– 1 –
Moja stara, poczciwa Nokia zabrzęczała, okrążyła stół jak mucha, wylądowała z powrotem po skończeniu wycieczki…Znów zabrzęczała.
Niechętnie otworzyłem oczy. Trzy tygodnie po opuszczeniu szpitala nadal czułem osłabienie i przewlekłą senność. Odrobinka wiśniowej nalewki (moja ulubiona!), którą raczę się regularnie – też dokładała swoje. Ale jak sobie odmawiać małego, „co nieco”, które zawsze pociesza? a już szczególnie, gdy czuje się osamotnienie i pustkę?… Beatko, no kiedy powrócisz? I czy kiedykolwiek?
Bezmyślnie namierzywszy komórkę zaspanym, półprzytomnym wzrokiem wyciągnąłem rękę, chyba tylko po to, by uciszyć nachalny kołowrotek. Machinalnie spojrzałem w wyświetlacz. Byłem pewien ujrzeć bezduszny, jakiś „numer prywatny”, który natychmiast kasuję, ewentualnie innego jakiegoś nudnego interesanta (o tej porze? Litości!) Ale… a Któż to?… Ręka cofnęła się sama… „Kasia!? Hmm… Ciekawe…, Co się stało, że dzwoni?”. Natychmiast oprzytomniałem.
Kasia… Miła dziewczyna. Dziewczyna? Kobieta! – i to, jaka! Kasię poznałem parę lat temu, gdy została partnerką Witka – mego starego kumpla i przyjaciela, z którym jak łyse konie znamy się jeszcze z dzieciństwa. Razem chodziłem z nimi na koncerty, po których wielokrotnie przesiadywałem w ich sympatycznym towarzystwie popijając piwko w warszawskich knajpkach i spelunkach. A raz zdarzyło się nawet… spaliśmy we trójkę na moim tapczanie! Nie, nie żaden tam taki „miły trójkącik” ( Szkoda!). W bloku Witka na kilka dni z powodu awarii odcięto wodę. Przygarnąłem nieszczęśników do siebie. (Wtedy po raz pierwszy przekonałem się, jak bardzo Witek bywał zazdrosny o „swą Kasieńkę”. Najpierw, po flaszeczce dobrego wina żartowaliśmy, że będzie na naszym tapczanie we trójkę weselej, niż w cyrku, że podczas nocy zmarznięta Kasia będzie dogrzewać się raz w moich ramionach, raz u Witka. Śmiechu było, co niemiara. Kasia, sama chyba najbardziej rozbawiona sytuacją, ze śmiertelnie odegraną powagą (rasowa z niej aktorka!) ferowała nam groźne wyroki: „Janek! Przez pierwsze pół nocy będziesz opowiadał mi bajki i mnie usypiał. Tylko pamiętaj, nie wolno ci w trakcie chrapać. Bo ugryzę w ucho a potem wystawię cię na balkon! Witek, a ty nie myśl, że wstanę nad ranem i zaparzę ci herbatki. Zapomnij! Jutro to ja proszę śniadanie do tapczaniku! A potem dla mnie i Jaśka masz jeszcze zatańczyć z tą swoją wiolonczelą jakiś seksowny balecik!” Oczywiście, nie muszę dodawać: wizja nawet w żartach, była dla mnie wyjątkowo słodką, i niewinnie kuszącą, ale co z tego, skoro rzecz jasna obszedłem się smakiem. Mój przyjaciel Witek za żadne skarby nie pozwolił, by choć przez sekundę Kasieńka spała między nami, by z mej strony nie było żadnych szans musnąć lub ledwie poczuć zapachu jej włosów… Z samego świtu zerwał ją z łóżka i po ekspresowej toalecie, nawet bez śniadania, zabrali się i odmeldowali do siebie, na Ursynów. Ech, Witek! Ty psie ogrodnika!)
Nie zdążyłem odebrać połączenia. Chwila zawahania, a może nawet strachu, i telefon ucichł. Nic to. Jak coś ważnego – zadzwoni jeszcze raz. A może ja powinienem do niej? Nie, może nie… Znów pomyśli, że chcę ją bałamucić…
Kasia i Witek od początku byli dla mnie trochę dziwną para. Być może dlatego, że od dawna znając preferencje Witka do… niekoniecznie ciemnowłosych, południowych lasek i sex-bogiń, nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek upodobania odmieni. A jednak! Okazuje się, homoseksualizm bywa zagadkowy, a jego wyroki nieodgadnione. Zachodziłem w głowę, czym i jak zawojował serce pięknej, młodej, czarnowłosej dziewczyny o bujnych kształtach i bałkańskim temperamencie? „No zabij mnie! Nie wiem”. Tymczasem prawda była zupełnie prozaiczna; dowiedziałem się o niej już po ich rozstaniu: bodajże, od Bartusa. To nie Witek, to Katarzyna wypuściła strzałę z łuku Amora i celnie trafiła w serducho przyjaciela. Opowiadał mu, że po którymś z koncertów Katarzyna zadzwoniła i przegadali pół nocy. Następnego dnia wsiadł w samochód i po kilku godzinach pili chianti w kultowym, rzeszowskim „Grotesque Pub”. A po kilku tygodniach Kasia przyjechała za Witkiem do Warszawy. Została… na kilka lat.
Znów pomyśli, że chcę ją bałamucić? – Co ty pleciesz, kolego? Oddzwaniaj, i to natychmiast! Przecież nie wypada inaczej…
– 2 –
Nalałem sobie kolejny stakanczik wiśnióweczki. Ot tak, dla kurażu. Te cholerne lekarstwa, które przepisali mi w szpitalu, przecież wiem, nie wolno popijać alkoholem. Trudno. Tym razem zaczekają. Uff… Mocne czortostwo. No jeszcze kieliszeczek… A swoją drogą miałem wielkiego farta. Gdyby nie telefon Bartusa – na szpital chyba bym się nie załapał. I ten doktor Trazom, zresztą też nadany przez Bartusa, którego refleks i opanowanie przywróciły mnie żywym. Tak! To był wielki fart. Dzięki ci, doktorze. Gdyby nie Trazom słuchałbym teraz z Pawłem kolejnego pierdziela, czy też innego artystę… Fuj! „Pierdziele i wszyscy Artyści” – chyba naprawdę tylko ktoś z piekła rodem tak nieponętnie klasyfikuje. Ja zgłaszam protest. Nie może tak być. Sztuka to przecie arystokratka!
„- Ktoś? Nie ktoś, a ty, stary erotomanie. Już dawno za te wszystkie swoje grzeszki powinieneś smażyć się u Belzebuba. – Hej, koleś?! A ty, kim jesteś, że taki przemądrzały?? No dobra, wiem. Moje super ego. Odejdź, a kysz! Co ja, komu złego niby czyniłem? Że Beatę, że tak powiem, no w lesie…? Że Mariolkę, Małgosię i inną Dosię pocieszałem, gdy mężulek zaniedbywał? Order mi tu przypinać do klapy i laurki składać! Toć dla dobra polskich rodzin… moje poświęcenie! A już kobitek na pewno”.
No, jeszcze kieliszeczek wiśnióweczki. Oj! Mocna, gadzina… Zaraz, a co ja miałem? A prawda. Miałem oddzwonić do Kasieńki… Taki rympał! Nie oddzwonię… Kaśka, a z ciebie to dopiero gagatek. Świętoszka mi wielka… Myślisz, ze nie pamiętam, jak z walizami zwaliłaś się na moje jedenaste piętro i poprosiłaś o przenocowanie? „Bo wiesz, Januszku, właśnie odeszłam od Witka”. Januszku… Nigdy tak do mnie nie mówiłaś. Miałaś pietra, widząc jak jestem wstawiony (bo akurat byłem, cholera, a co? Nie wolno we własnym domu?) i zanim kazałem ci się rozgościć i zdołałem wrzucić cię na tapczan zawinęłaś się na pięcie i szybko uciekłaś do windy. I tyle z mojej gościny. A cholera by to wzięła! Nie mogłaś zaczekać, chociaż do rana? Przecież i ciebie mogłem pocieszyć, w imię ligi polskich rodzin a może nawet i ZCHN… W imię prawa, sprawiedliwości, wolności i po obywatelsku…Urwał nać, i nie dałaś mi szansy. Kaśka! Co z ciebie za kobita? Takiego faceta olałaś… Oj, gupia ty, gupia…
No dobra, jeszcze kieliszek wiśnióweczki… Kurczę! Już nie ma… „Janeuszosławie! Zobacz… znowu twa Kaśka dzwoni. Odbierz-żesz, no odbierz! Palancie, słyszysz?! Odbieraj w tej chwili! Kobieta czeka… No już spoko, spoko. Odbieram.”.
Wziąłem się nieco w garść, wzdrygnąłem ramionami. Nacisnąłem przycisk.
– Tak, tak, jestem przecie tutaj…
– Drogi Januszu, dzień dobry! Miło ciebie wreszcie słyszeć.
– Kasiek? No cześć. Azali „drogi” powiadasz? Mój indeks znów pnie się w górę.
– Obudziłam ciebie, przepraszam! Chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo się zmartwiłam tym wszystkim, co ciebie ostatnio spotkało i że…
– No tak, ta wiśnióweczka…, – przerwałem jej, – Ale… to wcale nie takie przykre, jak mniemasz, mój toruński, słodki pierniczku…
– …I że masz pozdrowienia od przyjaciół… Januszu, znów pijesz?
– Tak, a i nie. Tylko wiśnióweczka. Durny kalambur, co?
– Chyba jednak nie najlepiej z tobą. Coś niedobrego w tobie postrzegam, przyjacielu…
– Postrzegasz? Stoisz przeto czy aby za mną, hę?
– Januszku…
– O! Jak ładnie. – Naprawdę wzruszyło mnie to zdrobnienie i zaraz dorzuciłem: – od razu cieplutko w serduchu. Kaśka, kocham cię! I kupię ci pierścionek.
– Oho! – Mojemu panu humor powraca. Nie kupuj, oszczędź sobie, rycerzu. Zabierz tylko ten wiatr, który za moim oknem wciąż huczy i dmucha.
– Dobra! Pogadam z nim. Poproszę wiatr (jestem czarnoksiężnikiem), żeby chwycił ciebie i przyniósł tutaj i delikatnie usadził na skraju stołu.
– I co będziesz ze mną na nim robił, rycerzu? – rozluźniła się i filuternie zażartowała.
– Najpierw obejmę twoje kolana i pouskarżam się, na cokolwiek, nieważne, na co… Potem wezmę cię na ręce i przeniosę na tapczan, okryję kocem i opowiem bajkę na noc
– Oj, Januszku, Januszku…
– No dobrze. Dla ciebie mogę być zawsze Januszkiem, Katarzynko…
– Ale pamiętaj! Kominek zapal…, bo przecież cała marznę.
– Oczywiście. Wszystko to w mojej sile i możliwościach. Na początku – gorąca wanna… Zaparzę do niej miętę, melisę, liście porzeczki, gałązki jodły… położysz się na brzuszku i wiankiem miotły przetrzepię twą śliczną pupę… Potem – wiadro wody ze studni!
– Mniaaam! Zdrowo…
– Poezja. A proza, niestety, inna.
– Ach tak!? W samym najciekawszym momencie… – westchnęła.
– No dobrze! Potem zapakuję cię w ogromny muślinowy ręcznik i zaniosę, czym prędzej, do kominka. Skór niedźwiedzich, no niestety, na podłodze nie mam, dlatego usadzę cię na krześle. Rozmarzona, rozgrzana kąpielą, gdy ciebie niosłem, oddajesz się słodkiej drzemce… Ale zapach cudownej, świeżo zaparzonej kawy wybudza cię. Przeciągasz się, wyginasz plecy, jak wielka ruda lisica i ręcznik zsuwa się na podłogę… No i… Kawa beznadziejnie wystyga…
– No, no… Nie poznaje cię, Januszku. No dobrze, mów dalej… A potem nadejdzie ranek…
– A potem nastał poranek… Kominek dawno wystudził się, w pokoiku chłodno. Ale nie pod kołdrą, gdzie leżymy stuleni. Niechętnie oswobadzam się z twoich objęć, z twego ciepła, pachnącego twoim ciałem… Znów rozpalam kominek, znów parzę kawę… I znów kawa stygnie…
– Co takiego ze mną robisz? Januszku chytrusku, lisku mój…
– Cicho, mała!… Z roboty dzwonią:, co z tobą, zachlałeś, czy co? A ja im odpowiadam: ostańcie z Bogiem. Tak, zachlewam, ale takim winem, o którym wam się nawet nie śniło!… No i tak tydzień, potem drugi… Kominek ze zdziwieniem pobrzękuje „no, tak długo jeszcze nigdy sobie nie pobuchałem”
– Hej, lisku. Pięknie opowiadasz. Prawie, jakbym to widziała. Ale pozwól, ze jednak ci przerwę. Dzwonię, żeby Ci powiedzieć: wczoraj zaręczyłam się z Thomasem… Ślub latem. Przyjedziesz?
– 3 –
W pewien przepiękny poranek, gdy u starego lisa już zbrakło sił, wyjrzał przez okno i westchnął: ale piękny śnieżek kryje srebrnym proszkiem stare, poczciwe jabłonie… Ostre zimowe słońce upstrzyło jego sierść tysiącem diamentów…
– Jakaś bajka, mruknął lis. – Albo sen.
– Nie, mój drogi lisku! To nie sen! – rozległ się z tyłu senny kobiecy głos.
– Kasieńka, to Ty? …Czy w ogóle wypijemy wreszcie kiedyś tę kawę? Kawy chcę, please!
Lis obudził się. Wygramolił z łózka, dowlókł do kuchni. Zaparzy już setną kawę, jak zwykle podśpiewując jakąś ckliwą melodyjkę i uśmiechając się głupio…
*
Potem obudziłem się. Tym razem już naprawdę. Z tym głupim uśmiechem na twarzy. Sam.
„Kawa? – Do Diabła! Jaka kawa? Rzygam kawą! Gdzie moja wiśnióweczka?”. Machnąłem ręką z tapczanu. Wyczułem karafkę. Podniosłem chciwie do ust… Była zupełnie pusta.
Pingback: Nowości Witryny | Janusz Niżyński