakcję kochanie się z Kasią. To ona, wówczas, tak naprawdę była jego żywą i najprawdziwszą wiolonczelą).
Uwielbiał wsłuchiwać się w barwę pierwszego dźwięku – tak samo i instrumentu z drewna, tak samo i jego Kasi (Afrodyty, która wyłaniała się dla niego z morskiej piany). Lubił, gdy z zupełnej ciszy przepełniające dusze uczucia już po chwili materializowały się pod postacią najczulszych dotyków, akordów i najdelikatniejszych tonów. Lubił te jej ciche, słodkie westchnienia, te słodko przymrużone oczy i rumieniec na policzkach, lubił zupełnie tak samo jak pomruczyście-głęboki, subtelny śpiew rozhuśtanej w tańcu wiolonczeli. Przepadał za tym uczuciem, gdy ledwie muskając smykiem po najintymniejszych strunach jej ciała, jej dusza z jego własną duszą subtelnie zaczynały wybrzmiewać i śpiewać unisono. Uwielbiał do szaleństwa, gdy rozpoczynała czarować go i odwzajemniać swym delikatnym dotykiem, gdy pieściła jego zmysły szeptem bezsłownych niedopowiedzeń, gdy cisza leniwie unosząca się nad domowym mrokiem wirowała z nimi i słuchała ich wspólnego, natchnionego dialogu. Szaleńczego, bezskładnego dialogu w wiolonczelowym duecie na dwa ciała, serca i dusze…
Nagły głośny dźwięk nadjeżdżającego samochodu wyrwał Witka z sennego rozmarzenia. Szybko odłożył wiolonczelę, zgarnął nuty z pulpitu, odstawił na miejsce taboret.
„Wreszcie! Paweł wraca do domu! Szkoda, ze nie może zobaczyć jego samochodu przez okno. To przez cholerny śnieg i tę wredną zimę! Nic to. Jak dobrze, że już jest tak blisko. Już za kilka chwil wejdzie do mieszkania! Już zaraz zatopi się w jego ramionach i będą słuchać rytmu obu dyszących ciał! I skurczy się w jego objęciach, jak kłębuszek i poczuje się jak mała bylinka w jego silnych ramionach…
Tak! Wiem dobrze: będziesz Pawełku zmęczony. Te odwieczne wyjazdy: praca, obowiązki, chora matka, praca…
Trzeba szybko zapalić kominek, postawić czajnik na gaz. No i nie zapomnieć o jego ulubionym serze. I winie. Jego ulubionym, oczywiście: Cabernet Sauvignon. Więcej owoców! Acha! – I jeszcze zapalę świeczkę… Ach i perfumy! Też przecież nasze ulubione: Giorgio Armani. Szybko, szybko do łazienki!”
„…Och, ale bije serce! Już słychać jego kroki przed drzwiami. Dzwonek… Ojej! Szybko trzeba wyrzucić uschniętą różę… Pawle! – Już otwieram!”
– ??
– Komenda policji Warszawa-Śródmieście, Podporucznik Fabura. Czy jest pan współwłaścicielem tego domu?
– ?!
– Mam przykrą wiadomość. Pan Paweł… wczoraj późnym wieczorem, podczas policyjnej interwencji został śmiertelnie postrzelony. Proszę przyjąć moje kondolencje. Niestety! Będę miał do pana kilka pytań…
Ogromnie szkoda mi tego „Ciacha” (bynajmniej nie z powodu jego ciachowatości). Jego to mi żal, ale Witka to paskudnie obsmarowałam.
” […] Guardate queste femmine, guardate cosa son […]” – Lorenzo da Ponte wiedział, co pisze 😉
Dla librecistów kobiety zawsze były wdzięcznym materiałem do obgadywania. Przeto słów pana da Ponte nie uogólniałbym, a co najwyżej odnosił się do nich z humorem i przekąsem. Zupełnie podobnie jak Ty, Caterino… 😉
No pewnie, że tak Januszu 😉
Napisałeś prawdę: wszystko – obojętnie, czy napisane na głos, czy na instrument, co wyszło spod pióra Maestro Amadé kocham miłością absolutną….
P.S. Parafrazując Goethego: Noch mehr Musik, Musiker & Musikerinnen und Musikologen bitte! 😉