Szczebel, pustka i szczebel. I znów szczebel, pustka, szczebel. Stąpasz po drabinie. Pokonujesz kolejne żerdzie ze zwinnością linoskoczka omijając pustki. Z tyłu – bagiennym błotem zamyka się ciemność, z przodu – otwarta, torująca droga wciąga dalej i dalej. Ta drabina – to twój sposób na życie. Nie raz i nie dwa osuwała ci się noga, ale szybko zbierałaś się, stąpałaś znowu. Nawet, gdy drabinę przestawiano, zmieniano kierunek – zawsze pięłaś się i pięłaś w stronę najwyższego punktu. Zadyszka. Dławisz się. Jesteś zmęczona. Chcesz przestać, ale nie możesz. Każdy nowy cel, nowy stopień, prowadzi cię, a ty – krok po kroku – stąpasz za nim posłusznie, jak na postronku. Nogi ci drżą. Serce dudni. Gdy wreszcie dostrzegasz właz do nieba, brak ci sił, masz dość. Chciałabyś w końcu być tylko zwykłą kobietą, pieszczotką, dzidzią… I znów pniesz się do góry. Postanowiłaś szybciej dogonić, uchwycić ledwo widoczny przed sobą cień, zedrzeć woal jego ciemności, wyprzedzić, zobaczyć, przekonać się, kto zastawia nim sidła, kto mami i zagania w matnię. Puszczasz bezwolnie dłoń, jedną, drugą, noga ześlizguje się, szczeble odlatują i nagle zostajesz sama. Całkowicie sama, bez żadnego oparcia – w czarnej zawieszonej przestrzeni. Pod tobą ciemność, nad tobą ciemność. Nad tobą świst powietrza, pod tobą cisza.
Pomału otwierasz oczy. Wysoka komnata. Zamknięte okna. I ty – w pustym, samotnym wielkim łóżku. Odgłos wskazówek zegara, cisza…