Po jednej stronie ulicy: domo-baraki pokiereszowane, jak zęby żebraka, po drugiej – chaszcze a w nich rachityczne drzewa z kikutami usychających ramion. Gdzieś w dali, tuż przed widnokręgiem – majaczą w tle sylwetki blokowisk, skrawki popielatego lasu, a wokół i nad nimi – wielkie, wielkie jezioro szarego nieba. Między miejską ruiną a horyzontem – pustka, jak w kondensatorze…
O siódmej musi być na stacji. Do siódmej mógłby w ogóle nie istnieć. Ale poczuł chęć, by pobłądzić po zaułkach nieznanej okolicy, wtopić się w jej podmiejską burą pustkę. Zdziwił się, że taką ma wolę. Dziwiło go jeszcze bardziej, że nie chce jej zmienić. Zaczął więc ze sobą polemizować: ”to nie pustka. To nizina. Wystarczy spojrzeć na te zapomniane przez Pana Boga, zabite dechami na krzyż rudery, na te ciągnące stęchlizną magazynu baraki, na ten pofałdowany bruk pocięty zardzewiałymi szynami tramwaju. Tak, to nizina. Prymitywna, odstręczająca nizina”. – Tu jednak żyją ludzie, skonstatował. – Tarabanią się stąd rankiem, goniąc za dźwiękiem nadjeżdżającego autobusu. Zwalają się z powrotem do swych legowisk na czarną noc…
Nigdy nie zrozumie człowieka z tej niziny. W ogóle, ludzi, których jest w stanie zrozumieć – jest coraz mniej. Zbliża się siódma. Zawrócił w stronę stacji.