Witek i Kasia

No tak… westchnął. Zegar wybija trzecią w nocy, a snu jak nie było, tak nie ma. Długo, bezgranicznie długo ciągnie się noc, gdy nie śpisz, i to męczące, nieustanne przewracanie się w łóżku z boku na bok i na plecy, i na wspak. I myśli, namolne myśli, które palonym żelazem dźgają mózg. Wiercą i szlifują. Duszą i staczają w wióry. Na żywca, bez narkozy. A wokół ciemność: gęsta, lepka jak smoła. I cisza głęboka, niczym mroczna topiel.

Miasto za oknem – martwe pogorzelisko. Nawet wiatr, rozganiacz obłoków – ucichł. Zmęczony usiadł na krawędzi dachu i śpi. A on – Witek – wciąż słyszy, jak miarowo kapie z kranu woda, jak pod cokołem podłogi szeleszczą faraonki. Uczucie, jakby leżał w grobie, ale przy tym nie spał, i wszystko czuł i wszystko doznawał. Żywy trup… Cóż, bardzo dokładne określenie jego obecnego stanu…, bo on umarł. Umarł na duszy. Umarł, jako osoba. Ostała się tylko jego powłoka, która nie potrzebuje ani jedzenia, ani opieki, ani snu. Słowem, jakby spakowana próżniowo i pozostawiona pod ochroną do lepszych czasów. Tylko, kiedy one nastąpią i czy kiedykolwiek?? Nie, on – Witek – nie potrafi uwierzyć, że skończy się kiedyś ta bezbrzeżna czarna łata, że świat znów wypełni się dźwiękami, zapachem, światłem i ciepłem. Że czarniej już nigdy nie będzie. Mawiają: nadzieja umiera ostatnia. A żywa jego nadzieja, też?
„I czegoż milczysz, moje drugie ja? Moja intuicjo? Mój rozsądku, mój wewnętrzny głosie? Przekonaj mnie, że wszystko będzie dobrze. Przecież wcześniej cudownie to czyniłeś. Przekonaj, że zwątpienie niczego nie rozwiązuje. Nić Ariadny – gdzie ona?”

– Praca.

– Co, praca? Jaka praca? – Po latach grywania na skwerkach to już nie praca. To zwykła rutyna i szarość dnia.

– Weź się za porządek w domu! Dawno już pora na solidne pranie. Powycieraj kurz z półek, wyczyść łazienkę, rozmroź pustą lodówkę.

– No co ty gadasz? Nie chce mi się już nawet tu przychodzić, a co dopiero, myśleć o sprzątaniu.

– Słuchaj! – To jest niezbędne. Przede wszystkim w głowie. I wreszcie – ugotuj sobie jakiś porządny obiad, bez półfabrykatów i proszku z torebek.

– Nie pamiętam, nawet, jak to się robi…

– Tylko zacznij!

– Myślisz – od tego zrobi mi się lepiej?

– I jeszcze: włącz telewizor. Obejrzyj najnowsze wiadomości. Cały świat żyje jak na froncie. Wstaw się w czyjeś położenie. Wówczas twoje problemy okażą się śmieszne.

– Nie do śmiechu mi.

– A Puchar Świata w skokach? Już ostatnie zmagania – a ty nawet nie widziałeś ani jednej transmisji.

– To nie przyniesie mi ulgi. Ani snu, ani spokoju… Może i prawda? Może trzeba by na noc pić szklankę wódki, by zasypiać twardym snem?

– Błoto szybko obsycha i rzadko odpada.

– A ty, kim jesteś, że taki mądry?

– Sam mnie nazwałeś.

– Kogo?

– Twą intuicję, drugie ja, rozsądek, wewnętrzny głos…

„Cholera! Wydaje się, sam zaczynam rozmawiać ze sobą. Paranoja! Tego mi tylko brakowało. Zaczynam pomału odchodzić od zmysłów. Jeszcze chwila i załapię się na kaftan bezpieczeństwa i sanitariuszy. Idę, zrobię sobie herbaty. Wszystko mi już jedno – i tę kolejną noc spisuję na straty.”

Czterdziestoletni Witek podniósł się i siadł na łóżku. Po ciemku odszukał koszulę, zarzucił na ramiona. Po omacku wytupał kapcie, chwycił ze stolika papierosy i przeszedł do kuchni. Zapalił światło, mocno zmrużył oczy. Było zbyt jasno. Przeleciał wzrokiem po pomieszczeniu i zmarszczył brwi. Wokół panował chaos. Bajzel, jednym słowem. Na stole niepochowane brudne talerze z zaschniętymi resztkami kolacji, popielniczka po brzegi wypełniona niedopałkami. W zlewozmywaku nagromadzone od dni niepomyte naczynia. Z wiadra na śmieci wystające puste opakowania po dyskontowej żywności dla „leniwych i kawalerów”.

Postawił czajnik na palnik, od tej samej zapałki przypalił papierosa. Otworzył lodówkę i uśmiechnął się. Sumienie miało rację: jej wnętrze może robić za szafę – zapachu jakichkolwiek produktów od dawna już w niej nie doświadczysz. Gdy tak stał – popiół spadł na podłogę. Machnął go nogą pod lodówkę i siadł do stołu.

– Pobalowało się, przyjacielu, – powiedział do siebie na głos. – Nawet palisz w każdym pomieszczeniu. Kasieńka szybko by ciebie postawiła do pionu.

Przy wspomnieniu Katarzyny poczuł, jak ból przeszywa mu serce. Zaświszczał czajnik. Zalał torebkę wrzątkiem, zapalił nowego papierosa wolno pogrążając się w rozmyślaniach.

„Podobny jestem do myśliwego, co stale ma pecha. Stąpam po grzęzawiskach z dubeltówką na ramieniu. Ostrożnie idę przecinką wsłuchując w odgłosy przyrody. Wreszcie z lewa wylatuje bażant. Piękny – do niemożebności, tłusty – do bólu brzucha. Ściągam dwururkę, celuję, walę z prawej rury. Ostatni raz macha skrzydłami, spada na trawę. Nawet tu niesie się głuche uderzenia tłustego ciała. Zapamiętawszy wysoki kamień określający namiary idę niespiesznie po trofeum.  Nieoczekiwanie po mojej lewej z szumem i trzaskiem wzbija się w powietrze jeszcze jeden bażant. Jeszcze bardziej wypasiony i atrakcyjny. Leci ciężko i wolno. Znów chwytam dubeltówkę i biję do niego z lewej rury przerywając jego ciężki lot. I znów czuję nogami głuche walnięcie spasionego ciała o ziemię. Namierzam nowy punkt orientacyjny i wracam do pierwszego – Zong! Zgubiłem. Szybko przemierzam wzrok w stronę drugiego namiaru… I drugi się rozpłynął. Długo brnę po błotach, ale ustrzelonej dziczy nie odnajduję. Ot, i tak bywa! Taki udany dublet. Możesz być dumny, poopowiadać znajomym bez wstydu, tylko nie masz czym udokumentować. Trofea przepadły. Rezultat polowania – zero! Zasadniczo – nawet z minusem. Dwaj patroni: stracony czas i zszargane nerwy.

Tak jest i w moim życiu – dublet identyko.”

A życie Witka było jak z niedobrych lektur nowela: skończył z wyróżnieniem konserwatorium, miał przyobiecaną pracę koncertmistrza, jasne perspektywy, poodhaczane liczne zawodowe sukcesy. Chciał się nadal rozwijać, pokonywać kolejne szczeble kariery; ale i o życiu osobistym nie zapominał. Na widoku wciąż miał szczęśliwy dom, w domu zaradną kobietę, na podjeździe piękny samochód. Być liderem – nic w tym niegodziwego! W przyrodzie zapisane jest dążenie do przewodzenia. Ale, niestety! Strzałka w jego kompasie w ważnym momencie życia zmieniła azymut. Ze świetnie zapowiadającego się muzyka – z dnia na dzień stał się miernym artystą z miernym wynagrodzeniem. Szczęście – nie stracił mieszkania; „to nic, że niewielkie, – ale własne!”. Miał i swoją Kasię, z którą chciał być po prostu szczęśliwy!

Kasia, Kasieńka! To imię rozbrzmiewało stale w jego głowie jak najpiękniejsza muzyka. Sama delikatność, dobroć, uosobiona kobiecość. Poznał ją kiedyś na tournée po ziemi rzeszowskiej i od pierwszej chwili pokochał. Z wzajemnością. Jakże nie pokochać dziewczyny, która zafascynowana i do głębi wzruszona wirtuozowskim poprowadzeniem partii wiolonczeli w genialnym kwintecie smyczkowym g-moll Mozarta po koncercie przychodzi do niego do garderoby i wręcza mu mały bukiet niezapominajek? – Nie! Nie da się nie pokochać!  W oczach dziewczyny – łzy. Na ustach – cudowny, subtelny, dziewczęcy, zawstydzony uśmiech i blask rozmarzonych oczu… Siła polnych kwiatków z małym niebieskim oczkiem okazała się znamienną i niezwykłą. Po powrocie do Warszawy nie potrafił zapomnieć o Kasi. Wrócił do niej po niespełna tygodniu. Jeszcze przed początkiem wakacji zabrał ją do stolicy i zamieszkali razem… Kasia, Kasieńka…To imię wciąż rozbrzmiewa w jego sercu jak najpiękniejsza muzyka.  Imponowało mu jej dogłębne, lingwistyczne wykształcenie (jakże mogłoby być przydatne, podczas ich wspólnych wojaży i zagranicznych kontraktów!). Cenił niemniej analityczny jej umysł i wielkie zdolności organizacyjne, ale przede wszystkim niezwykle przenikliwy zmysł do analizowania najbardziej skomplikowanych sytuacji życiowych i relacji międzyludzkich. „Z Ciebie, Kasieńko, to prawdziwy James Bond w spódnicy” – pewnego razu zażartował. I jakież było jego zdziwienie, gdy roześmiała się i po chwili przyniosła załączony laptop i wskazała swój nick w gadu-gadu: „dziewczyna_007”.

Bardzo chciał mieć z nią dziecko. Za bardzo chciał… „Za szybko! Musimy najpierw mocno stanąć na nogi”, – przekonywała. Kupił większe mieszkanie. Miał od dawna odłożone na to pieniądze. „Teraz już nic nie stanie na drodze do rodzinnego szczęścia”. I oto wtedy, i właśnie wtedy, gdy w złotej szkatułce przyniósł klucz od nowego pałacu – świat zawalił się pod nogami.

– Witku, wybacz mi, odchodzę.

– Jak to, odchodzę? Sama? Do kina, teatru, do koleżanki?

– Do innego mężczyzny.

Spojrzał w jej jasnobłękitnoszare oczy i powoli dochodziło do niego znaczenie słów. Doszło i spaliło całe wnętrzności. Dopiero wtedy spostrzegł dwie walizki w ciasnym korytarzu i na wpółotwartą szafę z pustymi półkami i… pustkę w jej oczach. Odchodzi. Kasia odchodzi! I odeszła… „Panie Boże! Dlaczego wcześniej nie byłem świadomy? Dlaczego nie zauważyłem?!” Całe jego życie w jednej sekundzie legło w gruzach. Pięć najpiękniejszych ostatnich lat zredukowane do jednej chwili obróciło się w popiół.

A co będzie, jeśli moja teraźniejsza czarna łata przeciągnie się na kolejne pięć lat? Wytrzymam je? Nie, chyba nie wytrzymam…Kasiu, Kasieńko – gdybyś wiedziała, jak bardzo czekam Twego powrotu, czy wrociłabyś?

Witek spokojnie zaciągnął się dymem papierosa, zgasił go i podszedł do okna. Miasto budziło się i cały świat oto zapełniał się barwami, zapachami, dźwiękami. Ruszyły samochody i spieszący się gdzieś ludzie, każdy w swoją stronę. I wiatr-pastuszek też się przebudził. Zagrał w listowiu miejskich topoli zrywając z nich i włócząc po ulicach uschnięte gałązki i kawałki kory. Przygnał nad miasto niskie, szare chmury – a już po chwili zabębnił na chodnikach deszcz. Zabębnił i przebił swą muzyką szum samochodów, tramwajów i miejskich służb. „Zwykły deszcz! Nic nadzwyczajnego, ale brzmi ładnie”, – pomyślał.

Zbliża się wiosna, pora nadziei. I w sercu Witka, też…

 

Do listy Cyberprzestrzennych

  1. Oj, chyba skądś znam ową zamęczającą wszystkich 24/7 makaronizmami 😉 kochającą Mozarta, podróże & geografię i królestwo roślin agentkę007 😉 Z rozmów z nią odniosłam jednak wrażenie, że z mężczyznami pogrywa bardzo fair – nie daje złudnych nadziei, a jeżeli już któregoś kocha (tak jak teraz 🙂 ), jest stała w uczuciach (jak np. Konstanze z KV 384 😉 ) i kocha swego Belmonte całym sercem 🙂

    • To prawda! Ja też chyba kojarzę, o kim wspominasz 😉 I mogę nawet obiema rękoma z nadobnym przekonaniem podpisać sie pod Twymi zapewnieniami o jej cnotach i stałości uczuć.
      Przypuszczam jednak, że Kasia „witkowa” – to niewiasta trochę z innych rewirów i bajek. A że jakby podobna do agentki 007? Cóz… Czyż podobieństwo płatków śniegiu dowodzi, że muszą się zdarzyć w przyrodzie dwa identyczne? 😉

      • Masz rację Januszu 🙂 , nie ma dwóch identycznych płatków śniegu (chociaż wszystkie mają strukturę o sześciokrotnej osi symetrii 😉 ). Jak mawiają Rumuni: „Diversitatea e putere” – Różnorodność jest siłą 😉

        Pozdrawiam Cię serdecznie! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *