(z cyklu „trzydzieści krótkich opowiadań o miłości”)
Nie spieszył się na spotkanie z Juliettą. On nigdy się nie spieszy na spotkania z kobietami, nawet najbardziej zjawiskowymi. Przywykł, że czekają na niego. Od czasu, gdy podbił prestiżowe rynki czytelnicze po obu stronach oceanu (począwszy od The New York Times Book Review, poprzez Russian Publishing House Ltd., na paryskim Flammarionie kończąc) – nic i nikt nie jest wart jego wyścigów i ekscytacji. Pełne zblazowanie materiału.
Ciemnobrązowego jeepa zaparkował na rogu rue de la Paix i Daunou. Stąd tylko rzut beretem do Tuleries. Nobliwe szesnastowieczne ogrody pamiętające czasy Katarzyny Medycejskiej to jego stałe miejsce przechadzek. Lubi w otoczeniu unikatowych klombów karmić się blaskiem jesiennego paryskiego słońca. „Grand soleil” – jak tu mówią. Jego promienie są wystarczająco ciepłe, by w jesienne dni umożliwić spacer w rozchełstanym płaszczu, i wystarczająco łagodne, aby dać ukojenie zmęczonym oczom, szczególnie w takich chwilach jak teraz: po wielogodzinnych cyklach pod obstrzałem oślepiających jupiterów i wszechobecnych monitorów. Sesja nagraniowa dla France Télévisions, którą przed godziną zakończył, przebiegła w zasadzie sprawnie, a od strony medialnego warsztatu – mógłby nawet rzec: wzorcowo. Caterine Fille – pani redaktor, z którą menedżerską współpracę nawiązał jeszcze w okresie warszawskiego boomu – i tu znakomicie wspomagała go, współorganizując performance i trzymając pieczę nad namolnymi dziennikarzami, konferencjami, solówkami i tym całym tak przez niego uwielbianym medialnym budyniem. „Dobrze, że jej bałkański temperament bez pudła rezonuje z francuską impertynencją i fantazją… – skonstatował. – Wie jak i kiedy usadzić klienta, z kim zagadać, komu przesłać czarujący uśmiech, kogo zbyć dobrym słówkiem, a gdy trzeba, nawet z kim pójść na kawę. W każdej sesji z żabojadami odwala za mnie koncertowo kawał roboty. I o to chodzi!”.
Szedł wzdłuż bulwaru nad Sekwaną, do której dotarł po kilkuminutowym spacerze. Ogrody Tuleries, rozciągające się wzdłuż prawego nabrzeża, od zawsze były znakomitym terenem nie tylko dla samotnych spacerowiczów, takich jak on. Również dla wielu zakochanych par, których widok zawsze koił jego duszę i oczy. Tak jak i teraz. Oto patrzy na całującą się parę staruszków i zastanawia się, czemu tyko w Paryżu to taki zwykły i naturalny obrazek, jak przysłowiowe zielone klomby. Czy tylko za sprawą magii miasta? Czy może magii miłości samej w sobie, która w kultowym entourage’u nie chce znać wieku, płci, nie ma uprzedzeń, jest tolerancyjna, wyrozumiała, wspaniałomyślna i zawsze zmysłowa, gdy prawdziwa… „Będę się musiał kiedyś nad tym głębiej zastanowić – pomyślał. – Może napiszę netowisko? Miałbym już nawet tytuł: «Miłość, Paryż i motyle»… No tak, hehe, trochę trywialny… Nic nie szkodzi – uśmiechnął się i do siebie, i jednocześnie do kolejnej całującej się pary, tym razem nastolatków. – Czytelnicy miłują się w trywialnych tytułach”.
Po chwili rozmyślania nad świeżo kreowanym projektem, wybrał dalszą trasę spaceru, kierując się na most Pont Royal. To stąd wiedzie jego ulubiona trasa do ukochanej przez niego, ale i chyba przez wszystkich pisarzy świata, szóstej dzielnicy Paryża. Przechodząc przez zabytkową przeprawę, spojrzał w szary nurt niespecjalnie spiętrzonej o tej porze Sekwany. Wiele lat temu z tego samego mostu, dokładnie z tego miejsca, w którym teraz stoi (drugie przęsło od strony Tuleries), rzucił w kotłujące się fale obrączkę ślubną, ostatecznie pieczętując koniec nieudanego małżeństwa. „Ciekawe, czy jeszcze połyskuje ciemnym złotem z zamulonego dna? – I pochylił się, i spojrzał z zaciekawieniem w mętną wodę. – Nie, nic nie widać, nic nie połyskuje… Pewno rzeka potoczyła niechcianą obrączkę hen, do morza…”.
Gdy przeszedł na drugą stronę Sekwany, znów zaczął rozmyślać o współpartnerce biznesowej – redaktor Fille. „Pracowita kobieta i lubię ją. Bo że cenię zawodowo – to oczywiste. Może nawet to, co do niej czuję, to coś więcej niż sympatia profesjonalisty do profesjonalistki?” – zastanawiał się. I gdy tak dumał pogrążony w spekulacjach, zdążył dotrzeć pod markizy café „Les Deux Magots” – kultowej paryskiej kawiarni, słynącej z popularności wśród literackiej i intelektualnej elity Paryża. Tacy jak on, Janusz Babicki, którym nieobca jest historia europejskiej kultury, wiedzą, że kawiarnia ta była kuźnią talentów wielu prześwietnych intelektualistów, żeby wspomnieć tu tylko o Jean-Paulu Sartrze, Simonie de Beauvoir, Erneście Hemingwayu, Albercie Camus, Pablu Picasso i… od niedawna Januszu Babickim. „Chyba byłoby to dobre miejsce, aby kiedyś zaprosić tu «moją Kasię» i ugościć? – zastanawiał się całkiem serio… – Gdybyż jeszcze rzadziej nosiła te olbrzymie czarne okulary (spod których kompletnie nie widać jej zmysłowych, a często rozbawionych życiem ocząt) i gdyby ten jej dekolt (zapewne odsłaniany tylko dla męża) nie był chowany tak skrycie – może warta byłaby grzechu, a przynajmniej osobistego zainteresowania i poświęcania prywatnego czasu?… Tak! Chyba będę musiał nad tą moją menedżerką popracować”. I uśmiechnął się do swych myśli chytrze i z przekąsem.
„Panie Babicki! – odezwało się alter ego. – Toć się waćpan nie zagalopuj. Przypominam: nie mieszaj pan biznesu z prywatnymi aferami. Waćpan jest profesjonalista czy Casanova?”.
„A nie mogę być jednym i drugim?…” – w ukorzeniu, choć także z odrobinką czupurności, zripostował.
„Basta! Babicki! Po amory, waść, pod inny adres…”.
„No dobrze, już dobrze. Nie musisz pouczać. Wszakem Babicki…”.
Ustępując miejsca na chodniku młodej mieszanej parze pchającej przed sobą olbrzymi dziecięcy wózek („Czyżby w środku trojaczki!? A jakże! I wszystkie, jak tatuś: w jasnoczekoladowej karnacji”) – mimowolnie odwrócił twarz na boczną flankę, dostrzegając po drugiej stronie bulwaru Saint-Germain butik z kwiatami. Widział go już z daleka. Teraz jednak prezentuje się przed nim w całej okazałości. Stoi tu chyba od niedawna. Są jeszcze ślady po pospiesznym montażu. Wbrew utartym opiniom, na paryskich ulicach kwiaciarni nie napotykasz często. Jest ich tu wielokroć mniej niż w innych europejskich miastach – o Moskwie, albo nawet Warszawie nie wspominając, bo te każdą inną stolicę europejską biją na głowę. Tym bardziej, widząc tu kolorową, pstrząca się w tęczy chatkę – postanowił przyjrzeć jej się z bliska.
Z bliska nie była jednak niczym specjalnym: ot, wymalowana drewniana weranda z małą różowo-fioletową przybudówką pod rachitycznym, acz bezpiecznym stalowym zadaszeniem. Urzekła go za to nazwa wykaligrafowana fikuśnymi (rzekłbyś „zalotnymi”) literami. Oto na drewnianej tabliczce w kształcie fiołkowych płatków inskrypcja „Ta chéri chouchou”. „Jak by to przetłumaczyć? – zastanowił się… – Może: «Twój słodki kociaczek»? Wszystko jedno. Ale skoro przekonują mnie, że kociaczek, i mój, to muszę obejrzeć” – skonkludował z szelmowskim uśmiechem i bezzwłocznie przeszedł na drugą stronę bulwaru, by zastukać do rozkwieconej chatki.
Nie potrzebował. Na dźwięk jego kroków, zza różowej werandy upstrzonej naręczami kwiatów wysunęła się młoda dziewczyna o miłym, słodkim obliczu. W prawej ręce trzymała kobiałkę z kilkoma bukietami kolorowych fiołków, lewą wspierała się o wiklinowy stolik. Sądząc po jej zamkniętych oczach i wiszącej przy okienku białej laseczce, była osobą niewidomą.
Janusz Babicki znieruchomiał. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się spotkać ślepej kwiaciarki, o tak słodkim obliczu i na dodatek samotnie gospodarzącej w przybytku.
Słodka dziewczyna wyciągnęła z kobiałki jeden z małych bukietów i nieśmiało kierując go w jego stronę, uśmiechnęła się sympatycznie.
Spojrzał machinalnie na fiołki, ale już po chwili przeniósł wzrok na jej słodko „uśpioną” twarzyczkę. Mała kobietka, a raczej dziewczę – o tak, to dobre słowo – miała mlecznobiałą cerę, na której delikatnie pąsowiał miękki rumieniec. Był jak przezroczysta plamka malinowego soku rozcieńczonego mlekiem. Tym niezwykłym rumieńcem całkowicie zahipnotyzowała Babickiego. Delikatne ramiona dziewczęcia były jakby lekko uniesione w stosunku do płyciutkiego dekoltu, a falbanki przewiewnej jedwabnej kiecki tańczyły beztrosko w rytm podmuchów jesiennego wiatru. Na rękawach zakrywających ramiona po łokcie – bursztynowe guziczki ze srebrnymi obwódkami. Spinały fałdy sukienki wzdłuż wycięcia. Była tak zjawiskowo pięknym stworzeniem, że patrząc na nią, z trudem powstrzymywał chuć, by nie rozkochać się natychmiast w jej delikatnych kształtach, nie rozmarzyć o jej wdziękach i niewinnej gracji, jakże typowej i charakterystycznej dla młodych dam mających do dwudziestu dwóch lat, nie więcej…
Jako niewidoma musiała słyszeć, jak podchodził. Stąd ta przechylona u niej w prawo głowa wsłuchująca się w kroki na tle szumu miasta, próbująca jednocześnie określić, co zamierza jej klient. I dlaczego przystanął teraz w milczeniu.
– Czy życzy pan sobie, aby pomóc wybrać kwiaty, monsieur? – spytała z tym samym nachyleniem głowy.
– Tak, oczywiście, jeśli byłaby pani tak miła… – odpowiedział nie w pełni przekonany, za czort nie rozumiejąc, skąd rozpoznała jego płeć. A już tym bardziej, skąd ma mieć wyobrażenie o subtelności sprzedawanego kwiecia.
– Proszę pozwolić mi zaproponować panu któryś z tych małych bukiecików fiołków. – I wyciągnęła w stronę Babickiego ten sam, który trzymała w dłoni od kilku chwil. – Tu, w kobiałce, mam jeszcze inne, bardzo podobne, choć w każdym mieszka odmienna dusza, dusza leśnego skrzata, bo i każdy skrzat miewa przecież swoje własne myśli, sny i marzenia. N’est-ce pas, Monsieur?[1].
Babicki uśmiechnął się.
– Fiołki… to takie proste kwiatki – kontynuowała. – Czy podobają się panu?
I Babicki również wyciągnął w jej kierunku swą rękę, ale nie po to, aby wziąć bukiet, a z zamysłem… ledwie li tylko muśnięcia opuszkami placów po jej subtelnej skórze.
I spełnił swój zamiar. Przez sekundę poczuł krótki przebłysk zmysłowego dotyku delikatnej dziewczęcej dłoni, po którym przez całe jego jestestwo przetoczyła się gorąca fala, powodując ospałość w mięśniach i rozrzewnienie w głowie. Tak jak szybko wyciągnął rękę, tak szybko cofnął. „Nie, nie godzi się, nie powinienem…”.
– Monsieur? – Ona też poczuła jego dotyk, ale nie przywiązała do tego tak dużego znaczenia, jak on. – Czy zaproponować panu inny bukiecik?
Tak naprawdę oto przed sekundą Janusz Babicki poczuł się źle. Zupełnie, jakby pozwolił sobie na ekstrawagancję, która nie uchodzi w świecie ludzi z klasą. Nie wolno mu było łasić się na czystość dziewczyny i brukać jej męską zaborczą łapą.
Postanowił trzymać się już teraz w ryzach i na odległość, która zapewni, że w niewinnej główce dziewczęcia nie wzbudzą się jakiekolwiek obawy i alarmy. Dlatego chrząknął i aby całkowicie zatrzeć niepotrzebne wrażenie sprzed chwili, pogłaskał bukiet fiołków jak pudelka.
– To skromne kwiatki – kontynuowała dziewczyna, zrobiwszy w kierunku Babickiego malutki kroczek – ale wydaje mi się, że rankiem, gdy pana frau… że właściwie doceni ten skromny podarek. Będzie dla niej oznaczał coś najważniejszego.
– A co takiego? – Oczywiście nie przejął się tym, że po akcencie prawdopodobnie uznała go za Niemca.
– To – dziewczyna uśmiechnęła się, od czego całe jej oblicze pojaśniało jak słońce – że pan myśli o niej nawet w tak zawsze trudny, zagoniony poniedziałkowy ranek. Jestem pewna, monsieur, że będzie jej bardzo przyjemnie poczuć w swych dłoniach oznakę pana miłości i przywiązania…
– Oznakę przywiązania, powiada pani – cedził z siebie i patrzył na małe purpurowe kwiatki przewiązane jedwabną różową wstążką… a po chwili dokończył: – Kto wie, może ma pani rację?… – Mógł w zasadzie objaśnić jej precyzyjniej przewrotność, ale i dwuznaczność swych przypuszczeń, ale natychmiast uznał, że lepiej niech nie ma o nich pojęcia. Bo i po co? – No dobrze, to ile się ode mnie należy?
– Dziesięć euro, proszę pana.
Wyjął spektakularnie z portfela stueurowy banknot i wyciągnął w kierunku dziewczyny. I znów na opuszkach palców poczuł jej delikatną, aksamitną dłoń… Cudowna chwila…
– Dziękuję, mademoiselle, reszty nie trzeba.
Policzki dziewczyny znów zarumieniły się malinowym blaskiem. Chciała chyba jeszcze coś powiedzieć, ale czując, że jej klient zawija się na pięcie i odchodzi – cofnęła się dyskretnie jeden krok w kierunku koszy z kwiatami, które kolorową plamą w słońcu świeciły na tle altanki, i tylko uśmiechnęła się pogodnie na pożegnanie.
Podniósł bukiecik, zbliżył w kierunku twarzy i dotykając wargami miękkie, malutkie koniuszki płatków, chłonął nozdrzami ich ziemisty, leśny zapach. Po raz ostatni spojrzał z rozmarzeniem na niewinne „czyste dziewczęcie” i po chwili już szybkim i zdecydowanym krokiem ruszył do kafejki na spotkanie z Juliettą.
– 2 –
Julietta La Colombine – a właściwie Martella Bach, a tak naprawdę Cecylia z domu Jędrzejczyk, po niedawnym mężu Haro – to niezłe ziółko… Można by długo opowiadać. Dość wspomnieć, że ta niewiele znana w Polsce, a przecież polska gwiazdka – tu zrobiła oszałamiającą karierę. Chodzą słuchy, że mecenasem jej prosperity i dzisiejszej pozycji w świecie wielkiego show-biznesu był francuski senator, niezwykle prominentny przedstawiciel europejskiej finansjery, który niedługo po wypromowaniu swej „la petite blonde-chanteuse” zmarł w jej ramionach, jak podała prasa „w błogim ostatnim uniesieniu sędziwego wieku”. Nie jest też żadną tajemnicą, że osobą, która skojarzyła oboje kochanków, był polski celebryta Janusz Babicki, od niedawna bijący tu rekordy poczytności. Ale nawet on – Babicki – pod jednym względem daleko odstaje od popularności swej rodaczki. W przeciwieństwie do jego banerów zapowiadających medialne widowiska, jej afisze przed każdym koncertem pstrzą się i przewalają absolutnie po całym mieście. Na jednym Juliette jako szczupła kobieta przepasana białym boa i w białym cylindrze na głowie (perfekcyjnie osuniętym na bok); na innym Juliette – kobieta wamp o ostro przygryzionych wargach, artystycznie kontrastujących z bladą, podretuszowana twarzą. Na jeszcze innym Juliette, w złotych lokach; Juliette o delikatnych brwiach jako genialny obraz Stwórcy. Juliette – podbijająca serca z każdej kamienicy, każdej bramy paryskich ulic. Juliette – krążąca w tańcu na okrągłych etykietach płyt, Juliette…
Na Babickiego, zgodnie z jej wymyślną prośbą, czekała w kawiarni „Le Procope”, notabene chyba najstarszej takiej cafeterii w Paryżu. Wybrała ten przybytek nie bez powodu. Prawdopodobnie dobrze wiedziała, szelma, że to właśnie tutaj uwielbiał godzinami przesiadywać Liszt, Chopin, George Sand – postaci, których aura po dziś dzień krąży w przyciemnionych salach kafejki i które jak magnes tajemną siłą przyciągają do siebie pięknoduchów całego świata, z Babickim (wielkim fanem Chopina) na czele. Bo Babicki, po burzliwym z nią romansie i z powodu pewnych nieporozumień z przeszłości, stara się dziś unikać jej towarzystwa, co nie zawsze jednak bywa możliwe i zasadne. Ona z kolei, jak tylko może, stara się mu w tym przeszkadzać, ufając, że ich namiętny romans „z czasów warszawskich” wróci. I dlatego, gdy Juliette planuje zwabić Babickiego, ima się coraz to bardziej wyszukanych forteli i sztuczek. Ta z kawiarnią „Le Procop” okazała się chyba strzałem w dziesiątkę.
Tymczasem Babicki, nim skierował kroki w stronę rue de l’Ancienne Comédie 13 (adres schadzki), zatrzymał się przed witryną pobliskiego sklepu z wypiekami. Udawał, że patrzy na torty i ciasta, a w rzeczywistości ukradkiem badał teren; obawiał się, czy aby jego zazdrosna i ekscentryczna ekskochanka nie przygotowała mu niechcianej niespodzianki w postaci namolnych paparazzi i ekip z kamerami. Dość ma już ich ekscesów, po których stołeczne dzienniki prześcigają się w eskalowaniu sensacji o kolejnym romansie europejskiego writera i „ich” paryskiej „chanteuse”. Na szczęście tym razem teren zdawał się być czysty. Wolnym, acz pewnym krokiem ruszył w stronę kawiarni.
*
W kafejce było prawie pusto. Rzadki to przypadek, bo akurat o rezerwację miejsca w tej placówce trzeba się starać tygodnie naprzód. Jednak na miejscach nierezerwowanych, głównie znajdujących się przy stolikach w ogródku – na zewnątrz – siedziało kilkudziesięciu turystów. Kilkoro z nich, z pewnością nietuzinkowych, jak można wnioskować po eleganckich cylindrach, brokatach i białych rękawiczkach. Pochylając się nad złotymi filiżankami, rozmawiali o czymś z nadobnym dostojeństwem i z pełną czci estymą dla osławionego przybytku. Haftowane obrusy i białe szale eleganckich panów powiewały nobliwie i uroczo na wietrze. Ach, jak pięknie!…
Julietta siedziała przy stoliku na samym końcu sali. Przed nią spoczywała jedynie mała filiżanka kawy i ciężka porcelanowa popielnica (obok prawej ręki), wypełniona do połowy pomiętymi cygaretkami. Babicki, już z daleka widząc „przyjaciółkę”, dla utrzymania fasonu najpierw wziął głęboki wdech, a po sekundzie uśmiechnął się szeroko i chowając fiołki za plecami, ruszył dziarskim krokiem do przodu.
Sądząc po zawartości popielnicy, wyczekująca go kobieta siedziała tu od dość dawna. Czy dlatego przywitała go teraz zgryźliwymi słowami, nie jest pewne. Często wobec mężczyzn dla zasady bywała obcesowa.
– Znów świecisz… jak błogosławiony zbawca zagubionych dusz! – zażartowała z krzywym uśmiechem.
Nie deprymując się oryginalnym powitaniem, pochyliwszy dystyngowanie głowę, wręczył kobiecie bukiet fiołków.
– Róż masz chyba pod dostatkiem. Niech te leśne skrzatki przypomną ci, że bywają i inne kwiaty. Równie piękne i niezwykłe, choć bardzo zwyczajne…
Obrzuciła bukiecik obojętnym spojrzeniem. Nic nie odpowiedziała. Wyciągnęła z torebki papierośnicę, wyjęła cygaretkę, przycięła gilotynką ustnik…
– Siądziesz? Czy będziesz stał jak regał? – Spojrzała na Babickiego krótko, zręcznie chwytając dwoma palcami cygaretkę i przypalając jej czubek złotą zapalniczką.
Usiadł naprzeciw damy, kładąc na krawędzi stołu swe cienkie skórzane rękawiczki.
– Mam zamówić dla pana kawę? – Wypuściła subtelną strużkę fioletowego dymu i znów spojrzała na Babickiego. Niechcący potrącona przez nią zapalniczka spadła na podłogę…
„O! Chyba moja dama czymś się denerwuje” – przemknęło mu przez myśl.
– Jak chcesz – odpowiedział, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu i zaczął spoglądać w okno.
– Nienawidzę tego twojego humoru… W przyszłym tygodniu mam koncert, jeśli jeszcze nie zapomniałeś…
– Nie, nie zapomniałem.
– Wiem, że znowu nagrywasz te dyrdymały dla tych palantów z RTV, z tą twoją bałkańską „Fillką”, a potem godzinami spacerujesz po mieście jak jakiś Gaptuś szukający Kruczka i uśmiechasz się do napotykanego narodu. I… nic nie piszesz!
– Widzę, że znasz mnie lepiej niż ja sam siebie.
– Proszę cię, Januszu, lepiej nic nie mów! – Julietta wyraźnie zmiękła.
Cóż miał jej odpowiedzieć?… Co go w zasadzie obchodził jej kolejny koncert? Tyle ich było, tyle pewno będzie… W czasach, gdy ten pierwszy współorganizował dla niej jeszcze w Warszawie, owszem, była mu kimś bliskim, kimś bardzo bliskim, kto mógłby wypełnić jego życie bez reszty. A dlaczego? A dlatego, bo jak mało która z kobiet posiadała niezwykle ceniony dar: kochając się, wyzwalała u mężczyzn zwierzęcy temperament, możliwości i doprowadzała do zatracenia. Sama im zresztą w tym delirium wtórując. Dla prawdziwych rycerzy taka transcendentalna umiejętność kobiety to skarb, po który sięgając, są skłonni na szalę rzucać wszystko. On – Babicki – dobrze o tym wiedział, i też był skory do poświęceń. Bo przecież nie kto inny jak on podał jej pomocną dłoń, on wyciągnął ją z małego miasteczka, gdzie niechybnie stoczyłaby się na dno, śpiewając w szemranych knajpach, spelunkach i żołnierskich kantynach. To dla niej wyrzekł się z czasem rodziny, potem rozwiódł z pierwszą żoną, potem został jej mentorem, doradcą, przyjacielem. Kochankiem się nie stawał. Kochankiem był od samego początku… Nie on pierwszy – jak się później okazało – i nie ostatni. Gdy wprowadzał ją na wielkie salony, nie przewidział jednak, że oto jak nawiedzony bartnik, który ma zamiar wychować nową, wspaniałą królową pszczół, wyhodował nie królową pszczół, a os. Nie przewidział, że z jego ciepłego ula wypoczwarkuje femme-fatale, która już za chwilę będzie nie tylko niszczyć jego samego, ale i od tej pory wszystko, co stanie jej na drodze do sukcesu. Niszczyć, rozbijać związki, doprowadzać do ruiny wielu nieszczęśników, byle tylko dopinać celu. Zdobyć sławę, pieniądze, uznanie. To jeszcze w Polsce, po mistrzowsku przez nią uknutej intrydze (sam lepiej by nie obmyślił), on – Babicki – już po raz drugi rozwiódł się dla niej ze swą kolejną żoną Joanną, a potem ofiarował jej pół majątku (willę na Ukrainie), ufając, że czyni tak w imię wyższej misji (rzekomo miała tam organizować sierociniec dla ukraińskich dzieci, ale zaraz po transakcji spieniężyła willę i przetransferowała środki).
Mijały dni, tygodnie. A ona z żelazną konsekwencją parła wciąż do przodu. Najpierw zniszczyła życie bardzo wpływowego mecenasa Hary (rozbiła małżeństwo, wyszła za niego za mąż, po miesiącu rozwiodła się z nim), potem zbałamuciła paryskiego barona, owijając go sobie wokół palca, potem – już po przyjeździe do Paryża – doprowadziła mistrzowsko do intryg, po których kliku francuskich polityków musiało przerwać swe parlamentarne kariery, a na samym końcu nieszczęsny pan baron pożegnał się nawet z życiem, jak już wiemy – przy jej walnym współudziale (oczywiście: nieprzypadkowo uprzednio zapisał kochance cały swój majątek). Femme-fatale? Tak! Ale czy monstrum? Nie. On, Babicki, wciąż widział w niej nie podstępną, mroczną czarownicę, a ledwie ulotną czarodziejkę, w chwilach słabości zamieniającą się, zupełnie tak jak teraz, w słabą kruszynkę, dla której on, Babicki, gotów byłby nieba przychylić, byleby tylko kawałek poletka w tym niebie rezerwowała potem dla niego…
– Cesil, z czym masz problem? – zwrócił się do niej, przywołując zdrobniale jej prawdziwe, polskie imię. – Nasze drogi się rozeszły, przecież wiesz… – I kierując wzrok na gilotynkę do cygar, cicho szepnął: – Znajdziesz sobie innego, lepszego autora. Ja jako twój tekściarz jestem wypalony. Zresztą, pisanie piosenek to nie jest moje powołanie. Przecież to widzisz i rozumiesz…
– Znalazłabym… – zauważyła jego zainteresowanie gilotynką i podsunęła ją do niego końcówką palca – ale problem w tym, że twoje piosenki ludzie kochają. Nawet nie potrafię zrozumieć, dlaczego, aż tak. Ale kochają… – I westchnąwszy, jakby straciła nadzieję, odwróciła się w stronę okna.
Babicki wyjął cygaretkę (z jej papierośnicy) i przypalił jej zapalniczką. Nie lubił tytoniu, w tej jednak chwili czuł po prostu taką potrzebę. Ruch powietrza wymuszany perfekcyjną klimatyzacją natychmiast przejął lawendową smugę i rozpuścił ją w kawiarnianym mroku. W tym samym czasie podszedł kelner z filiżanką czarnej kawy. Na srebrnej tacce, obok naczynka, ustawił srebrną cukiernicę i mały kubeczek z wodą… Błogość.
– Wiesz co, Januszu? – odezwała się po chwili. – Tacy jak ty powinni całe życie zamieszkiwać gdzieś w okolicy bieguna północnego, gdzie nigdy nie nadchodzi wiosna, gdzie nie fruwają motyle, gdzie nie będzie potrzeby rozpraszać się przy zbieraniu polnych fiołków (jeszcze raz spojrzała na nie z niesmakiem), bo tylko wtedy tacy jak ty mogliby mądrze i wartościowo służyć innym ludziom, za co by cię zawsze kochali… Tak, jak ja…
– Cesil… proszę. Nie mów mi o miłości. Mnie też jest ciężko… Najlepiej o tym wiesz.
– W przyszłym tygodniu muszę wykonać nową piosenkę. Obiecałam. I mam to zakontraktowane. Musisz ją dla mnie napisać… Proszę!
– Nie jestem już w stanie. Wiesz dobrze… za bardzo jestem zaangażowany we własne przedsięwzięcia i…
– I…?
– Nie potrafię ci tego powiedzieć…
Wygasiła cygaretkę w popielniczce, przycisnęła niedopałek i stłamsiła. Potem wstała i spojrzała na Babickiego.
– Dobrze. Chodźmy!
– Dokąd? – spytał leniwie, choć… choć wiedział i chciał… A w plecach poczuł dreszcz dobrze sobie znanego napięcia. – Tutaj jest całkiem miło. Musimy?…
– Chodź!
Z Juliettą nie ma sensu się spierać. Nie warto. Doskonale o tym wie. Też zgasił więc papierosa, posłusznie wstał i ruszył za nią, świadomie pozostawiając na stole rękawiczki. „A czort z nimi!… – znudził mi się ich fason”.
Podmuch powietrza z klimatyzatora tarmosił pozostawionym bukietem fiołków na śnieżnej płaszczyźnie stołu, a ich różowa wstążeczka trzepotała z lewa na prawo, z prawa na lewo, z lewa na prawo…
– Poczekaj trochę, nie biegnij tak! Muszę jeszcze uregulować rachunek!
– 3 –
Powietrze na zewnątrz koiło, a w sercu Babickiego rozlewała się słodycz jesiennych traw i świeżość pobliskich fontann. I ten dźwięk strug wody upadających na taflę ogrodzoną wielką misą z marmurów… był tak odurzający, że uspokajały się w nim i rozluźniały wszystkie ponadwyrężane dziś synapsy komórek nerwowych.
Szedł za nią.
Szedł, nie spuszczając oczu z przemieszczającej się w przodzie drobnej figurki w eleganckim białym kostiumie. Zapach Chanel – jej ulubiony – tłamsił mu nozdrza; opływał go zewsząd; rozbudzał w nim, gdzieś w jego głębi, zwierzęcego mężczyznę, odpychał w czeluść niebytu romantyczne westchnienia i uniesienia nastolatka… („Chcę jej ciało wargami wypijać”).
Szedł za nią.
Pięciogwiazdkowy Hotel Hesperia. Szklane drzwi restauracji. Wielka, jasna sala. Stoliki, magnolie, białe obrusy, kosze z pieczywem, złote łyżki, widelce, noże. Biała porcelana. Suknie, koronki, loki… „Och! Charmant, glamour!”.
Szedł za nią.
Korytarz z aksamitną poświatą. Miękki dywan pod stopami…
Drzwi do łazienki… Lustra, kafelki, kap-kap z kranu, głębokie zlewy, emaliowane miski, złote zawory… mmm… Zobaczył swe odbicie w jednym z luster i zamarł… nie… utknął gdzieś w wielowymiarowej przestrzeni, między n-czasem i m-wymiarem.
W polu widzenia przemknęła przez milisekundę twarz Cecylii. Wzięła ze stosu świeży ręcznik i otarła z ust szminkę. Na śnieżnej bieli tkaniny pozostały szkarłatne smugi…
– Januszu, mam tylko jedną receptę, która przywróci ci chęć do życia ze stuprocentową skutecznością – wyszeptała, tuląc się do jego torsu…
Jej zręczne ręce manewrowały przy zapięciu paska od jego spodni…
– Czy w czymkolwiek skuteczność może być stuprocentowa? – wyszeptał, obserwując kątem oka, jak nurkuje do jego bioder.
Spojrzał na swe odbicie w lustrze. Czarny kontur na tle porozpinanej i opuszczonej bielizny – płytki glazury, klęcząca przed nim postać, jej włosy przesłaniające jego uda…
A ona… Czyżby?…
Cholera, to się dzieje!…
Tak! Rób to! O, jak bosko!!!
Potem były jeszcze ich białe ciała. Jej jędrne pośladki. Zapach… Jej spazmatyczne okrzyki i gardłowy jęk. I wszystko wokół zaczęło wirować, że aż gubili się w odbiciach luster i upadli gdzieś… może w srebrnej otchłani któregoś z m-wymiarów?…
*
– Jesteś? Wróciłeś? Powiedz, że wróciłeś…
Podniósł głowę, nie całkiem rozumiejąc, co tutaj się zadziało. Spojrzał w lustro oprawione złotą sztukaterią, w odbicie dwojga ludzi ułożonych, jakby jakieś powrozy rozplecione przed paroma sekundami z podwójnego nelsona. Patrzył… z nienawiścią, z przerażeniem, patrzył na samego siebie, jak otępiały próbuje się unosić, wstaje na czworaka, zbiera ubrania… jak wychodzi. Patrzył, jak ona odprowadza go pytającym spojrzeniem, jak ślizga się za nim, niczym kobra podkradająca się pod ofiarę, jak spina się i napręża do wykonania skoku…
– Zatrzymaj się! – przerwał pantomimowy seans. – Zostań tu, proszę, daj mi kwadrans!
Spojrzała na niego przestraszonym, pytającym spojrzeniem.
– Gdzie masz komputer?! – warknął. – Zaraz będziesz miała swój zamówiony tekst…
– Jest przy stoliku nocnym, Jasiu… Hasło… przecież znasz. Nigdy go nie zmieniałam.
Ubrał się w ledwie minutę, szarpnął laptopem, w okienko z hasłem wstukał „Janusz1228” (miesiąc i dzień swoich urodzin). Po kilku minutach tekst furgotał już na drukarce.
Gdy wrócił z zapisanymi kartkami do łazienki – nawet nie zaczęła nalewać wody do kryształowego basenu. Z bezwładnie opuszczoną głową, wciąż roznegliżowana, siedziała na krawędzi wanny. Rozpuszczone włosy doszczętnie zakrywały jej twarz. Czyżby w ten sposób chciała się teraz przed nim schować? A może ukorzyć?
– Wiem, nienawidzisz mnie… – cicho szepnęła.
– Juliette… Nasze drogi się rozeszły, przecież ci to już dziś mówiłem… Nie powinny były się ponownie krzyżować. To, co teraz zrobiliśmy, było niepotrzebne. Wstyd mi. Okazałem się zwykłym prymitywnym samcem. Przepraszam…
– Janusz…
– Ale tekst, jak obiecałem, przyniosłem. Proszę, przeczytaj… Może trzeba będzie jeszcze coś poprawić.
– Janusz… Nie mam siły. Proszę, przeczytaj sam…
– Masz, włóż ten szlafrok. – Podał jej śnieżnobiałą podomkę z wygrawerowanymi złotym haftem inicjałami JLC. – Przejdźmy do sypialni. Będzie ci tam wygodniej.
Podał jej dłoń, wstała, wsparła się na jego ramieniu. Na chwilę przycisnęła czoło do jego silnego torsu.
– No, chodźmy już! – ponaglił i jak małą dziewczynkę pocałował w czubek głowy i wziął za rękę.
Zaprowadził ją do tapczanu, sam siadając na małym taborecie służącym damom za podnóżek.
– Mogę już czytać?
– Czytaj, Januszu, proszę…
Odchrząknął, nabrał powietrza i cichym barytonem zaintonował:
„Gdy znów kiedyś przybędziesz do mego nocnego pałacu, niedopisane sny pierzchną jak spłoszone ptaki nad ranem.
Uśpiony oddech miasta ukoi cichym szeptem niekończące się powitanie nas – żeglarzy dryfujących w oceanie losu.
Gdy znów kiedyś przybędziesz do mego nocnego pałacu, będę marzył, ucząc się całej Ciebie na pamięć. Wypiszę ci na dłoniach pocałunkami strofy prawdziwe o miłości, wierności i przeznaczeniu.
Przeczytasz je i pod kołyską piersi skryjesz, jak dobrą modlitwę i wiarę. Dodam drew do gasnącego kominka, a w utulonych sercach znów roztańczy się żar i rozśpiewany ogień.
Dlatego przyjdź, proszę, wciąż czekam…
Już biały ptak nadlatuje!”.
Gdy skończył czytać, w sypialni zaległa absolutna cisza. Ani ona, ani on przez dłuższą chwilę nie próbowali w jakikolwiek sposób jej przełamać, ani żadnym gestem zakłócić. Ledwo dosłyszalny szum zza okien, tak jak i w wierszu, koił ich zmysły swym cichym szeptem. I było im z tym dobrze. Nie było to jednak, jak w wierszu, powitanie. To rozgrywała się rozmowa dusz, z których każda, jak spłoszony ptak, pierzchała w krainę marzeń i nocy. Ale były to różne krainy. Dla Babickiego – bardzo realna, z którą za chwilę będzie musiał się zmierzyć (bo tego wieczoru postawił sobie jeszcze za cel wykonanie ważnego zadania); dla Julietty – baśniowa, w której na podobieństwo szopenowskich nokturnów poeta przebrany za nocnego skrzata zaśpiewuje o miłości, wierności i przeznaczeniu.
– Januszu, to przepiękny tekst… – cicho podsumowała. – Naprawdę napisałeś go dla mnie?
– Juliette, naprawdę… Szkoda tylko, że nie pamiętasz, kiedy…
– Nie rozumiem? Nie napisałeś go teraz?
– Pamiętasz wieczór, który spędzałem z tobą w warszawskim „Zielonym Koguciku”?… Zaprosiłaś mnie wtedy do swojego pokoiku na piętrze…
– Tak, pamiętam! Kochaliśmy się, gdy nagle kelnerka zastukała w drzwi, oznajmiając, że czeka na mnie jakiś ważny interesant.
– Właśnie! Prosiłem cię, żebyś nie schodziła.
– Ale za to wróciłam z szampanem, nie pamiętasz już?
– Trudno nie pamiętać. Upiłaś się nim doszczętnie.
– No i co było dalej? – wciąż nie chwytała wątku.
– To była ostatnia nasza noc, po której wszystko zaczęło się walić. Oznajmiłaś mi z czasem, że chcesz na jakiś okres ze mną się rozstać, że masz inne plany i pomysł na życie.
– No tak, było tak. Ale i dla ciebie było to wygodne. Wyjechałeś beze mnie do Szwajcarii, potem z jakąś Rosjanką na Ukrainę, potem ożeniłeś się z Joanną, a przecież przez cały ten okres mogłeś wpadać do mnie, gdybyś tylko chciał…
– Juliette… – próbował jej przerwać.
– … gdybyś tylko miał na to ochotę i mnie naprawdę kochał…
– Juliette…
– A ty, przesyłałeś mi tylko pieniądze, te twoje cholerne pieniądze. Zero uczuć. A pewnego razu nawet zaprotegowałeś mnie u śp. barona.
– Juliette…
– No słucham, słucham, czym się teraz wytłumaczysz, czy aby nie ty, mój panie, wyuczyłeś mnie fachu?
– Juliette, no słuchaj wreszcie… Przez kilka najbliższych dni po tej nocy, o której ci wspomniałem, przychodziłem do ciebie regularnie, ale za każdym razem nie miałaś dla mnie czasu. Postanowiłem wtedy napisać właśnie ten wiersz. Wręczyłem ci go w kopercie, mówiąc, że napisany specjalnie dla ciebie. Jak teraz wiem, nigdy tej koperty nawet nie otworzyłaś…
– Naprawdę? Dostałam od ciebie jakąś kopertę z wierszem? Nawet nie pamiętam. No, może ją gdzieś zapodziałam… I co z tego?
– I nic. I właśnie wtedy zrozumiałem, że to koniec. Że jestem ci tylko potrzebny jako protektor i sponsor. Potem umieściłem ten wiersz wśród zbioru mych pocztówek na witrynie, z dedykacją dla kochanej Cecylii, ale też, jak widać, nigdy go tam nie odnalazłaś. Bo nigdy ich nie czytałaś.
– Po co miałam czytać? Ty i tak każde swoje dzieło odczytywałeś mi samodzielnie. Czego miałabym jeszcze szukać po twoich witrynach?
– No tak, sama widzisz. Paryż, miasto naszych miłości, a my i tak „Pod dachami tego Paryża”[2] w innych mieszkamy światach, inne konstelacje gwiazd rozjaśniają nasze niebo…
– Pan poeta…
– Tak. Pan poeta, którego poprosiłaś o wiersz. Więc proszę bardzo. Jest wiersz. Świeżo przedrukowany z witryny. Pan poeta zrobił swoje i prosi o pozwolenie odejścia…
– Janusz, przestań. Żartowałam. Zostań jeszcze trochę, proszę.
– Nie mogę. Naprawdę nie mogę. Muszę wracać po fiołki, które osierociłaś w kawiarni… Widocznie do innej muzy winne były trafić…
– Janusz…
– Bądź zdrowa, Juliette. Życzę ci wspaniałego koncertu. Cały Paryż na pewno znów legnie u twych stóp… – To powiedziawszy, podszedł do niej, pocałował ją w policzek i opuszczając po krótkiej chwili apartament, cicho zamknął za sobą drzwi.
– 4 –
– O! Janusz, dobrze, że dzwonisz. Miałam się właśnie z tobą skontaktować.
– Caterino…
– Redakcje „Libération”, „Le Figaro” i „France-Soir” przedstawiły nowe oferty promocyjne. Są naprawdę interesujące. Czy moglibyśmy jutro o nich porozmawiać?
– Kasiu, oczywiście, moglibyśmy, nawet możemy dzisiaj… Hmm… byłoby mi to na rękę…
– Dzisiaj, pardon Januszu, wolałabym nie. Właśnie jestem z Thomasem, który przed dwoma godzinami przyleciał z Berlina, jesteśmy teraz na kolacji, wiesz, w tej mojej kawiarence, tej przy rue du Temple. Pamiętasz, kiedyś ci o niej opowiadałam…
– Pamiętam, oczywiście…
– A wiesz, co dostałam od Thomasa na przywitanie?
– Zgadnę. Buziaczka!
– O! To też. I niejednego! Dostałam śliczny mały bukiecik fiołków z cudowną różową kokardką. Naprawdę, prawdziwe kwiatkowe bijou. Januszu, taka jestem szczęśliwa!
– Kasiu, no to bardzo się cieszę.
– Ale chciałeś o czymś porozmawiać?
– A nie, to już nic. Jutro rano… no dobrze, niech będzie wczesnym popołudniem, żebyś się dobrze… hmm… wyspała, omówimy nasze zawodowe sprawy… Bawcie się dobrze, Kasiu… I pozdrów ode mnie Thomasa! Bonne nuit!
– Bonne nuit, Januszu. I ty baw się dobrze. Dzisiaj taka piękna, księżycowa noc… Dlatego uważaj, żebyś nie przepadł na zbyt długo w objęciach jakieś zjawiskowej paryskiej divy. Bo mnóstwo jeszcze przed tobą roboty…
Zamknął klapkę telefonu, schował do
kieszeni. Mały bukiecik fiołków, który trzymał w dłoni, położył z pietyzmem na
balustradzie pierwszego napotkanego basenu z fontanną. Na pewno jakaś zakochana
para (których o tej porze „pod dachami Paryża” nigdy nie braknie) pochyli się
nad nimi i weźmie ze sobą do „nocnego pałacu, w którym sny paryskich kochanków
będą pierzchać jak spłoszone ptaki nad ranem…”.
[1] Czyż nie tak, proszę pana?
[2] W nawiązaniu do filmu z lat trzydziestych Rene Claira pt. „Pod dachami Paryża” (Sous les toits de Paris).