Żyjąc w społecznościach zwłaszcza wielkich metropolii, przebywając w miejscach komunalnych, przemieszczając się środkami transportu publicznego bywa, że jesteśmy przymuszani do wysłuchiwania cudzych rozmów i mimowolnie stajemy się świadkami czyjegoś osobistego życia. Czasami jest to dla nas śmieszne, czasem smutne, czasem pouczające… Metro – ogromna, żywa galeria twarzy, temperamentów, nastrojów… To tutaj najbardziej jaskrawo przejawia się jedna z charakterystycznych cech współczesnych metropolii, której na imię: samotność w tłumie. Stłoczeni ludzie, jak przysłowiowe szprotki w puszce, w godzinach szczytu często zachowują się i mówią tak, jakby stali na otwartym polu, a wokół – ni żywej duszy. Myślę, że jest tak dlatego, ponieważ w metrze wszystko staje się szybkie, ulotne, tymczasowe; coś się zobaczy, coś się usłyszy – ale za chwile i tak nikt niczego nie pamięta. Wszyscy i wszystko podlega temu prawu: współpodróżni, wagony, perony, schody ruchome. Dlatego wielu z nas jest obojętnym na to, co pomyślą nasi tymczasowi, przymusowi sąsiedzi samotności…
*
Środek tygodnia, wieczór, stacja Stare Bielany, kierunek Ursynów. Godziny szczytu…
Ledwie wszedłem do stłoczonego wagonika – a już zaczyna wibrować wyobraźnia. Może zaraz, ledwie domkną się drzwi, spotkam w zatłoczonym wagoniku jedną z ulubionych postaci: doktora Trazoma? – To całkiem możliwe. Pławiący się majętnością przystojny, młody pan doktor, może mieć chwilowy przesyt splendorem, bogactwem i naprawdę stoi gdzieś obok, aby dla rozrywki zakosztować miejskiej mizerii? – Kto wie? Bogaci faceci miewają i tuzinkowe kaprysy… A może dane mi będzie stanąć twarzą w twarz z kultową redaktor Fille (kolejna moja literacka heroina) i zdemaskować od dawna u niej podejrzewane przeze mnie zakusy na kobietę–wampa? Prawda, że taka Caterina, po licznych „grzecznych” perypetiach i bardzo obyczajnych przygodach jako wamp byłaby jeszcze bardziej nietuzinkową menedżerką, bo, było nie było, szefową od krwi?… A może spotkam skrzywdzoną przez życie Wielisławę, której los zawisł w powietrzu czekając, aż kronikarz chwyci natchnienie? Takich Wielisław w warszawskim metrze, czasem miewam wrażenie, jest multum. Zamknięte w sobie kobiety, bardzo chroniące swą prywatność przed całym światem, stoją po kątach i wyzutym z emocji spojrzeniem świdrują czerń tunelu nie bacząc na nikogo obok i na nic. Nawet gdy pociąg zatrzymuje się na docelowej stacji – nie podnoszą wzroku i ze spuszczoną głową, jakby chowając ją przed fleszami paparazzi, ostrożnie zstępują na peron…
Plac Wilsona. Ani nowego Trazoma, ani wampirzycy Fille, ani potępionej Wielisławy. Słowem: z mych starych znajomych – nikogo ni widu.
Ze stacji na stację ciasnota w wagoniku pęcznieje, jak nuda w przereklamowanym filmie. Stacja Świętokrzyska. Wyobraźnia oszalała, a obrazki ludzkich sylwetek coraz bardziej zlewają się ze sobą i świecą jednaką, banalną szarością natłoku. Dziś, widzimisię – z obserwacji nici. Dziś – z obserwacji nici, za to uszy ruszyły na odsiecz oczom. Wynagradzają niedostatki z nawiązką. Ad rem! Oto dwie stojące za mną kobiety rozmawiają na tyle głośno, aby skutecznie przekrzyczeć ryk pędzącego pociągu w tunelu… Ciekawe! – miałem odczucie, że słyszę je lepiej, niż one siebie nawzajem. Słyszeć – słyszałem, ale widzieć ich, mimo usilnych prób nie byłem w stanie, jakoż na obrócenie się twarzą do kobiet w takim ścisku nie było szans. Kątem oka dojrzałem jednak, że jedna z nich – to seksowna brunetka, typ południowej urody, niespecjalnie szczupła, tak na mój wzgląd: trzydziestolatka. Jest nieco wyższa od swej interlokutorki: szatynki, o pulchnych kształtach i prawdopodobnie trochę starszej od tej pierwszej. Sądząc po tym, jak i o czym rozmawiały – są nie tylko koleżankami, ale i bliskimi kumpelami, które zwyczajowo obgadują mijający dzień, wydarzenia w pracy, współpracowników. Ot – taka opera mydlana w prywatnym niemerkantylnym wydaniu. Pulchna szatynka co rusz pozwala sobie na niedwuznaczne teksty i dowcipy na temat niektórych wspólnych znajomych. Ze swych nierzadko złośliwych żarcików kto śmieje się najgłośniej? – wiadomo: ona sama.
– Słuchaj! Od wczoraj miałam cię spytać, jak ci się w końcu układa z tym, jak mu tam? – Mikołajem? Spotkaliście się chyba podczas weekendu, i co, będzie z tego jakiś ciąg dalszy? Poszliście gdzieś razem? – Szatynka pochyliła się do swojej przyjaciółki chcąc mówić ciszej, – zapewne tylko dlatego, że pociąg po prostu zwolnił, zbliżając się do stacji.
– Tak. Spotkaliśmy się… Pospacerowaliśmy trochę bulwarem, a potem zakotwiczyliśmy w kawiarni, – odpowiedziała brunetka i wydawało mi się, że nie czyniła tego, bynajmniej, z chęcią.
– Coś mi się widzi, nie za bardzo jesteś zadowolona. Coś jest nie tak? – Szatynka najwidoczniej nie zwróciła uwagi na intonację przyjaciółki.
– Nie. Dlaczego? Wszystko jest tak… – odpowiedziała całkiem zdecydowanie brunetka. – Ale chyba powinnam powiedzieć Mikołajowi, że musimy się rozstać.
– Co?! A co się stało, Kasiu? – Szatynka zaniepokoiła się i znów podniosła głos, gdy tylko pociąg ruszył i ponownie nabrał prędkości. – Mówiłaś, że między wami układa się jak najlepiej! I że on – Mikołaj – taki interesujący gościu z poczuciem humoru, dwa fakultety, własne mieszkanie, i że rozumiecie się bez słów!… Czyż nie jest wszystko, jak sobie wymarzyłaś, Kasiu… Co ci nie pasi?
– Myślę, że zaczynam tracić dla niego głowę!
– Bingo! On też ciebie kocha, to widać! Pobierzecie się! Czego chcieć więcej?
– Opowiedziałam o swych uczuciach mojej psycholożce, a ta podsumowała, że nie powinnam się zakochiwać i że najlepiej, abym rozstała się z Mikołajem teraz, póki nie za późno.
– Wariatka z tej twej psycholożki! Nie słuchaj jej! – Gorączkowała się szatynka. – Wręcz przeciwnie, powinnaś być szczęśliwa, właśnie dlatego, że wreszcie masz znów kogoś, w kim warto się zakochać!
Brunetka westchnęła i starała się mówić ciszej od przyjaciółki, ale z uwagi na narastający hałas wagonika niezupełnie się jej to udawało:
– Wiesz, jak ciężko przeżyłam rozstanie z mężem? – Ni to pytająco, ni oznajmująco powiedziała. – Miałem straszną depresję! Przez dłużej niż rok nie mogłam dojść do siebie, dziecko niemal opuściłam, straciłam pracę… Cały czas rozmyślałam, co ze mną nie tak?! Żadne tabletki ani terapeuci nie pomagali… Bardzo zeszczuplałam. Ubrania wisiały na mnie jak na wieszaku! Miesiączka ustała! Nic mi się nie chciało. Byłam tak zmęczona, że miewałam aż samobójcze myśli! I tylko troska o synka powstrzymywała od szaleństwa!… I gdy byłam już skrajnie zdesperowana, ktoś polecił mi Patrycję Kowalską – psycholożkę od Boga! Mówię ci! To ona, dosłownie, wyciągnęła mnie z martwych! Przywróciła żywym! Nauczyła mnie na powrót wierzyć w siebie i kochać samą siebie! Teraz nawet i relacje z synkiem są tak dobre, jak nigdy dotąd, i dostałem dobrą pracę, i na byłego męża nawet złego słowa nie powiem… Cała znów kwitnę! Rozumiesz to? Nawet moje życie osobiste powolutku wraca do normy… Teraz rzadziej odwiedzam panią doktor, ale, mimo wszytko – raz w tygodniu staram się bywać. O Mikołaju opowiedziałam jej, oczywiście, wszystko. Psycholożka uważa, że teraz ze mną będzie już dobrze, ale póki co – dziś – jeszcze jednej nieudanej miłości mogę nie przetrwać…
– No, ale z czego ona wnioskuje, że twój związek z Mikołajem będzie nieszczęśliwy? – z żarem w głosie przerwała szatynka.
– Ona tak nie wnioskuje, ale nie wyklucza tego. W takich przypadkach nie można niczego gwarantować. I sama mi o tym mówi szczerze. Pani doktor nie chce, abym podejmowała teraz ryzyko. I, szczerze mówiąc, trochę zaczynam się bać… Bać kolejnego rozstania, bo ja… naprawdę nie zniosłabym już więcej…
– To co masz robić? – Spytała z niedowierzaniem przyjaciółka.
– Pani doktor uważa, że muszę znaleźć człowieka, który będzie mnie kochał, ale w którym ja sama – nie zakocham się. Wówczas to on stanie się ode mnie zależny, a ja swej własnej zależności od niego uniknę. Pani Patrycja twierdzi, że po prostu powinnam mężczyźnie pozwolić się kochać. Wiem – to brzmi trochę dziwnie, ale za to w przypadku rozstania zgadzam się z nią, że wtedy znów nie wpadnę w tak straszną depresję, jak w tę – po rozwodzie. I przy takim nastawieniu między nami będzie całkiem duża szansa na dobre, stabilne relacje.
– Dziwne… – szatynka zamyśliła się na całe kilka sekund. – A w ogóle można żyć z człowiekiem, nie kochając go? Mogłabyś z takim iść do łóżka?
– A czy właśnie nie w identyczny sposób żyjesz z własnym mężem?! – Odparowała brunetka. – I nie ty jedna… – po sekundzie dodała.
– Ze mną jest inna sytuacja! – Nie dała się wpędzić w kozi róg przyjaciółka. – Kiedyś bardzo kochałam męża, a poza tym jest ojcem mego dziecka! Nie chcę zostawiać córeczki bez ojca…
– No widzisz. I ja tak sobie myślę: jeśli spotkam normalnego, uczciwego człowieka, który będzie mnie dobrze traktował, szanował, dbał o mnie, który pokocha mojego synka, który będzie w stanie zapewnić bezpieczeństwo naszej wspólnej rodzinie – to to będzie mój mężczyzna i na pewno będę z nim szczęśliwa.
– Kasiu, A co z miłością???
Brunetka nieznacznie odwróciła się w moja stronę i przez chwilę nasze oczy się spotkały
– „Miłość? – Miłość wymyślili mężczyźni, żeby pieniędzy nie płacić…” – odpowiedziała słowami ze starego dowcipu i uśmiechnęła się… Do mnie?!!
… Uśmiechnęła się? A może mi się tak tylko zdało?…
Nie dowiem się tego już nigdy. Na stacji „Politechnika” obie panie nieoczekiwanie wysiadły, a ja wraz z całym wagonikiem zassany zostałem w kolejny, anonimowy tunel.