Być może temat mojego opowiadania nie jest oryginalny, ale niczego nie zmyślam. Zresztą, nie mógłbym. Za bardzo to, co dalej piszę, smutne jest i okrutne, aby fantazjować.
*
Siedziałem na drewnianej ławeczce, w parku, gdy w moje ręce trafił ów mały zwitek. To wiatr uniósł znad szutrowej alejki kartkę papieru. Niczym nieporadny pisklak frunęła bezwładnie i w końcu wylądowała na ławce, tuż tuż – obok mnie. Właściwie na dworze było prawie bezwietrznie. Czasem tylko, jak teraz wzmagał się przypadkowy wietrzyk. Czemu akurat do mnie przywiał ową kartkę? Jakaś mistyka? Pewno tak…
Wziąłem ten liścik. Napisany był ołówkiem, zwartym tekstem, bez żadnych błędów. Małymi literkami. Prawdopodobnie osoba pisząca oszczędzała miejsca na papierze. W niektórych fragmentach linijki tekstu były kreślone niepewnie, widać ręka piszącej osoby musiała drżeć. Zacząłem czytać i jednym tchem przeczytałem do końca. I ty, czytelniku, przeczytaj…
„Witaj, synku! Moje sprawy nie układają się dobrze. Przeniesiono mnie do zamkniętego oddziału o nazwie” Neurologia”. To za karę, że wyraziłam swe niezadowolenie lekarzowi oddziałowemu. U nas zwykle, gdy tylko przyjeżdżał ktoś z krewnych albo bliskich, wypuszczało się ludzi na miasto, ale mi odmówiono. Zerwałam się na słowa doktora – „Niech babcia się nie denerwuje. Przyjedzie ktoś z krewnych i wyjdzie babcia na przepustkę. A ja mu odpowiadam – 'Nie jestem twoją babcią. To chyba tylko sama Baba Jaga może nią być!’ I jeszcze doktorem Mengele go nazwałam. Bunt z rodu tych niewielkich, ale skutki były straszne. Lekarz niby nijak nie zareagował i odszedł. Ale potem przenieśli mnie tutaj. Rzeczy i ubrania zabrali. I „ostre i kłujące,” jak to nazwali, przedmioty. Składany twój nożyk, pamiętasz? – ten ładniuchny, nożyczki do paznokci, a nawet długopis.
Dlatego piszę ołówkiem, zdobytym przypadkiem. Odziali mnie w chałat „na kwiatka” i zaczęli leczyć. I o ile w „pensjonacie” w każdej chwili mogłam udać się na spacer, pójść sobie do parku, to tu w ogóle na ulicę nie wypuszczają, trzymając nas pod kluczem.
– ‘Macie otwarte okna. Oddychajcie sobie’ – dowiadujemy się. Przez telefon nie porozmawiasz. Poodbierali. Telewizora nie ma. A przecież miałam wcześniej tę małą radość, że mogłam chociaż pooglądać mój ulubiony serial „Klan”, a potem z sąsiadkami poobgadywać każdy z odcinków. Bez telewizora to bieda. Leży się na łóżku, jak kłoda, lub wałęsa po sąsiednich izbach. I czytać się nie chce, zresztą – nie ma czego.
Oczywiście, wiele jest tutaj nie całkiem normalnych, ale cichych, a w przeszłości uzależnionych od alkoholu i używek. Ale nie mało i takich jak ja, ukaranych. Niektóre, co prawda, za jakiś czas przenoszą na powrót do otwartego oddziału, ale nie mnie. Mimo że i mi obiecali wrócić do „pensjonatu”, ale tygodnie mijają, a lekarze milczą, i na moje prośby nie reagują. Niczego domagać się tu nie wolno. Jedną z niepokornych przywiązywali nocami do łóżka. Dostała w końcu paraliżu, a następnie zmarła. Przyjechali krewni, zabrali ciało – i wszystko ucichło. Dobrze zrobiłam, że doktorem Mengele lekarza nazwałam.
Piszę do Ciebie, ponieważ mam prośbę. Ale najpierw kilka mych myśli i wspomnień. W końcu to chyba ostatni do ciebie mój list. Chcę więc o sobie cokolwiek napisać. Może coś z tego pozostanie w twej pamięci, synku?. W przeciwnym razie, byłoby straszne uświadomić sobie, że całe moje życie – z jego łzami, radościami i smutkiem odeszłoby w nicość, jak gdyby nic się nie stało. Tak, to jest straszne, nie do zniesienia i niesprawiedliwe… Od dzieciństwa byłam słabowitego zdrowia. Nad morzem, gdzie byłam kiedyś z rodzicami, od kleszcza dostałam zapalenia mózgu, i potem chorowałam przez długi czas. A potem jeszcze inna była bieda. Twój dziadek był despotą. Gdy się sprzeciwiłam i nie chciałam pójść na niedzielną sumę do kościoła potrafił mnie bić po twarzy. Kiedyś nawet z podbitym sinym okiem musiałam nosić się cały tydzień. Potem, jak wiesz, skończyłam studia w Warszawie, poznałam twego ojca i podjęłam pracę na uczelni. Długo nie mieliśmy dzieci – odzywały się moje stare bolączki. Ale, dzięki Bogu, w końcu przyszedłeś na świat. Nie było na świecie w te dni szczęśliwszej osoby niż ja. A może nawet nigdy w historii ludzkości nie było. Tak mi się wtedy wydawało. Ależ my z twoim ojcem kochaliśmy ciebie, jakże się z tobą obnosiliśmy! Aż do przesady. Och, przepraszam…
Nie, nie płaczę, po prostu to plamka na kartce. Swoje już w życiu wypłakałam. A pamiętasz, jak kiedyś poprosiłeś, aby zgodzić się na twój wyjazd ze szkolną wycieczką za granicę? Tak, nie zgodziłam się, bo ja już wtedy czułam, że jestem osamotniona i nikt mnie nie rozumie, ani twój ojciec, ani ty. Zresztą twój ojciec wkrótce odszedł. Na zawsze. Ty – obiecałeś że ze mną zostaniesz. Ale nie zostałeś. Po latach coś tam ci się pozmieniało. Kazałeś sprzedać mieszkanie i pozabierałeś rzeczy. Mnie uradziłeś oddać do tego „pensjonatu”. Czasowo. Gdybym wtedy wiedziała. Ale uwierzyłam ci, a potem wciąż czekałam…
Och, Witku, Witku! Bóg ci wybaczy. Przez trzy i pół roku, tylko raz przyszedłeś. Od Beatki, mojej siostrzenicy, dostałam telefon. Ale i przez telefon nie dało się z tobą porozmawiać. A to byłeś zajęty, a to się gdzieś spieszyłeś… Szkoda, że ojciec tak wcześnie umarł. A pamiętasz, jak twoje stryjeczne siostrzyczki go lubiły? Gdy były malutkie wystawiały do niego rączki, on brał je na kolana, robili konika i wszyscy śmiali się z radości. A potem, gdy podrosły, już żadna z nich ani razu nie przyszła na jego grób.
No cóż, i tak przy okazji do swej prośby powracam. Gdy wtedy naczelnego lekarza prosiłam o wyjście na miasto – chciałam pójść na cmentarz. Boję się, że kiedyś w celofanowej torbie pogrzebią mnie, i nie wiadomo gdzie. Więc chciałam cię prosić, abyś pochował mnie w tym samym grobie, co ojciec, z nim razem. Spełnij moją prośbę, Witku, choć wiem, że jesteś bardzo zajęty.
Pieniądze uzbierałam i na ceremonię, i na twój bilet w obie strony. Wiele nawet zostanie. Wiem wszystko jak załatwić. Tylko przyjedź! Ten list przekażę krewnym sąsiadki z oddziału. Obiecali. I odnajdą cię, i wyślą ci adres do zwrotnej odpowiedzi. Jeśli nie będziesz mógł, to będę prosić innych ludzi. Pospiesz się z odpowiedzią. Bardzo niewiele zostało mi czasu. Kilka miesięcy – w najlepsze. Ta sama sąsiadka podsłuchała, jak lekarz mówił o mnie pielęgniarce. I powtórzyła mi z potrzeby duszy. Piszę w nocy, w toalecie. Pielęgniarka puka do drzwi – „A ty, co tam, babciu, usnęłaś?” To do mnie tak mówi, pracownika naukowego z przewodem doktorskim. Nie mogę podpisać: ‘mama’. Wybacz… Maria Nowak.”
Usiadłem i przewracałem kartkę z jednej na drugą stronę, zdezorientowany i przygnębiony. Wczytywałem się w linijki znów i znów. Biedna kobieta! I jak silna, i przyzwoita. Ale cóż mogę jej pomóc? Ufam, że w samotności nie umrze. Nie może umrzeć tak dzielny, nieszczęśliwy człowiek. Musze w to uwierzyć. W przeciwnym razie, po takiej lekturze, jak ja sam miałbym żyć?
*
A wy, moi czytelnicy, co o tym niesionym wiatrem liście sądzicie?
To boli. Ale życie nie tylko w zakładach psychaitrycznych bywa dzisiaj bolesne
To prawda. Gdy tak dzieje się w czyimś życiu, i to we własnym domu, skłonny jestem zrozumieć, że tak dalej nikomu nie chce się żyć… Trzeba wtedy robić wszystko, aby los odmienić.
Dziękuję za refleksję!
Kolego, no tragiczne to twoje opowiadanie. Nie co do formy, bo ta jest w porządku, co do treści. W naszym merkantylnym świecie nie jest rzadkością zostawiać rodziców na lodzie. Rzadkością jest, że ktoś sie za nich ujmuje. Jak ty. Dzięki za to!
Ujmuje… Tak powiadasz? Może… Choć bardziej wyrażam współczucie z nadzieją, że dołaczę do łańcuszka osób wrażliwych, chcących lepszego i bardziej godnego życia dla ludzi osamotnionych przez los.