– 1 –
Deszcz padał i padał. Dłuższe wysiadywanie w hotelowym pokoju było już ponad moje siły. Przeczytałem wszystkie przywiezione książki, obejrzałem wszystkie filmy z mojego „podróżnego” pendriva, poflirtowałem ze wszystkimi hostessami i co mogłem więcej? Nic! A deszcz nawet nie myślał przestawać. Od jego monotonnego stukotu o parapety każdy by się w końcu rozdrażnił. Rozdrażniłem i ja, i wyszedłem… Nie, nie z siebie – z hotelu „Fryderyk”.
Słabo znałem Rzeszów. Dobrze, że jakiś czas wcześniej byłem tu z Natalką; przynajmniej wiem teraz, gdzie znajduje się rynek i rzeczka Wisłok z kilkoma urokliwymi nad nią mostkami. Śmiało wiec otworzyłem parasol i pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Doszedłem do szerokiej alejki usytuowanej pośród niedużych miejskich zabudowań, przeszedłem ślicznym tęczowym mostkiem na drugą stronę rzeczki, pokręciłem się troszkę w miejscu, popodziwiałem kolorowe przęsła, wróciłem ślicznym tęczowym mostkiem, skręciłem w stronę zabytkowego cmentarzyka. I, gdy minąłem dwie dalsze przecznice, postanowiłem skierować swe kroki w stronę kolejnego mostku. Ciekawe, czy też będzie wielobarwny? Może tu w Rzeszowie wszystkie malowane są tęcza? Ale, gdy uszedłem ledwie do połowy ruchliwej alei stanąłem jak wryty. Oto przede mną zajaśniała witryna pewnej herbaciarni o intrygującym tytule: „Królestwo Bez Kresu”. A małymi literkami dopisane było (przez jakiegoś żartownisia?) „I snów”. Skoro bez kresu – to coś dla mnie, pomyślałem i wszedłem. Może przy aromatycznej herbatce da się jakoś milej przeczekać uciążliwą pluchę?
Gdy przekroczyłem próg lokalu od razu zawładnęło mną sympatyczne oszołomienie. I dezorientacja. Owszem – izbę, w której się znalazłem można nazywać herbaciarnią. Dla mnie, jednak, od pierwszego wejrzenia wyglądała na gościnną komnatę urządzoną przez życzliwego przybyszom gospodarza, ceniącego sobie nad wyraz swojskie, kresowe klimaty. Oto niski strop na ciężkich betonowych łukach roztacza nad moją głową poczucie bezpieczeństwa i izolacji od szumiącej ulicy. Oto masywny dziewiętnastowieczny piec kaflowy wciśnięty do jednego z rogów obiecuje koić mnie ciepłem, podczas zaczytywania się w książkach zgromadzonych na niewielkim regale. Oto herb i mnóstwo starych zdjęć i innych eksponatów wiszących na ścianach obiecują przywoływać miłe mej duszy i duszom innych gości atmosferę naddźwiżańskich wiosek, pól i łąk. Pięknie! Tylko gdzie ten pan gospodarz? W pomieszczeniu nie było nikogo…
„Nic, nic… Zaczekam sobie” – pomyślałem i zdjąwszy płaszcz siadłem na jednym z foteli, uzbroiwszy się wcześniej w „zapożyczony” z regału tomik wierszy Herberta. A wtedy w całym pomieszczeniu rozległa się cicha, kojąca muzyka, w której tle przyjemny, kobiecy głos zapytał:
– Mój miły gościu, jaki sen chciałby pan dla siebie zamówić?
Speszony i zaskoczony natychmiast skatapultowałem z wygodnego siedziska. Podszedłem niepewnym krokiem do stołu, na którym stał archaiczny pecet klasy XT, którego korpulentny monitor nagle zajaśniał intensywnym blaskiem. Na szarym tle jaskrawymi linijkami połyskiwało ledwo co przed chwilą zadane mi pytanie. Ciut poniżej tekstu migał kursor, jakby zapraszając do podjęcia dialogu.
– Zaszedłem tu przypadkowo, tylko aby się rozejrzeć. – Wstukałem w klawiaturę.
– W życiu nic nie dzieje się przypadkowo. – Natychmiast wyświetliła się odpowiedź, ale tylko na komputerze, głośniczki peceta milczały.
– Czasem chce się jakoś zabić czas, – znów wstukałem w klawisze.
– Jesteś niebezpiecznym człowiekiem, – komputer, zdaje się, nie był do mnie zbyt ujmująco nastawiony.
– Dlaczego? – Spytałem.
– Bo przecież chcesz zabić czas, – odpisał.
– A tutejsza herbata i twoje zachęty do snów, to niby co? Nie są zaproszeniem do niebezpiecznego marnotrawienia czasu? Strach pomyśleć, człowiek i tak trzecią część życia spędza we śnie, a ty dodatkowo oferujesz mu całe królestwo snów. – Pisałem z szybkością doświadczonej maszynistki.
– No to spróbuj kupić przynajmniej jeden z nich, a potem wrócimy do rozmowy. – Komputer ani myślał się poddawać.
– Dobrze, zgadzam się. Ile będzie mnie to kosztować? – I sięgnąłem po portfel.
– Pierwszy sen oferujemy gratis, a potem będzie pan mógł wykupić u nas abonament choćby i na miesiąc, a nawet na cały rok, a już zupełnie najtaniej byłoby dla pana na całe życie. – Odniosłem wrażenie, jakby zaoferowawszy co miał do zaoferowania – komputer zachcichotał.
– Przejrzę sobie tylko jeden sen, tak więc nie spodziewaj się po mnie w przyszłości ekstra zarobku! – Kończąc frazę z tupetem wcisnąłem przycisk wykrzyknika.
– To się jeszcze okaże. – Komputer był nieugięty.
Ekran na chwilę przygasł, ale po chwili znów ożył.
– Jaki życzy pan sobie sen?
– A co mógłbyś mi zaproponować? – Spytałem w sposób maksymalnie, jak to możliwe, uprzejmy (jeśli w ogóle można być uprzejmym wobec bezdusznego komputera podczas wstukiwania liter w bezduszną klawiaturę).
– Naciśnij klawisz „spacji”.
Poszedłem za radą „rozmówcy” i natychmiast na ekranie pojawiło się najzwyklejsze menu. Główny katalog zatytułowany był „Sny”. Po jego kliknięciu pojawiły się trzy krótkie foldery: „Fantasy”, „Real” i „Tutti-frutti”.
– Co to jest te „Tutti-frutti”? – Spytałem.
– No, jak to tutti frutti – wszystkiego po trochu. – Wyjaśnił.
W porządku. Pasuje! I gdy otworzyłem folder „Tutti-frutti” nie mogłem powstrzymać okrzyku zaskoczenia: cały ekran, linijka po linijce, już po kilku sekundach wypełnił się nazwami najróżniejszych plików. Teraz już oczywiście niewiele z nich pamiętam, ale kilka, owszem, mogę zacytować. Na przykład: „W przedziale wagonu”, „Gruba Kaśka na stoisku z obuwiem”, „Weronika z Aleksem po koncercie”, „Targ z mężczyznami”… Były też pozycje o bardziej wyrafinowanych tytułach: „Paryska nostalgia”, „Koloryt samotności”, „Symulacja” – i wiele, wiele innych.
Komputer „widząc” moje zakłopotanie i zawahania najwyraźniej zaczął przejawiać oznaki zniecierpliwienia:
– Szanowny kliencie, proszę się w końcu na coś zdecydować!
„Wybieram… wybieram sobie… ‘Spacernik’” – zadecydowałem ostatecznie i kliknąłem kursorem w stosowny plik.
– Przyjemnego snu! – Po raz ostatni komputer wyświetlił komunikat, a następnie ekran przygasł i wyłączył się.
„Choliwcia!” – Żachnąłem się. Miałem nadzieję, że zaraz zaproponuje mi rozsiąść się wygodniej w fotelu i zamknąć oczy, ale nic podobnego nie uczynił. Ekran jak zrobił się nagle, tak wciąż pozostawał czarnym. W geście rozpaczy nacisnąłem klawisz ‘Enter’ – próbując przywrócić komputer do życia, aby, rzecz jasna, uzyskać jakieś dalsze wskazówki, jednak mój wybieg zdał się na nic. Ustrojstwo milczało, jak zaklęte. Zniesmaczony, z poczuciem nabicia w butelkę wolnym krokiem opuściłem lokal.
– 2 –
Tymczasem pod ostro świecącym słońcem na zewnątrz wszystko wokół przeobraziło się nie do poznania. Tramwaje – wesoło podzwaniały, słodko uśmiechały się idące po chodniku z naprzeciwka dziewczyny, jednym słowem, życie „trwa”. Niby było wszystko jak zwykle, ale czułem, że jednak coś tu jest nie tak. I nagle zrozumiałem, co mnie zaniepokoiło: gdy szedłem po tej ulicy podczas deszczu – nie mogły wtedy poruszać się po niej żadne tramwaje. Bo w tym celu przynajmniej potrzebowałyby szyn, a tych, to przecież pamiętam doskonale, tutaj wcześniej nie było! Poza tym, od kiedy po Rzeszowie jeżdżą tramwaje?
„Kurczę! Co to może znaczyć?” – Pomyślałem, bo byłem najzupełniej pewien, że przez te pół godziny, które spędziłem w lokalu, ułożyć szyny nie byłaby w stanie nawet najlepsza brygada złożona ze stu najbardziej sprawnych monterów. Jedno z dwojga, – nadal gorączkowo rozmyślałem, – albo oszalałem, albo właśnie… śpię! Ale, jeśli to faktycznie sen, to muszę przyznać: bardzo realistyczny”. W celu sprawdzenia mej hipotezy uszczypnąłem się tak mocno, że aż jęknąłem z bólu. Mijający mnie przechodnie spoglądali na mnie ze zdziwieniem.
„Nie, to nie sen!” – Skonstatowałem. A to znaczy, że jednak postradałem umysł. – „Spokojnie, Januszu. Zaraz sprawa się wyjaśni. Zrobię ci test, – zaofiarowało się super ego. – Ile jest dwa razy dwa? – No to jest akurat dość proste, wiadomo: cztery. – A jak ma na imię twoja żona? – Natalka. – Prawidłowo! Ile razy zdradziłeś ją ze swą asystentką Cateriną? – Nieskończenie!… Wisła wpada do Bałtyku, Pałac Buckingham jest w Londynie, Wieża Eiffela w Paryżu… – Bez pudła i trudu odpowiadałem na kolejne pytania. – No, tak!… Chłopie! Wszystko się zgadza. Niemożliwe, abyś postradał rozum!”
I nagle z przodu, tuż za rogiem, ujrzałem… Tak, oczywiście, zgadłeś czytelniku: Wieżę Eiffela! „A zatem jestem w Paryżu! – Błysnęło mi radosną myślą. – Uff!… To już nie podlega wątpliwości. A skoro tak, to fajnie. Zaraz sobie odwiedzę Luwr, Pola Elizejskie i Plac Pigalle, zobaczę Montmartre i Montparnasse, i inne cuda Paryża, których jako wytrawny turysta nie mógłbym pominąć”
I skoro okazało się, że przebywam w realu, a nie we śnie – postanowiłem już więcej niczego nie kwestionować, ani nie podważać zasadności niczego. Nawet tego, że po Paryżu też chyba nie jeżdżą szynowe tramwaje.
„Ok, zacznę od Luwru” – Postanowiłem i nagle ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie wiem, jak do niego dojść? Było to o tyle dziwne, że przecież bywałem w tym mieście nie raz, nie dwa i nie trzy… I poruszanie się po paryskich placach i uliczkach nigdy nie sprawiało mi najmniejszych trudności.
Na moje szczęście tuż obok znajdował się kiosk, którego szyld dumnie informował: „Tu dowiesz się, jak dojść gdziekolwiek”. Chwała Bogu! – I nie zastanawiając się ani sekundy wszedłem do środka.
– Proszę mi powiedzieć, którędy trzeba iść do Luwru? – Spytałem sympatycznego dziewczęcia siedzącego przy biurku. (Cholernie była podobna do mojej przyjaciółki Clavii, i tylko tym się od mej byłej kochanki różniła, że była czterdziestoletnią, siwiejącą mulatką).
– Do jakiego Luwru? – Spojrzało na mnie przenikliwymi oczami stare babsko. (Gdzie tam jej do Clavii?! Clavia jest tysiąc razy fajniejsza!)
– A co, w Paryżu jest kilka Luwrów? – Z kolei ja okazałem swe zaskoczenie.
– W Paryżu, prawdopodobnie jest jeden, ale my nie jesteśmy w Paryżu, – Kobieta jawnie chyba sobie ze mnie dworowała.
– Przepraszam, no to w jakim ja jestem w końcu mieście? – To moje pytanie, wiem, podchodziło pod totalną paranoję, ale uleciało z mych ust samoistnie, nie pytając umysłu o pozwolenie.
– Radziłabym panu wrócić do swego hotelu i się przespać. Albo nie ćpać tyle, – ogniki w jej oczach jaśniały coraz bardziej, – proszę się wyspać a potem będzie pan miał i Luwr, i Muzeum Prado, i Tretiakowską Galerię, i nawet Muzeum Dobranocek w Rzeszowie.
Wkurzony i w pełnej desperacji wyszedłem z kiosku i szybko ruszyłem w kierunku uliczki, z której jeszcze przed paroma minutami dojrzałem sylwetkę wieży Eiffela. „Głupie latynoskie babsko! Nawet nie wie, w jakim pracuje mieście” – złorzeczyłem na temat łysej pannicy. I gdy tylko doszedłem do mego zaułka – tryumfalnie spojrzałem przed siebie. Spojrzałem i… doznałem szoku: zamiast ukochanej ajfelki przed mymi oczyma roztaczał się widok na wieżę Ostankino.
– 3 –
I natychmiast zobaczyłem, że naprzeciwko mnie od strony Placu Czerwonego idzie Włodzimierz Iljicz Lenin. „Tak, dokładnie, abrakadabra jakaś, ale on ci to. Nikt inny.” I chociaż znów zacząłem podejrzewać, że wszystko, co mnie spotyka, to jakiś horrendalny sen to, jednak uznałem, niewybaczalnym grzechem byłoby nie skorzystać z okazji i nie uciąć sobie pogawędki z towarzyszem Wodzem.
– Witajcie, towarzyszu, – Próbowałem zagadnąć do Lenina.
– Witajcie, przyjacielu – uśmiechnął się w odpowiedzi – Kim jesteście, przepraszam, nie pamiętam?
– O! To wcale nie dziwne, towarzyszu. Jak dotąd nie spotkałem się z wami, bo po prostu wy mi się teraz śnicie. – Wydukałem coś niezbyt chyba przekonująco.
– Jak to, się wam śnię? – Zapytał zdziwiony Lenin.
– Nie mogę tego wytłumaczyć sensownie, – Szczerze się przyznałem, – Dlatego lepiej, jak od razu odpowiecie mi przynajmniej na jedno pytanie… Co myśleliście, towarzyszu, gdy dokonywał się przewrót?
– Jaki przewrót? Nie rozumiem!
– Nie róbcie sobie jaj, towarzyszu Lenin. To się działo w nocy z 25 na 26 października 1917 roku.
– Och, tak. Mówicie o Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej?
– Jasne! Ale ona tylko dla was była wielką. I spójrzcie teraz, do czego doprowadziła ten wasz biedny radziecki lud.
– Ech, batiuszka, biliśmy się o wielką ideę, a lud roboczy, w jej imię, nawet nie chciał troszkę sobie pogłodować.
– Bo lud roboczy lubi, gdy ma co do żarcia, a i chciał żyć choćby tak, jak żyły i żyją dziś inne cywilizowane narody.
– A wy uważacie, że żyją dobrze?… – Kurka wodna! Lenin zaczynał mnie wciągać w bezużyteczną, scholastyczną dysputę.
– Tak, tak uważam. A przynajmniej lepiej, niż w Rosji. Bezrobotni w poszukiwaniu pracy przemieszczają się własnymi samochodami, a z każdego komputera mogą serfować po całym świecie. – Czułem, że mimo woli pozwoliłem się wciągnąć Wodzowi w jałową pyskówkę; Iljicz parsknął z politowaniem:
– No i co z tego? To wszystko mój lud może sobie zobaczyć na filmach.
– Ale wasz lud nie chce tego widzieć na filmach i tylko u innych, lud chce mieć to u siebie. Czyżbyście, towarzyszu, tego nie pojmowali? – Rozmowa z Wodzem irytowała mnie coraz bardziej.
– Tak, ta wasza europejska demokracja, jak widać niezbyt służy, skoro tylu w niej sfrustrowanych obywateli. Wy, batiuszka, jesteście dobrym na to przykładem.
– Proszę mi wybaczyć, Włodzimierzu Iljiczu, czyżbyście nie widzieli, co się dzieje w kraju?
– W którym? W tym?
Nie wdawałem się w dyskusję, o jakim kraju idzie rzecz. Wydawało mi się, że skoro za plecami wieża Ostankino to wszystko jasne. Odwróciłem się nawet na chwilę, aby mieć ostateczną pewność, a gdy z powrotem chciałem zagadnąć do Lenina… obok mnie miejsce było puste. „Prawidłowo, – pomyślałem, – przecież to tylko sen. Tylko, czort to weźmie, jak tu mi z niego się wybudzić? No, ale dobra! Póki sen, to może warto byłoby jeszcze z kimś tutejszym zagadać?”. I tylko co pomyślałem, a życzenie moje urzeczywistniło się bez pudła. Podszedł do mnie pan „patrolujący”, czy, jak kto woli: towarzysz milicjant.
– Obywatelu, dokumenty proszę! – Głos sierżanta nie wróżył chyba nic dobrego.
Pogrzebałem w kieszeniach, ale nie było w nich nic, prócz paragonu potwierdzającego nabyty przeze mnie sen w rzeszowskiej herbaciarni pod tytułem: „Spacernik” z katalogu „Tutti-frutti”.
– I co tu mi obywatel podsuwa?! – Zaprotestował dzielnicowy, – tutti-frutti…?
– To prawda, „Tutti-frutti”, – Ucieszyłem się, myśląc, że grażdanin sierżant z pewnością teraz będzie wiedział, jak mi pomóc z ewakuacją do realu, skoro tak dobrze orientuje się w głównym katalogu królestwa snów.
– No już, nie błaznować mi tu, pokazywać swój paszport, albo dowód osobisty! – Wydaje się, sierżant nie miał pojęcia, że przebywa w moim śnie.
– Proszę posłuchać, towarzyszu sierżancie, pan mi się tylko śni i nic więcej. A w ogóle… – Nie zdążyłem dokończyć frazy jak otrzymałem silne uderzenie „demokratyzatorką” po mej durnej głowie. Raz, drugi raz trzeci oberwałem… I film się urwał.
Po jakimś czasie ocknąłem się i to przebudzenie we „śnie” było tak koszmarne, że aż do dziś wzdrygam się na jego wspomnienie.
Tak, w ogóle, ocknąłem się od nieznośnego zimna, ale to wciąż nie było jeszcze najbardziej niekorzystnym czynnikiem. Wokół mnie nie było niczego, w pełnym tego słowa znaczeniu, a była jedynie ciemność, cisza i straszna zimnica. W końcu wydedukowałem: stoję na śniegu, a w dodatku zupełnie… nago!
„Nie, sen nie może być aż tak straszny i tak realny jednocześnie, – i nagle jakoś ostro poczułem, że moja podróż przez życie szybko i nieubłaganie zbliża się do kresu. Jak mawiają programiści: nadchodzi „pełny ENTER”. Pozostało mi żywota może na jakieś dziesięć minut? Może na, piętnaście… Dlaczego tak niewiele? Ano dlatego, gdyż na takim zimnie dłużej się nie da. Zmęczenie, ziąb, głód i strach dopełnią zaraz swego dzieła. Umierać nie chciałem, ale i co z tego? Przecież niczego w swym aktualnym położeniu zmienić nie mogłem, więc… całkowicie oddałem się woli Bożej.
– Cóż, mój synu, i ty wreszcie uwierzyłeś we MNIE, – nagle w mej głowie rozległ się głos dźwięczny, jak dzwon.
„Halucynacje, czy…” – bałem się zakończyć myśl. Ale wówczas głos dźwięczny jak dzwon odezwał się znowu:
– Śmiało, mój synu!
– …Bóg? – Z przerażeniem dokończyłem zdanie.
– On ci SAM, – potwierdził Pan Bóg, a co ty myślałeś, że skoro we MNIE nie wierzysz, to JA nie istnieję? – Pytanko było jawnie z tych drwiąco-fundamentalnych.
– Jeśli mam przyznać uczciwie i szczerze… – zacząłem mówić, ale od razu usłyszałem replikę:
– A może być inaczej?
– Nie przerywaj…cie, Panie, – „Cholera, jak mam się do niego zwracać, na „ty”, czy na „wy”?
– Jak wygodniej, tak się zwracaj, – Bóg był bardzo uprzejmy i miły.
– Dobrze. Odpowiem. Nigdy nie mogłem wiarygodnie stwierdzić, Jesteś, czy nie? – …
Rubikon został za mną. I teraz w końcu dowiem się, czy czeka mnie niebo, czy piekło. Nasza rozmowa zapowiadała się na ciekawą dyskusję i chociaż nie widziałem swego interlokutora – moje zainteresowanie nim było ogromne, tak ogromne, że już nie odczuwałem ani chłodu, ani głodu, ani strachu.
– Odpuszczę ci, – znowu ten sam głos, – powinieneś do wszystkiego dojść sam, mój synu, swym rozumem.
Ciemność i cisza ponownie nade mną zagęstniały i kiedy w pełni zasklepiły się w mych zmysłach, popadłem w mroczny niebyt.
– 4 –
Deszcz padał bez ustanku i znów szedłem chodnikiem wzdłuż alei nieznanego mi miasta. Jakby co i póki co, żadnymi mi tu tramwajami nie pachnie. „Chyba jednak znów jestem w Rzeszowie” – z poczuciem ulgi pomyślałem. W końcu dobrnąłem do jakiś drewnianych drzwi. Wywieszka nad wejściem jaśniała blaskiem: „Królestwo…”. Dalej nie byłem w stanie czytać, bo naleciały na mnie jakieś mętne wspomnienia, po których rzekłem do siebie: „Dość tych wszelkich królestw, pora żyć tu i teraz, w swym prostym, codziennym życiu” – po czym zdecydowanie minąłem drzwi i poszedłem dalej. Po jakimś czasie dogonił mnie tramwaj.
„Nie, to już nie kwalifikuje się pod żadną herezję” – pomyślałem z oburzeniem i zawróciłem do drewnianych drzwi. Tym razem przy komputerze siedziała młoda elegancka brunetka w przyciemnionych okularach.
„Choliwcia, skądś ją znam! – Przemknęło mi przez myśl. – To chyba Caterina, ta kochanica Babickiego, – ale zaraz potem zreflektowałem się. – Bzdurzysz kolego, nawet nigdy wcześniej jej nie widziałeś, jakże miałbyś, zatem ją rozpoznać?”
– Przepraszam, – zwróciłem się do kobiety, – nie byłaby pani tak łaskawa podpowiedzieć mi, jak wydostać się z tego mojego durnego snu?
– Doskonale rozumiem, o czym pan mówi, ale sprawa rozbija się o to, że pan, jak i wielu panu podobnych, pomylili drzwi. – Kobieta (może jednak i kochanica Babickiego), z trudem powstrzymywała uśmiech.
– Jak to? Czy to nie jest herbaciarnia: „Królestwo bez Kresu”?! – Spytałem zaskoczony.
– Nie, proszę szanownego pana, to sklepik „Królestwo snów”, a pana herbaciarnia znajduje się zupełnie w innej przestrzeni, choć wszystko pozostałe: ulica, sklepiki, tramwaje podobne są jak dwie krople wody. – Najwidoczniej odpowiadać tak przychodziło jej nie po raz pierwszy.
– O to, to, to… Właśnie z powodu tramwaju do pani przyszedłem! Idziesz, idziesz, żadnych tramwajów, co tam tramwaje, żadnych szyn, żadnych przewodów i nagle – są!… – Rozpaplałem się przed kobietą, kochanicą Babickiego, coraz bardziej i bardziej. („Cholera, Januszu, co ty z tą kochanicą?!”)
– Wszystko da się wyjaśnić w bardzo prosty sposób, – odpowiedziała, – wszędzie wzdłuż ulic mogły być porozstawiane dekoracje i głośniki, które wszystkie razem stwarzają wzrokowo-słuchowe iluzje poruszających się tramwajów. Wiem, bo innowacyjność to cecha naszej tutejszej społeczności.
– A, proszę mi powiedzieć, czyli w tym mieście, w którym jestem, tworzą właśnie takie iluzje?
– Nie, tu wszystko u nas jest prawdziwe, nawet sny. Zresztą, z tych co sprzedajemy niejeden się spełnił i był niczym, jak real.
Moje zdziwienie było nie do zmierzenia:
– Jak to, to sny tu bywają prawdziwe, jak w realu?
– Oczywiście, u nas jest towar tylko najwyższej jakości. A poza tym sprzedajemy go w możliwie najszerszym asortymencie: mamy sny-złudzenia, sny-fantazje, sny-marzenia, a nawet mamy senność, ziewanie i inne akcesoria od spania. Jesteśmy uniwersalni i w pełni otwarci na potrzeby klienta.
W tym momencie już całkiem popadłem w konsternację:
– A jeśli już jestem we śnie, mogę u pani jeszcze coś nabyć? – Mój „power” zaczął pomalutku ulatywać.
– Tak, oczywiście. Czego sobie pan życzy?
– Wszystko jedno, – gdzieś głęboko w mojej podświadomości wiedziałam, że już od dawna powinienem wydostać się ze snu, ale zachodzące dotąd wydarzenia całkowicie mi to uniemozliwiły.
– No, cóż, mogę zaoferować panu naszą nowinkę: sen-marzenie pod tytułem: „Mrzonka bajkopisarza inżyniera”. I kosztuje całkiem niedużo: wszystkiego pięć lat.
– Niech mi pani wybaczy, ale dlaczego cena jest nie w złotówkach lub Euro, albo w jakieś innej walucie? – zupełnie zapomniałem, że już dawno postanowiłem się niczemu nie dziwić.
– W zwyczajnych sklepach, tak, w złotówkach lub każdej innej walucie, ale u mnie tylko za lata pańskiego życia do mej dyspozycji, a najlepiej u mego boku na zawołanie.
„Niech będzie – pomyślałem. W końcu sensowna z niej babka. Tylko jak taką 'walutę’ pogodzę z faktem, że jestem żonaty?” – zacząłem gorączkowo rozmyślać. Tymczasem ostatnie słowa kobiety o „latach życia” wyprowadziły mnie nieco z odurzenia i spytałem:
– Słuchaj, moja Kasieńko, (na plakietce przypiętej do bluzki widniało imię Kasia) ale może ty jednak wiesz, jak mam wybudzić się z tego durnowatego snu?
– Oczywiście. Musisz się po prostu obudzić, Januszu.
– Tak po prostu? Cóż, spróbuję, – i z tymi słowy wyszedłem ze sklepu, czując na swych plecach pełne ufności spojrzenie dziewczyny.
„Zaraz, zaraz! A skąd ona znała moje imię? Koniecznie musze przyjść tu jutro, aby się dowiedzieć” – postanowiłem.
Ulica znów całkowicie odmieniła się: znów wesoło podzwaniały tramwaje, słodko uśmiechały się idące z przeciwka dziewczyny. Siadłem więc do wirtualnego(?) tramwaju i pojechałem do swego hotelu „Fryderyk”. Gdy szynowy wagonik przejeżdżał przez tęczowy mostek nad Wisłokiem – słońce ostro zaświeciło i wszystkie mostkowe barwy zajaśniały w pełnej krasie.
Życie jest piękne i takim niech sobie trwa. Choćby i we śnie, herbaciarniana Kasieńko…