– 1 –
Natknąłem się na nią przypadkiem. Po prostu: na ulicy. Kupowała w kiosku jakiś tani napitek. Upływ lat silnie zarysował się w jej obliczu. Ze zmizerniałej sylwetki wciąż jednak przezierały oznaki dawnego dziewczęcego seksapilu i piękna. Sprawiała wrażenie lekko wstawionej. Nie wiem skąd we mnie ta śmiałość, ale od razu postanowiłem podejść.
– Cześć! – przywitałem się ak, jakbyśmy się rozstali wczoraj.
Spojrzała na mnie tępym wzrokiem i niegrzecznie odpowiedziała:
– Spadaj, dupku!
– Odwieźć cię do domu? – niezrażony repliką kontynuowałem.
Otworzyła butelkę i chciwie uroniła niemałą część zawartości. Potem spojrzała na mnie i powiedziała:
– To już lepiej. Wolę do ciebie. Gdzie twój samochód?
Machnąłem ręką w kierunku Jeepa.
– Okay, – i coś tam jeszcze do siebie mamrocąc ruszyła przede mną.
Siadła na przednim siedzeniu, trzasnęła mocno drzwiami. Stary poczciwy Jeep aż cicho jęknął. Nim zdążyłem uruchomić silnik wyjęła z torebki cienką cygaretkę i zapaliła.
– Poznałem cię, Lawendynko, od razu – powiedziałem, ruszając z miejsca.
Kątem oka dostrzegłem, jak dopiero teraz zaczęła mi się przyglądać.
– Janusz? – Odezwała się w końcu, opierając potylicę o zagłówek fotela. Zaciągnęła się głęboko i głośno chlipnęła z butelki.
Ileż to już lat minęło od naszego rozstania?… Całe życie! Jeszcze dziesięć lat temu nawet bym nie pomyślał, że z taką łatwością odważę się do niej podejść i zagadać. A ona, pewnikiem, za nic w świecie nie zgodziłaby się wsiąść do mego samochodu. Byliśmy młodzi, rozpierał nas temperament, wszystko przeżywaliśmy ekstremalnie i na zabój. Rozpalone do czerwoności uczucia kipiały w nas i rozchlapywały na zewnątrz rozsiewajac w tak zwanym pro-młodzieżowym środowisku ferment i zgorszenie. Dlatego z czaem trzeba było się rozstać. Życie nas zmusiło. Jej duma była silniejsza, niż jej miłość, a moja miłość słabszą, niż moje urazy.
– Tak w ogóle, to jak żyjesz? – zapytała Lawendynka po kilku minutach ciszy.
Wzruszyłem ramionami:
– Nic specjalnego: pracowałem, pracuję, ożeniłem się… obecnie rozwiedziony.
– Dzieci?
– Syn. Dwanaście lat.
Lawendynka przytaknęła z roztargnieniem. Zesztywniała lekko. Pewnie pomyślała, że teraz ja zacznę torturować ją przepytywaniem o jej życie. Nawet nie pomyślałem. Zechce – to sama opowie…
Ta młodość, młodość… Nie, nie uważam się za skapcaniałego tatusia, ale – tamta młodość, co tu dużo mówić, przeminęła bezpowrotnie. A ja wciąż nie chciałem się z tym pogodzić. Wtedy uważałem, że młodość to był ledwie prolog do obecnego życia, spieszyłem się więc, by jak najszybciej wydorośleć. Tymczasem zanim się doczekałem większa część życia pozostała za mną. I nadal nie przywiązywałem żadnej wagi do czegokolwiek, co się wokół działo, ponieważ nadal to nie było moje prawdziwe życie, a tylko prolog. Okazało się, że mimo wszystko to było prawdziwe życie. Zrozumiałem to bardzo późno. I teraz rozgrywam już swe życie inaczej. Wszystko dozuję z należytym spokojem i rozwagą. Czasy silnych emocji minęły. Proszę – nawet to nieoczekiwane spotkanie z Lawendynką nie wznieca we mnie żadnych gwałtownych uczuć. Ot – wyłoniło się z pamięci to, co zostało dawno zapomniane i utracone. I tyle… Tak, to prawda: kiedyś ją kochałem, ona mnie też. Lecz teraz wszystko jest inaczej. Wszystko, rozmazało się, wyblakło w trakcie zwyczajnych, tchnących szarością dni. Nie wiem, czy wszyscy w moim wieku miewają podobnie? Ale w zasadzie, jest mi z tą niewiedzą obojętnie.
– Rozwiedziony, powiadasz… wolny… – Stwierdziła z zamyśleniem.
– Tak. Singiel, – odpowiedziałem cicho.
W wybudowanej przez nas z żoną wiejskiej posiadłości mieszkaliśmy przez cztery lata. Rozstaliśmy się bez wzniecania skandali, bez przewlekłego użerania się w sądzie. Trudno powiedzieć, co się z nami stało? Czasami rozmyślając o tym, dochodzę do wniosku, że rozwód wraz z upływem lat od początku dojrzewał przy nas sam w sobie. Nie, ani ja, ani żona nie mieliśmy nikogo na boku. Po prostu, pewnego dnia zrozumieliśmy, dalej – nam niepisane być razem. Nie, nie ma między nami nienawiści. Ale i przyjaznych uczuć też nie ma.
– Daleko jeszcze?
– Nie, już wkrótce.
– Podjedź do sklepu.
– Mam wszystko.
Lawendynka na krótko zamilkła.
– Pijesz?
– Samemu prawie nigdy.
Pierwsze tygodnie po rozwodzie były dla mnie bardzo trudne. Piłem często. A tymczasem trzeba było dodać otuchy synkowi. On niczemu przecież nie zawinił. Zawsze starałem się mu pomagać. I we wszystkim. Na szczęście podczas moich ucieczek od rzeczywistości – był bardzo dzielny. Nigdy się nie skarżył. A i Małgośka w roli samotnej matki radziła sobie całkiem dobrze. Zapewniała synkowi wszystko, czego mu brakowało. Do mnie zwracała się tylko w ostateczności.
Pojechaliśmy do mojego domu. Po sprzedaży wspólnej willi zorganizowałem sobie apartament typu studio, w którym samotnie pomieszkuję już od jedenastu lat. Z jakąż infantylną nadzieją zapatrywałem się na przyszłość gdy byłem durnowato-młody! Wszystko wydawało się wykonalne. Okay, nie od razu. Ale z czasem – jak najbardziej! Wydawało się, że wokół mnie rozpościera się morze możliwości, i nic nie jest tracone na zawsze. Teraz, patrząc wstecz, okazuje się, że to, czy tamto wydarzenie przesądziło definitywnie o dzisiejszej teraźniejszości i że w pewnym momencie niczego nie można było już zmienić. Tak! Teraz to bym wiedział, jak trzeba było robić, by osiągnąć pożądany rezultat, ale oceniając po tamtejszemu, że wszystko się jakoś ułoży samo – nie robiłem nic. Nie, nie żałuję niczego. Przeżyłem życie i nadal przeżywam w zgodzie ze sobą i najlepiej, jak w danej chwili mogę i potrafie. Po prostu – życie okazuje się codziennie nie całkiem takie, jak się spodziewamy, a beztroska młodość jest zawsze krótsza, niż młodzieńcze marzenia. Nie sądzę, jeśli dano by mi kolejną szansę, że chciałbym je rozegrać w lepszy sposób. Przeżyłbym może i trochę inaczej, ale wiem, że to nowe życie również nie przyniosło by nic więcej prócz rozczarowania.
– Masz tylko jeden pokój? – Zapytała, zdejmując płaszcz na korytarzu.
– Tak, więcej mi nie trzeba. Chodźmy do kuchni.
I oto, jak okazuje się, można normalnie rozmawiać pomimo tego, co kiedyś dzieliło! Jak oto Lawendynka (tak naprawdę – Lawendynka to tylko jej ulubiony nick i pseudonim. Zawsze się nim posługiwała i prosiła, aby czynili tak inni. W rzeczywistości miała na imię Barbara), jak oto ona i ja zachowujemy się tak, jakby nigdy nie było między nami złowrogiej pasji i nienawiści. Przez dwadzieścia lat, wszystko zniknęło z duszy. Teraz jesteśmy zupełnie różnymi ludźmi i wcale nie musi być nam ze sobą źle. Kompleksy młodości zostawiliśmy gdzieś w tyle. Teraz już wszystko jest o wiele łatwiejsze. Łatwiej do niej zagadywałem, łatwiej wyraziła zgodę na przyjazd do mnie. Niczego nie planowałem, na nic nie liczyłem odzywając się do niej. A zwłaszcza nie analizowałem decyzji pod kątem ożywienia swych (naszych!) zniszczonych uczuć. Prostota, z jaką Lawendynka weszła do kuchni, otworzyła lodówkę, wyjęła winiak i przekąski, i lekkość z jaką uznałem za właściwe jej działania, podbudowywała mnie od wewnątrz. Dziś już na pewno będą nam zbyteczne wszelkie skandale i eskalacja wrażych emocji. Wystawiłem z kredensu kieliszki, rozlałem alkohol i piliśmy w milczeniu, stuknąwszy się symbolicznie szkłem.
– Kim jesteś z zawodu? – W końcu zapytała przełamując ciszę.
– Inżynierem, zgodnie z ukończonymi studiami i kierunkiem.
Nie słuchała. Jej wzrok daleko gdzieś się błąkał.
– Znaczy, masz syna, – powiedziała z roztargnieniem, – masz szczęście.
– Być może.
Znów się zamyśliła. I znów napełniłem szklaneczki. Lawendynka ostrym skinięciem przechyliła głowę do tyłu i jednym haustem wlała w siebie całą zawartość kieliszka.
– A ja i tak nie mogłabym donosić ciąży. Cztery poronienia. Lekarze nic nie potrafili zaradzić. Mąż zostawił mnie trzy lata temu. Więcej niż dziesięć lat żyliśmy ze sobą. Nie mógł pogodzić się z faktem, że nie będę mieć dzieci. Gdy odchodził wyszło na jaw, że już od pięciu lat zmajstrował sobie na boku syna.
Lawendynka nerwowo przypaliła cygaretkę. Podałem jej popielniczkę. Niemożność posiadania dziecka – to chyba jedna z najgorszych traum, jakiej doświadcza dojrzała kobieta. Ja również zapaliłem, choć pozwalam sobie na to rzadko, naprawdę bardzo rzadko. Nie wiem, czy to dobrze, że mam syna. Kocham go, ale żal mi go. Czeka go prawdopodobnie bardzo podobne życie do mojego. Czekają te same rozczarowania. Te same rozterki, nadzieje, porażki…
Zgniotła niedopałek w popielniczce i spojrzała mi w oczy:
– Chcesz, żebym została?
Spytała jakże prosto, bez fałszywej skromności, obłudy, bez niedopowiedzenia. Zaoferowała mi najbardziej zwyczajnie to, o czym od jakiegoś czasu zacząłem fantazjować, do czego konsekwentnie dążyłem. Więc tak samo prosto, jak ona – powiedziałem: – tak! Chcę, zostań. – I przyjąłem jej dar. Nie, nie był to nawrót do naszych niegdysiejszych uczuć. Owszem, znaliśmy się już z innego życia, ale dziś jesteśmy zupełnie innymi osobami. Dziś rodziło się przymierze serc dwóch beznadziejnie osamotnionych na świecie ludzi…
– 2 –
Kochaliśmy się bardzo długo, niemal do świtu, i było nam ze sobą cudownie. Rano wstałem ostrożnie, tak aby tylko nie obudzić Lawendynki. Musiałem iść do pracy. Koc zsunął się z jej pleców, a ja, zanim okryłem nim ją ponownie – na długo zatrzymałem spojrzenie na jej delikatnej, kruchej posturze. Nie, nie pamiętam już, jak wyglądała w młodości, ale oto dziś zapoznaję się z nią na powrót. W mej duszy miesza się dziś coś dziwnego, trochę tej kobiety, którą dwadzieścia lat temu do szaleństwa kochałem i od której miłości spłonąłem, i tej, z którą kochałem się mijającej nocy, jakbym na powrót stał się tamtym młokosem. Okryłem Lawendynkę kocem i… pod wpływem spontanicznego impulsu pocałowałem ją w policzek.
Wracając z pracy do domu nie spodziewałem się jej w nim zastać. Ale pomimo tego, gdy już się upewniłem, że rzeczywiście, poszła! – poczułem się bardzo zawiedziony i podirytowany. Nie, nie z powodu, że jeszcze raz ją straciłem, a z tego, że zmęczony codzienną pracą ponownie wracam do pustego domu… Z drugiej strony, gdyby Lawendynka została mogłoby między nami pojawić się uczucie niezręczności i fałszywych świadectw. Ona, prawdopodobnie, identycznie czuła i dlatego postanowiła zwyczajnie odejść. Hmm… Uczciwy i nie najgorszy wariant. Szkoda, że nie zostawiła numeru komórki.
– 3 –
Kilka dni później zadzwonił telefon. Moja eks.
– Dzień dobry, Janku. Wyjeżdżam na kilkudniową delegację…
Dalej mogła już nie kontynuować. Nie pierwszy i nie ostatni raz podrzuca mi Tomaszka, gdy wyjeżdża służbowo. Na tę okoliczność chowam nawet na stałe jakieś jego ubrania i szpargały, aby za każdym razem nie taszczyć. Czasami ta jej delegacja to tylko wymówka. Nie wymawiam jej tego. Małgośka jest jeszcze całkiem piękną kobietą i ma prawo do prywatności. Zresztą, jej „misje” tak naprawdę nie zdarzają się często. Tomaszek był u niej zawsze na pierwszym miejscu. Jeśli nowy „wujek” nie przypadał mu do gustu, to sorry! Suche wiosła…
– Nie ma problemu. Nie zapomnij o podręcznikach.
– Obudź się, tatuśku, mamy lato w zagrodzie, u dzieci wakacje.
– Tym lepiej. Zajechać po niego?
– Jeśli byłbyś tak miły… i mnie przy okazji podrzucisz na lotnisko.
Tym razem, jak się okazuje, delegacja prawdziwa. Zresztą, co mi do tego?
Następnego dnia podrzuciłem byłą na lotnisko i udaliśmy się z Tomaszkiem do domu.
– Tatku! Mam ze sobą nowe płytki z grami.
– Znów twoja mama cię rozpieszcza, – odpowiedziałem ze sztucznie udawaną zrzędliwością.
Choć nie jestem gamblerem, to czasem i ja lubię pograć na komputerze. Pierwszego peceta kupiliśmy z Małgośką dla Tomaszka już kilka lat temu. Dopiero kilka miesięcy później każde z nas zakupiło dla siebie. Tomaszek w każdej rozgrywce ogrywał mnie niemiłosiernie. I nawet mnie to bawiło. Zwykle, gdy jestem sam wolę oglądać filmy, słuchać muzyki, czytać książki. Ostatnia moja pasja – gra na pianinie. Ale jestem słabym pianistą, samoukiem. Grywam tylko i wyłącznie dla siebie…
Na moją uszczypliwość Tomaszek odpowiedział:
– Mamka powiedziała, że za twoje alimenty kupiła.
– Rozumiem.
Tomaszek szybko dojrzewał. Na każdy temat miał własne zdanie. Co do sytuacji, że jego matka i ja mieszkamy oddzielnie, odnosił się cicho. Innego układu zresztą nie zna i nie pamięta. U niektórych z jego kumpli w ogóle nie ma ojców, albo bywają tak pijani, że ich matki nie wpuszczają mężów za próg.
Wieczór spędziliśmy całkiem miło. Grałem z nim w jego nowe gry, potem pojechaliśmy do sklepu, po pizzę i coca-colę, a ja dla siebie zakupiłem kilka książkowych nowości i zgrzewkę piwa. Z Tomaszkiem nie to, żebyśmy się kumplowali, ale z pewnością każdy z nas drugiego kochał i na swój sposób szanował. Małgosia nie przeszkadzała naszym relacjom. Była zadowolona, że może czasem pozostawiać go ze mną, osobą która zapewni mu absolutne bezpieczeństwo, i odpocząć od macierzyńskich obowiązków.
Następnego dnia, gdy Tomaszek wyszedł na zajęcia wakacyjnego kółka piłkarskiego (to była jego najnowsza pasja), zadzwonił dzwonek u drzwi. Tomaszek ma klucze, więc na pewno nie był to on. Poza tym było jeszcze za wcześnie na powrót. Otworzyłem.
– Cześć! – przywitała mnie Lawendynka, jak gdyby nigdy nic.
Serce załopotało natychmiast. Jej niespodziewane pojawienie się coś najwidoczniej ponownie we mnie rozbudziło.
Dwadzieścia minut przed spodziewanym powrotem Tomaszka powiedziałem Lawendynce, że czasowo zamieszkuje ze mną.
– To czemu mi nic nie mówiłeś? Idę się ubrać. Wrócę, gdy będziesz sam.
– Nie na długo, tylko kilka dni.
– Przyjdę za tydzień.
– Będę czekać.
– Przyjdę, – powtórzyła Lawendynka nie pozwalając, bym powątpiewał w jej słowa.
Nie zdążyła wyjść.
– Hejka! – przywitałem Tomaszka, – poznajcie się, to Lawendynka – moja przyjaciółka.
Tomaszyek przeszył mnie bacznym spojrzeniem, potem przeniósł wzrok na Lawendynkę i znów spojrzał na mnie:
– Jestem chyba tu teraz intruzem. Nie będę przeszkadzać.
Nie miałem czasu, aby otworzyć usta.
– No co ty, Tomek, – bez chwili zastanawiania odezwała się Lawendynka, – to ja trafiłam nie w porę. Nie będę dłużej przeszkadzać. Do widzenia, chłopcy.
Pocałowała mnie w policzek i pogłaskała Tomaszka po jego krótko przyciętych włosach i wyszła. Cóż, znowu zapomniałam wziąć od niej numer telefonu. Tomaszek spojrzał na mnie i spytał:
– Powiedziała prawdę?
– Oczywiście, – odparłem szczerze, – ty nigdy nie będziesz mi w niczym przeszkadzać.
– Tatku, mamy coś do jedzenia?
Mój Tomaszek to mądry chłopak.
– 4 –
Kilka dni później Małgorzata odebrała syna. Wyglądała na zmęczoną. Minęły kolejne cztery dni. Nie to, żebym czekał. Ale pewne podniecenie zawładnęło mną bez reszty. Starałem się przeanalizować, jak bardzo będę podirytowany jeśli Lawendynka nie wróci. Ale nic mi się nie udawało. Nie znajdywałem odpowiedzi. Gdy następnego dnia jednak przyszła, odpowiedź znalazła się sama. Zjawiła się i stanęła przede mną cicho, jakby ostrożnie.
– Cześć Janku!
– Cześć Lawendynko!
Prostota i łatwość nawiązywania między nami relacji wróciła od razu. Dzień za dniem, śladami Lawendynki zaczęły napływać do mojego mieszkania jej rzeczy. Coraz częściej zatrzymywała się u mnie na kilka dni, aż w końcu zatrzymała na stale.
Sześć miesięcy później pobraliśmy się. Z podwileńskiej wsi przyjechała moja mama. Po kilku latach znów zobaczyła wnuka. Czy byłem szczęśliwy? Odpowiem enigmatycznie: taka teza była bardziej prawdopodobna niż jej kontra. Zwłaszcza w porównaniu do pierwszego małżeństwa.
Minęło kolejne sześć miesięcy. Lawendynka wbrew wcześniejszym diagnozom zaszła w ciążę. Mimo swego wieku (czterdzieści lat!) – postanowiliśmy jednak spróbować mieć dziecko. I udało się! To były trudne miesiące. Lawendynka prawie nie opuszczała szpitalnego łóżka. Problemy były ogromne, ale „światełko” w niej wciąż bezpiecznie się paliło. Lawendynka, choć nękana codziennymi problemami, w końcu była w siódmym niebie. Ja również podreperowałem się na duchu, zrzuciłem z karku jakieś pięć lat i… kilka kilogramów. Poród był szybki i udany. Przez pierwszy rok niemal nie odchodziliśmy od kołyski naszego „światełka”, naszej ukochanej Sabinki. Ale wszystko szło dobrze, nasza córeczka rozwijała się najzupełniej normalnie. Tomaszek do niej żywił mieszane uczucia, ale, na szczęście najmniejszej zazdrości nie okazywał. Stopniowo życie potargane narodzinami córeczki, wróciło w swe spokojne i przemyślane, normalne koleiny, choć nowym kierunku. I znowu zacząłem popadać w zwykłą i jakże mi znaną melancholię. Długo przesiadywałem przy pianinie. Żyliśmy i mieszkaliśmy z Lawendynką starając się nie przeszkadzać sobie nawzajem. I udawało nam się. I było nam dobrze.
*
Sabinka skończyła cztery lata. Latem wysłaliśmy ją do mojej mamy na wieś. Wziąłem urlop. Przez kilka dni cieszyliśmy się spokojem i, po prostu, samymi sobą. Było naprawdę cudownie. Dopóki wszystko się nie skończyło. Głupio i strasznie.
Tego dnia Lawendynka pojechała do redakcji zdać kolejny artykuł dla magazynu przeznaczonego dla panien, które chcą szybko usamodzielnić się i wyjść bogato za mąż. Moja żona była w tej tematyce specjalistką. Właśnie byłem w trakcie odkurzania, gdy u drzwi zadzwonił dzwonek. Co jest? Lawendynka nagle wróciła?
– Dzień dobry! – powiedziałem do stojącego niespodziewanie u drzwi pulchnego mężczyzny z szerokim uśmiechem na twarzy. – Pan do kogo?
– Pan prawdopodobnie jest małżonkiem Barbary? Bardzo miło mi pana poznać. Mam małą sprawę do pana żony. Dosłownie drobiażdżek.
Mimowolnie spiąłem się.
– A o co konkretnie chodzi?
– Pozwoli pan, że wejdę. Zaraz wszystko opowiem. Proszę się nie martwić.
Niechętnie zaprosiłem go do naszego pokoju. Grubas żywo usadowił się na kanapie.
– Przykro mi, ze przerwałem panu sprzątanie, – powiedział, widząc rozłożony odkurzacz.
– Nic nie szkodzi. Słucham pana.
– Och! Długo nie zajmę panu czasu. Muszę tylko zabrać od pana żony to, co jest mi winna na podstawie umowy.
– Jakiej umowy? – Lawendynka i ja nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic.
– Zawarliśmy ją zanim się pobraliście. Z korzyścią dla obu stron.
– I co pan jej dał?
– Jak, co? – Tłuścioch był najwidoczniej szczerze zaskoczony. – Normalne ludzkie życie: męża, dziecko, mieszkanie, samochód i tak dalej…
Nie spodobał mi się żart mojego nieproszonego gościa.
– I do czego się zobowiązała w zamian? – Spytałem z uśmiechem.
– Drobiazg, – tylko jest mi winna swą duszę.
Po grzbiecie przemknął mi dreszcz.
– Duszę?! Panie, coś pan! Czyżby pan był diabłem?
– No, co pan, co pan! Proszę mi tak nie schlebiać! – I grubas uśmiechnął się rozbrajająco. – Jestem tylko zarządcą. Zarządcą dusz.
W brzuchu coś mnie ścisnęło. Siadłem na krześle, czując, jak wiotczeją mi nogi.
– Poważnie?
– Zupełnie poważnie.
– I co się teraz stanie z moją żoną?
– Jej dusza przejęta zostanie przez nas na zawsze. – Grubas już się nie uśmiechał. – Na zawsze, lub do Sądu Ostatecznego, co praktycznie znaczy to samo.
Byłem oniemiały. Przecież facet najzwyczajniej bredzi. A ja w te brednie prawie zaczynam wierzyć.
Z korytarza dobiegł hałas otwieranego zamku i po chwili Lawendynka z promieniującym uśmiechem pojawiła się w pokoju.
– Kochanie, mamy gości…?
Gdy tylko rozpoznała „zarządcę” natychmiast śmiertelnie pobladła i ugryzła się w język.
– Cóż, mój drogi przyjacielu, – grubas wstał z kanapy, uderzając dłońmi w kolana, – muszę przystąpić teraz do pewnych formalności.
Przerażona Lawendynka z taką modlitewną miną spojrzała na mnie, że aż cały zadrżałem.
– Poczekaj!… – powiedziałem.
Grubas odwrócił się do mnie z prędkością błyskawicy. Jego oczy błysnęły:
– Czy masz jakieś sugestie?
Lawendynka spojrzała na mnie wyczekująco. Jej szkliste oczy były szeroko otwarte.
Przez mgłę usłyszałem swój własny głos:
– Nie.
Grubas wzruszył ramionami i zniknął. Lawendynka opadła na podłogę. Jak drewniana kłoda. Bez Życia. Ocknąłem się z odrętwienia i rzuciłem się w jej kierunku, wiedząc, że ona nie żyje! Krzyczałem, rozpaczałem, tuląc jej bezwładne ciało do siebie. Nie, nie mogłem uwierzyć w ten koszmar. Nie mogłem uwierzyć, że wszystko zakończyło się tak szybko i w taki sposób.
*
Kolejne dni były dla mnie niemym horrorem. Byłem przepytywany przez detektywów. Musiałem obdzwonić jej i własną rodzinę. Przeszedłem przez straszną rozmowę z Sabinką. Sabinka niczego nie rozumiała. Stale zapytywała, kiedy mamusia powróci. Otrzymywałem kondolencje. Czułem się fatalnie, ale przecież musiałem wziąć się w garść i przygotować wszystko na pogrzeb. Podczas sekcji zwłok, oczywiście, nie znaleziono przyczyny, która spowodowała śmierć Lawendynki. Lekarze uciekli się do bezsensownego wniosku: syndrom nagłej śmierci, jakby ktoś rozumiał o co w tym chodzi. Prawdziwy powód znałem tylko ja sam. To było moje tchórzostwo. Oskarżałem samego siebie, że Lawendynka za moim przyzwoleniem świadomie przystała na warunki umowy. To był jej ale to był i mój wybór. Wieczne męki duszy za kilka krótkich lat ziemskiego szczęścia. Dlaczego nie oddałem mej duszy jako zapłatę za związek z szatanem? Oczywiście, że stchórzyłem. Ale z drugiej strony byłem więcej niż pewien, że to było coś w rodzaju pułapki, a Lawendynka i tak nie uciekłaby od przeznaczenia i losu. Jak teraz mi uzasadnić te myśli dla samego siebie – nie wiem. Nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z nimi. Inaczej ze zgryzoty musiałbym się powiesić. A przecież mam dwoje dzieci. Sabinka także straciła matkę. Dzięki Bogu, że nie było jej w domu!
Po odejściu Lawendynki moje samopoczucie stało się nie do zniesienia. Żyłem tylko inercją bezwładności. Gdyby nie moja mała Sabinka… Tomaszek przynajmniej jest dorosły. A Sabinka przecież nie ma poza mną nikogo.
– 5 –
Minęły cztery miesiące. Wydawało mi się, że cała wieczność.
Tego dnia odebrałem Sabinkę z przedszkola. Jadąc obok centrum handlowego dostrzegłem nagle moją byłą. Siedziała obok jakiegoś grubasa kierującego chyba świeżo zakupioną Renówką. Machinalnie pomyślałem, ze Małgorzata nie zasypuje gruszek w popiele. Może i nawet poznała jakiegoś zamożnego biznesmena i wychodząc za niego za maż zabezpieczy Tomaszkowi przyszłość.
Grubas przypominał mi kogoś. Chwilę później zdałem sobie sprawę, kogo… I natychmiast zwolniłem, bojąc się, abym nie sprawił wypadku.
– Tatusiu, co tobie?
Zdrewniałymi dłońmi wczepiłem się w kierownicę do tego stopnia, że kostki moich dłoni zrobiły się białe. I zamarłem, uporczywie wpatrując się w jeden punkt.
– Nic Sabinko, nic. Po prostu zamyśliłem się.
– Nad czym? – Barwnie spytała.
– A tak, nic ciekawego.
– No, powiedz mi, powiedz mi, proszę!
– Myślę, że… może pójdziemy do kina?
– Do kina! Brawo! Brawo!
Dlaczego nie dane mi było na zawsze pozostać dzieckiem?
Wieczorem zadzwoniłem do Małgorzaty:
– Muszę pilnie z tobą porozmawiać.
– Mów.
– Nie przez telefon. To bardzo ważne!
– No cóż, jeśli tak. Przyjeżdżaj.
Ogromnie bałem się o Tomaszka. Byłem pewien, że na śmierci Lawendynki ta straszna rodzinna historia jeszcze się nie skończyła.
– Sabinko, jedziemy odwiedzić twego braciszka.
– Hurra! Mojego starszego braciszka!
Ach, ta dziecięca bezpośredniość!
*
– Cześć. – Małgorzata przywitała mnie bez specjalnej radości.
– Tomaszku, zagraj z Sabinką w swoim pokoju.
Już prawie dorosły Tomaszek pokornie zaprosił swą dużo młodszą, zadowoloną siostrzyczkę na swe podwoje. Małgorzata i ja poszliśmy do kuchni.
– Co cię gryzie? – Zapytała, stawiając czajnik.
– Słuchaj, jesteś z kimś? To znaczy, z kimś się spotykasz?
– A tobie, co do tego?
– Spokojnie. Nie mam zamiaru ingerować w twe życiu. Boję się tylko, że ty i Tomaszek możecie być w niebezpieczeństwie.
Wzburzenie Małgorzaty przetransformowało w niepokojący ton:
– Cóż, spotykam się z takim jednym.
– Co wiesz o nim?
– Wdowiec. Bezdzietny. Właściciel kilku jakiś sklepów. Jeździ Renówką. Mieszka w czteropokojowym apartamencie. Ale on nie jest bandytą.
– Nie, nie jest gangsterem. Gorzej. On Zarządza duszami.
I dość zdawkowo opowiedziałem jej, co naprawdę stało się z Lawendynką.
– Janusz, nie chcę ciebie strofować, ale myślę, że już pora przestać pić.
– Nie piję nic od miesiąca, nawet piwa!
– Dobrze, już dobrze. To może powinieneś zacząć. Przestraszyłeś mnie. Jakoś myślałam, że przychodzisz do mnie z czymś naprawdę poważnym.
– Powiedziałem ci prawdę.
– Okay. Wierzę, że ty w nią wierzysz. Mówią, że to się da leczyć. Mam jednego przyjaciela, niezłego psychiatrę…
Machnąłem ręką. I nawet przez chwilę zacząłem sam wątpić, czy rzeczywiście istnieje zarządca ludzkich dusz? Dobrze by było, gdyby ta moja była miała rację.
Razem z Sabinką jeszcze trochę posiedzieliśmy i opuściliśmy mieszkanie Małgorzaty. Niestety! Nie zdołałem jej przekonać o swej całkowitej poczytalności. Ale mam nadzieję, że przynajmniej zasiałem w jej głowie jakieś małe ziarnko wątpliwości. Tak na wszelki wypadek.
– 6 –
Minął ledwie tydzień, po którym Małgorzata zaczęła żałować, ze nie uwierzyła mi od razu. Sabinkę zabrała moja mama na wydłużony weekend. Późnym wieczorem zadzwonił moja komórka. Małgorzata! Serce natychmiast zadudniło mi ze strachu. Ledwie mogła się powstrzymać, by nie krzyczeć:
– Jesteś w domu? Jedziemy do ciebie! Miałeś rację! Boję się! Nie wiem, co robić?!
– Jestem w domu. Uspokój się. Przyjeżdżaj, zaraz opowiesz mi wszystko. Dzwoń do mnie, jeśli z czymś będzie problem. Czekam.
Dziesięć minut później stała w drzwiach mojego mieszkania. W jej oczach, oprócz strachu, odmalowywało się totalne zagubienie i rozpacz. Tomaszek wyglądał na zdziwionego mniemając, że mama popadła w jakiś obłęd.
– Tatku, czyżby mama nazbyt zadrinkowała?
– Nie, na pewno nie. Co się stało?
Małgorzata osunęła się na kanapę i wylała ze swej duszy wszystko, co się nagromadziło. Jedyne, co z tej nieskładnej mowy zrozumiałem to to, że zarządca dusz wyjawił o sobie całą prawdę i zaproponował jej wieczną młodość w zamian za duszę Tomaszka. Jako matka nieletniego, jak się okazuje, miała prawo do dysponowania jego duszą… I nerwowo zapaliła.
– Co teraz zrobić? – zapytała, szlochając.
– Gdybym tylko wiedział…
– Tatku, ty wierzysz w te bzdury? – Tomaszek najwyraźniej zrozumiał, że wkrótce będzie sierotą po rodzicach zamkniętych w szpitalu psychiatrycznym.
– Ty nie wiesz wszystkiego, synu. – Westchnąłem. – Lawendynka zmarła z powodu tego przeklętego kierownika dusz.
Małgorzata poprosiła o papierosa. Usiadłem i schowałem głowę w dłoniach. Delirium. To jakieś diaboliczne delirium, które trwa już zbyt długo! Co się ze mną dzieje!? Nie miałem pojęcia, co robić… Opuściłem dłonie. Strasznie się boję. Małgorzata przyszła do mnie po pomoc, a ja nie jestem w stanie nic postanowić, nic zrobić.
W tym momencie u drzwi rozległ się huczący dzwonek, jakby jakiś wibrujący stalowy pręt. Oboje skoczyliśmy na równe nogi. Moje żyły i mięśnie zadrżały. Na ugiętych kolanach poszedłem do drzwi i spojrzałem przez wizjer. Jego słodko-potworny uśmiech przyprawił mnie o rozpacz. Drzwi otworzyły się samoistnie.
– Witaj, Januszu! Spotykamy się znowu. Ach, jak miło! I znowu, ja nie do ciebie, a do twojej, no tym razem nie prawdziwej, bo byłej żony.
– Wynoś się stąd!
– No, no! Spokojnie. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. I tak mimo wszystko pozwolę sobie wejść, bez względu czy mnie wpuścisz, czy nie.
Posłusznie ustąpiłem mu progu.
– Małgosiu, skarbie ty mój! Co to, czyżbyś uciekała ode mnie?
Twarz Małgorzaty wyglądała tak, jakby całkowicie pogrążona była we śnie. Odezwała się jednak śmiało i zdecydowanie:
– Tracisz czas. Nigdy nie zgodzę się na twe czarcie sugestie!
– O, naiwna kobieto! Za późno na kopię zapasową. Nasza Umowa już dawno zabukowana.
– Kłamiesz! – Twarz Małgorzaty pokryły czerwone plamy.
W dłoniach Zarządcy nie wiadomo skąd pojawił się rulon opieczętowany lakiem i opatrzony znakami. Jego oczy groźnie błysnęły i z paskudnej twarzy zsunął się promienny usmiech:
– Czy to nie jest twój podpis?
– Ja… Ja myślałam, że to żart…
Zarządca duszami ponownie dobrodusznie wskazał na formularz:
– No, jakże to tak, Małgoniu, wiesz, że zupełnie nie znam się na żartach. Następnym razem powinnaś być bardziej uważna. Ach, tak! Zapomniałem, następnego razu nie będzie. Umowa wchodzi w życie od zaraz.
Małgorzata mocno przycisnęła Tomaszka do siebie. Na jej twarzy odmalowywała się rozpacz i zguba. Zarządca zaczął zmieniać wygląd z ugodowego na drapieżny. Wiedziałem, co to znaczy. Za chwilę stracę Tomaszka na zawsze.
– Poczekaj … – zawołałem.
Zarządca dusz obrzuciwszy mnie piorunującym wzrokiem spytał:
– Czy tym razem masz dla mnie jakieś sugestie?
Małgorzata spojrzała na mnie swymi wyczekująco-szklistymi, szeroko otwartymi oczyma. Ja, z kolei, Spojrzałem na Tomaszka. Nie mógł ani myśleć, ani patrzeć. Stał śmiertelnie przerażony z powodu naszego straszliwego strachu. Przez mgłę usłyszałem własny głos:
– Tak. Odpuść im i anuluj ten kontrakt. W zamian daję ci swoją duszę.
Zarządca natychmiast zmienił się w tętniącego wigorem handlowca. W dłoni, nowy papier.
– Zarejestruj się tu i podpisz tutaj.
Cała przestrzeń pokoju zawęziła się do jednej kartki. Słowa Zarządcy docierały do mnie jak przez bawełnianą ścianę. Czułem jakiś podstęp, ale nic nie mogłem zrobić inaczej. Ponownie nic nie mogłem. Wziąłem wyciągnięte w ma stronę jednorazowe pióro i podpisałem się w dwóch miejscach zaproponowanej umowy, nawet nie zadając sobie trudu, aby przeczytać, co w niej zapisane.
Natychmiast światło wokół mnie wyblakło. Znalazłem się sam, nawet nie wiem, gdzie. Straciłem moje ciało. Nie mam oczu, uszu nosa, języka, i nawet niczego nie byłem w stanie czuć. Jedyne co rozumiem, to tylko to, że nie jestem wolny. Jakimś siódmym zmysłem pojmowałem, że ktoś się do mnie zbliża. Jakiś biały skrzep, jakaś energia wyprzedza mnie. Nie mogę powiedzieć, że widziałem ją (z braku oczu), ale, mimo to, wiedziałem – to dusza zarządcy dusz.
– Wreszcie cię mam! – Nie powiedział, a ja go nie słyszałem. Nie mogłam się przyzwyczaić do nowych zmysłów, a zatem nie mogłem do końca zrozumieć jego komunikatu i uczuć.
– Byłeś bardzo przebiegły. Wplątałeś się tak głęboko w meandry ludzkiej natury, że zatraciłeś własne ego. I z każdego pokolenia, przechodząc od jednej ludzkiej powłoki do drugiej, coraz bardziej zapominałeś, kim naprawdę jesteś. Stawałeś się coraz bardziej człowiekiem, i dlatego za każdym razem coraz trudniej było ciebie rozpoznać. Ale, stając się człowiekiem, coraz bardziej nabywałeś jego ludzką kruchość i przejmowałeś ludzkie lęki. Korzenie człowiczych uczuć kiełkowały w twej duszy i rodziły w niej ich fatalny dla Ciebie owoce. Długo, bardzo długo udawało ci się unikać wszystkich naszych pułapek. W swoim ostatnim odrodzeniu robiłeś już to to nieświadomie, bo zupełnie zapomniałeś o całej swej przeszłości. Udało nam się ją zduplikować. Namierzyć, wykorzystać twą ludzką miłość i ludzkie lęki. Twą duszę ludzką. Duszę byłego zarządcy dusz. Szatana. Odźwiernego Piekieł. Strażnika wiecznych mąk. Sądu Ostatecznego. Jak można było upaść tak nisko, by wierzyć w te nędzne powłoki naiwnej ludzkiej wyobraźni?…
Na początku nie mogłem rozumialem znaczenia jego „słów i mowy”, ale stopniowo pamięć i umiejętność komunikowania się wracała do mnie.
– Siedem tysięcy ziemskich lat łapaliśmy ciebie. Przez cały ten czas unikałeś sprawiedliwego osądu. Teraz odpowiesz za wszystko.
I przypomniałem sobie. Ta, już wszystko przypomniałem. Ja i mój prześladowca nie jesteśmy ludźmi. Nie jesteśmy nawet z tego świata. Kiedyś w naszych mrocznych rewirach zaprzedałem się ze wszystkiego dla zbudowania klanu. Własnego klanu. Dla zachowania swej własnej energii i władzy. Ale nie mogłem utrzymać się na szczycie. Polowano na mnie, walczono o moją energię. Jedyne, gdzie uznałem ze warto uciec – to na Ziemię. Łowcy z trudem do niej docierali. Przeniknąłem więc do świata ludzi. Byłem na tyle sprytny, że bez trudu udało mi się skryć w powłoce człowieka. Ale myśliwi wyczuwali mnie i pod nią. Zacząłem doskonalić przebrania i mistyfikacje. W każdej nowej powłoce stawałem się coraz bardziej człowiekiem, i byłem coraz bardziej pewien, że to najlepsza, najbezpieczniejsza kryjówka. W końcu, ukryłem się tak doskonale, że zamieniłem się całkowicie w człowieka i zapomniałem, kim jestem. Przejąłem bez reszty ludzką powłokę. Ale wraz z nią komplet ludzkich słabości i przywar. I uczuć. I, dziwne – było mi z nimi dobrze! Zatraciłem moc nieśmiertelności trwalszej nawet od pomrocza czarnych gwiazd, ale zyskałem cud ludzkiej miłości, cud słodyczy uczuć do ukochanej kobiety, miłości do własnego potomstwa, do życia. Przekornie jednak mój nowo-pozyskany ziemski skarb doprowadził mój los do ostatecznego końca…
– Obiecuję, będziesz umierał teraz i cierpiał długo, bardzo długo. Chyba, że pokocha cię choćby jedna ziemska kobieta, która nie podpisała naszego cyrografu. Wtedy pozwolimy ci pozostać do końca człowiekiem. Módl się o to…
*
I doznałem nieludzkiego bólu, i czułem, jak nieziemska ciemność pochłaniała mnie bez reszty…
Czy kiedyś ktoraś pokocha??
Czy dotrwam?…
*
– Jasieńku! już nie śpisz? Ale nam się ta drzemka poobiednia przeciągnęła, misiaczku. Wstawajmy już, kochanie. Nasi rodzice dziś przyjeżdżają. Musimy omówić z nimi szczególy naszego wesela…
– Lawendynko, kochana, to naprawdę ty?… A miałem taki dziwny sen…