W salonie z kominkiem, gdzie nie tylko stoi moje pianino, ale gdzie często zwykłem pracować przy laptopie nad nowymi opowiadaniami, żyła była sobie mucha. Mucha była malutka i przez cały czas latała nad moim Makbookiem… Oczywiście, że mnie irytowała, a na dodatek przeszkadzała w pracy. Chciałem się więc jej pozbyć i już, już rozglądałem się za packą, ale nagle zmieniłem zamiar: „ona jest jeszcze taka malutka, jest jej zimno, a obok mojego lapka ciepełko i światło. Mówiąc krótko: okazałem wobec muchy swą zwyczajową, wielkoduszną wyrozumiałość.
Następnego dnia zapomniałem o muszce. Jak zwykle siadłem na przepastnym, skórzanym fotelu (vis-a-vis kominka), włączyłem lapka i rozpocząłem pracę. I, oczywiście, mucha przyleciała natychmiast. Pewno, aby się przypomnieć. W nocy trochę podrosła. Okazuje się, prawdą jest, co mawiał pewien polityk-entomolog: muchy szybko rosną. Nie wiem tylko, czy miał na myśli ideologicznych oponentów, czy owady? Czort z politykami. Nie lubię ich. Wracam zatem do muchy. Niewiarygodne! Czy uwierzycie? – Mucha się mnie nie bała! Kursowała pracowicie nad ekranem i tylko od czasu do czasu robiła krótkie przerwy, w których – wiadomo jak to bywa u much – starannie czyściła nogi i skrzydełka, po czym: dawaj! – ponownie w kurs. Czasami, sekutnica, siadała na klawiaturze i pławiąc się ciepełkiem dobywającym spod klawiszy – zapewne wypoczywała po akrobatycznych ekscesach. Wówczas wstrzymywałem pisanie kolejnego opowiadanka (wybaczcie mi moje wielbicielki za przestoje!) i z zainteresowaniem oddawałem się obserwacjom. Potem mucha nie na długo odlatywała w swych muchowych interesach – i za każdym razem wracając – znów przysiadła na ekranie i znów rozpoczynała swój beztroski po laptopie spacer.
W ten sposób upłynęły trzy dni mej literacko-twórczej aktywności z „utrudnieniami”. Mucha podrosła i już w pełni prezentowała się jako muchowa „nastolatka”. Nie bała się mnie i jak zwykle czcigodnie ucinała spacery po ekranie (i klawiaturze), co chwila myjąc łapki w upodobanym przez siebie górnym, lewym rogu ekranu.
Nadszedł wieczór. Przyniosłem sobie filiżankę herbaty i kanapki. Podleciała mucha i siadła na jednej z nich. Cóż, przyszło mi odłożyć „naznaczoną” poza talerzyk. Mieliśmy wspólną wyżerkę. Pod zwyczajową nieobecność małżonki (panowie! – najgorzej, gdy żona jest korpo-menedżerką – wtedy posiłki w pojedynkę to norma!) w końcu i ja znalazłem towarzyszkę do samotnych kolacji…
Kolejnego dnia wszystko było prawie jak zwykle. Prawie – bo korzystając ze słonecznego popołudnia przeniosłem się z laptopem na ławeczkę do ogrodu. Włączyłem kompa i nie wiedzieć skąd – natychmiast nadleciała „moja” mucha. Pewno widząc, że wychodzę na słoneczko – uczyniła to samo. Powiedziałem do niej: cześć! I wziąłem się do roboty. Mucha, na szczęście, nie za długo spacerowała po ekranie, raz czy dwa umyła łapki i skrzydełka, znów rozpoczęła spacer – i w końcu chyba znudzona moją bezczynnością odleciała za swymi muchowymi sprawami.
Mucha odleciała ale za to zjawił się kot Feli. A trzeba tu zaznaczyć, że nasz Feli to najbardziej specyficzny kot spośród wszystkich okolicznych dachowców. Kocia jego specyfika polega na tym, że niechętnie baletuje po dachach i nigdzie mu z niczym niespieszno. Nawet gdy widzi nadchodzącą, usłużną mu gospodynię (moją wielkoduszną, o kocim sercu małżonkę), bądź zblazowanego gospodarza (o mnie mowa) – leniwie wyczłapuje z kszaczorów i jedynie sprawdza, czy miskę napełniono prawidłowym żarłem. Feli, przecież, byle czego nie jada. Gdy zaś ktoś z gospodarzy wychodzi do ogrodu sjestować (vide: gospodarz) albo mozolnie pracować w charakterze ogrodnika (vide: gospodyni), Feli towarzyszy mu nieodłącznie, bo przecież kto jak kto, ale on na sjestowaniu zna się spośród domowników najbardziej (i na podglądactwie pracujących: takoż). Przeto, gdy siadam z laptopem do stolika, wskakuje na blat i spod na w półzamkniętych powiek śledzi literki na ekranie. Czasem, tak jak teraz, kładzie swą ciężką łapę na moim ramieniu, żądając, abym zatrzymał stukot w klawisze i pozwolił mu spokojniej się leniwić. Wiem, że gdy go nie posłucham, dosięgnie pyskiem mej ręki ostrzegając drgającą końcówką ogona, że świetni wie, jaki może czynić pożytek z uzębionego paszczydła. Cóż, chyba przyjdzie mi zmienić coś w mym życiu, skoro kot zaczyna rządzić mną, jak chce…
Oparłem się wygodnie w fotelu, robiąc sobie przerwę. I co? – Pytacie… Wiadomo: znowu nadleciała mucha. Dokładnie wyliczywszy trajektorię lotu wylądowała na klawiaturze i zatrzymała się, najwyraźniej aby znów trochę popławić się w ciepełku.
Wszystko dalej rozegrało się w sekundę. Feli otworzył oczy i widząc, jak mucha na chwilę odlatuje znad klawiatury, aby zrobić tradycyjne kółeczko, jednym zręcznym kłapnięciem paszczydła przechwycił ją w locie i połknął!
Patrzyłem ze zdumieniem to na kota, wewnątrz którego była mucha, to na laptop wciąż próbując się przekonać, czy rzeczywiście jej na nim już nie ma?!
No, nie ma…
*
– I co? – Czytelnik zapyta, rozgniewany absurdalnością mojego opowiadania.
– I Nic! – Odpowiadam. – Żal mi muchy! I tyle…