Miała przyjść zaraz po południu, co oznacza, że została mi jeszcze prawie godzina. Umyłem zęby, wziąłem orzeźwiający, chłodny prysznic, obficie pokryłem dezodorantem wszystkie zakamarki ciała mogące wydzielać nieprzyjemny zapach, a potem – z poczuciem jakiejś nieuprawnionej satysfakcji, jakbym co najmniej uporał się z naprawą odwiecznie cieknącej w toalecie spłuczki – rozsiadłem się na swym ulubionym łazienkowym krzesełku w kolorze popielatej platyny. Siedziałem i na długą chwilę pogrążyłem się w twórczym bezruchu, zastanawiając się: co dalej?
Minęła minuta, dwie, kolejne… Niestety! Nic, kompletnie nic konstruktywnego nie zaświtało w skołatanej głowie. Umyłem więc po raz drugi zęby i również po raz drugi tego dnia starannie ogoliłem swą kostropatą facjatę. Praktykowałem te czynności niestrudzenie i świadomie, z myślą, że pobyt w toalecie to najlepszy sposób na zabijanie czasu.
Zanim przeszedłem do pokoju, by założyć świeżą koszulę, krytycznie spojrzałem na swe odbicie w łazienkowym lustrze. Nogi – o których moja nieodżałowanej świętej pamięci małżonka Natalia mawiała: „szczuplutkie i zgrabne, mimo dolegliwości z kolanami” – na szczęście wciąż ruchliwe i „na chodzie”, co dla udowodnienia sobie potwierdziłem energicznym przysiadem. Oczywiście na brzuchu nie było już „kaloryfera”, który dumnie wystawiałem na szpan przed kumplami i dziewczętami w odległej młodości, ale i bez przesady – nie ma tragedii. A to, że pojawił się drobny wzgórek, akurat mej męskiej sylwetce nie ujmuje niczego. Mało tego – wciąż był przecież niepozorny i niepokaźny (może i nawet powinienem był użyć określenia – sympatyczny), więc wbrew utyskiwaniom najbliższej rodziny nadal nie dawał powodów do zmartwień.
Zgiąłem łokcie, oceniłem kształt bicepsów. Eee…! Naprawdę w porządeczku! Napiąłem mięśnie klatki piersiowej, wciągnąłem bebechy i również zadowolony z efektów delikatnie poklepałem się po bandziochu. Ten też niczego sobie! Nie mam się czego wstydzić. I w końcu, po pozytywnej inspekcji, radośnie podśpiewując fragment arii Toreadora z opery „Carmen”, podszedłem do szafy z zamiarem dobrania stroju najlepiej pasującego do nadchodzącej wizyty.
Dopóki żyła moja ukochana żona Natalia, nie miałem z tym żadnego kłopotu. Zawsze i na każdą okazję wyręczała mnie z podobnych tortur. Szliśmy do teatru – garnitur odświeżony, odprasowany czekał na wieszaku. Praca w ogrodzie – ogrodniczki i łaciata flanela dyskretnie ułożone na półeczce. I codziennie rano czekał na mnie świeży „zestawik”: spodnie, wyprasowana koszula, wyprasowane skarpetki. (Tak! Moja żona Natalia nawet prasowała skarpetki). A teraz? Niestety! Z tym wszystkim trzeba radzić sobie samemu… „Rozum przychodzi wraz z wiekiem” – mawiała za popularną satyryczką – „ale do niektórych czasem przychodzi sam wiek”. Miała rację? No, miała…
Prawdziwa Miłość to nie tylko uczucie. To nie tylko historia rozmazanych szminek i pogniecionych pościeli. Prawdziwa Miłość to podróż przez życie z pokrewną duszą, która odkrywa przed nami cały swój wszechświat, a my w zamian odkrywamy dla niej nasz. Taka była właśnie nasza miłość: moja i Natalii. Kiedy idzie się przez życie z dobrą osobą, każda droga jest właściwa. I szliśmy. I codziennie odkrywaliśmy dla siebie nasze światy, aż pewnego strasznego dnia wspólna droga skończyła się i oba światy runęły.
Słomiany wdowiec, mawiają – kuzyn chochoła; wdowiec z krwi i kości – chocholi brat. Długo nie mogłem pogodzić się z niesprawiedliwością losu, który zabrał mi Natalię i tym samym uczynił ze mnie chochoła osamotnionego na poletku życia. A zdawać by się mogło, że kto, jak kto, ale Natalia to ostatnia na świecie osoba, która da się pokonać bezdusznemu losowi. Zawsze przecież była niezłomną wojowniczką niezdolną do drżenia ze strachu przed walką z życiem. Wszystkie zmartwienia i bolączki dnia codziennego wydawały się spływać po niej jak woda po kaczce. Prawa, silna psychicznie, odpowiedzialna kobieta, zawsze w dobrym nastroju, której egzystencjalne zmartwienia wydawały się praktycznie nie istnieć – oto, jaką była. Nigdy nie uznawała niczego, co było narzucane jej na siłę. Miała swoje niewzruszone postanowienia i zasady. Gdy więc na świecie szalała epidemia covidu, gdy ludzie szczepili się, nosili maseczki, unikali zgromadzeń – ona te środki miała za nic. Nade wszystko ceniła sobie niezależność i wolność. Bezwarunkową. Gdyby jednak wiedziała, jak wysoką przyjdzie jej za to zapłacić cenę, może postąpiłaby inaczej…? Dopiero wówczas, gdy odwozili ją do szpitala, pierwszy i ostatni raz w życiu ujrzałem w jej oczach łzy. Czy już wtedy przeczuwała, czy wiedziała, że nie wróci? Może… Do szpitala z objawami wysokiej gorączki trafiła w niecałe pół roku po wybuchu epidemii. Stamtąd po niespełna tygodniu – na cmentarz. Był człowiek, nie ma go… Byłem ja – szczęśliwy towarzysz jej życia – i nie ma mnie – szczęśliwego człowieka. Zostałem „chocholim bratem”. Paskudnie postąpiłeś, Panie Boże! I wobec Natalii, i wobec mnie. Okradłeś mnie. Upokorzyłeś Natalię. Zniszczyłeś nas. Nigdy ci tego nie wybaczę!
Po krótkim rozmyślaniu nad bezdusznymi wyrokami absolutu powróciłem do spraw doczesnych. Czas wizyty zbliżał się, a ja wciąż byłem nieogarnięty. Miałem trzy opcje do wyboru: włożyć eleganckie spodnie, dżinsy lub najzwyklejsze dresy. Wybór padł na te pierwsze, ponieważ w tym momencie jako jedyne prezentowały się w miarę schludnie i wciąż nosiły oznaki wyprasowania ich kiedyś przez Natalię… Teraz musiałem jeszcze dobrać koszulę. Kilka szybkich przymiarek i zdecydowałem się na polo. Przede wszystkim dlatego, że zwykła flanela miała za dużo guzików – pospieszne rozpinanie mogłoby przyprawić o niepożądany nadmiar nerwów.
Spojrzałem na zegarek: zostało jeszcze trochę czasu. Postanowiłem więc strzelić sobie na szybko symbolicznego kielonka „Chopina” – tak profilaktycznie, na poprawę nastroju, znaczy się – dla kurażu. Jednak – na szczęście lub nieszczęście – przypomniałem sobie, że zaraz przyjdzie czas zaaplikowania pigułki. A że tej akurat nie wolno przyjmować po alkoholu, to butelka z wizerunkiem srebrnego maestra o orlim nosie niemrawo odbyła powrotną podróż do barku.
Połykanie tabletek nie jest dla mężczyzny najprzyjemniejszym zajęciem, lecz co poradzić? Jako racjonalny senior od dawna się z tym pogodziłem, bo przecież… „przedstawienie trwać musi”.
Gdy wreszcie wszystko było już gotowe, usiadłem na wygodnej skórzanej kanapie w salonie, otworzyłem laptop, włączyłem na YouTubie moje ulubione nagranie Poloneza-Fantazji Chopina w wykonaniu Karoliny Nadolskiej[1] (uwielbiam wszystkie zjawiskowe interpretacje Nadolskiej z płyty „Polskie Tańce”) i słuchając muzyki, czekałem. Dom wprawdzie nie był wysprzątany na tip-top, jakim zawsze bywał za czasów Natalki, jednak pomimo to uznałem, że zaprowadzony „porządeczek” w pełni odpowiada standardom ludzi takich jak ja – racjonalnych pragmatyków. „Czysto ma być tam, gdzie coś jest na widoku, a nie tam, gdzie goście prawie nigdy oczu nie zapuszczają” – ta złota zasada gospodarza-samotnika każdego dnia pozwalała mi zaoszczędzić sporo nudnego wysiłku na sprzątanie niemałego w końcu domu.
Długo oczekiwany dzwonek domofonu sprawił, że serce natychmiast podskoczyło do gardła, a wraz z nim z fotela na równe nogi całe moje ciało.
Trzasnąłem pokrywą laptopa, podbiegłem do wiatrołapu i dyskretnie spojrzałem przez szklane przepierzenie na furtkę… Tak! To ona. Już przyszła! Ale ja, chytry lis, by nie zdradzać podniecenia, jak zawsze w takich sytuacjach przed naciśnięciem klawisza domofonu odczekuję kilka bolesnych, rzec by nawet można traumatycznych, sekund. Dopiero po ich upływie czynię powinność gospodarza i chwytam za klamkę.
Jasne, że uczyniłem tak również i teraz… Chwilkę wcześniej jeszcze tylko z lekka ulizałem dłonią sympatyczną półłysinkę na głowie i poklepałem się po policzkach, by sprawdzić, czy aby na pewno dzisiejsze dwukrotne golenie nie poszło na marne.
I oto jest – ona! Oto na progu stoi Magdalena – piękna kobieta w lekkim płaszczyku, na którym jak małe minibrylanty połyskują kropelki wiosennego deszczu.
– Jak pan widzi, panie Janku, przyszłam do pana punktualnie, zgodnie z umową. Na dworze pada i jest zimno. A przecież mamy połowę maja…
Pomogłem zmokniętej „zamówionej” pani zdjąć płaszcz.
– No to nastawię czajnik i zaraz szybko naparzę gorącej herbatki imbirowej z opuncją.
– Herbatka z opuncją? Dobry pomysł, ale, panie Janeczku, później! Nie zaprosił mnie pan przecież tutaj na herbatkę. Ale gdy skończymy, obiecuję, będziemy mogli przez kilka minutek posiedzieć w kuchni i, jak to mówią, połączyć przyjemne z pożytecznym – powiedziała i uśmiechnęła się do mnie szczerym, szerokim uśmiechem.
Wprowadziłem swoją panią do salonu i usadowiliśmy się obok siebie na tej samej kanapie, na której jeszcze przed chwilą odprawiałem sekretne misterium oczekiwania. Delikatny aromat kobiecych perfum w ostatnich latach, po odejściu żony, nieczęsto unosił się w tych ścianach. Zapewne dlatego tak przyjemnie łaskotał mnie teraz po nozdrzach.
– O tableteczce pan nie zapomniał, panie Janeczku? – Piękna kobieta uważnie spojrzała mi w oczy, próbując dostrzec w nich coś jeszcze poza odpowiedzią na proste pytanie. – Ta tableteczka, wie pan przecież dobrze, naprawdę bardzo pomaga…
– Ma się rozumieć. Wziąłem. Tuż przed pani przyjściem. Tak jak ustaliliśmy.
– To bardzo dobrze, panie Janeczku. Bardzo dobrze. Te tabletki, jak pewno panu wiadomo, mają wielogodzinne działanie.
Kobieta spojrzała mimowolnie na zegarek, uniosła się z kanapy i z uśmiechem prawie rozkazała:
– Cóż… Czas to pieniądz… Niech pan już wstanie, panie Janeczku, rozepnie szelki i zdejmie koszulę. Będzie nam wtedy wygodniej.
Rozumie się, że jednym ruchem dłoni rozpiąłem szelki i zaraz po chwili szybkimi wygibasami ramion nerwowo przeciągnąłem koszulę przez głowę.
Gdy stanęliśmy naprzeciwko siebie, z niepokojem czekałem na jej pierwszy dotyk. A kiedy do tego wreszcie doszło, przez całe moje ciało, jak wyładowania elektryczne, przebiegła niezwykła fala dreszczy. Z trudem panowałem nad oddechem. Widząc to, pani Magdalena z wyrozumiałością i życzliwością uśmiechnęła się:
– Proszę oddychać swobodnie, panie Janku, proszę się odprężyć…
I wziąłem głęboki oddech, tak głęboki, jak kiedyś w młodości, gdy pierwszy raz podrywałem i prosiłem dziewczynę do tańca na potańcówce. Takich „dokonań” w moim życiu potem bywało mnóstwo. Mnóstwo też było kobiet, które po dyskotece sprawiały, że moje serce biło z podniecenia, dokładnie tak, jak teraz. Ale moja młodość, uświadomiłem sobie z rozrzewnieniem, moja młodość już dawno przeminęła.I teraz mnie, samotnemu emerytowi, który niedawno przeszedł zabieg chemioterapii, zostało już tylko jedno: cieszyć się dotykiem stetoskopu przykładanego kobiecą dłonią i obecnością obok siebie pięknej istoty – lekarki z rejonowej przychodni w rodzimych Starych Babicach, doktor Dawgialskiej wizytującej pacjenta…
[1] Karolina Nadolska – polska pianistka urodzona w 1985 r. Laureatka licznych konkursów pianistycznych. Propagatorka twórczości Chopina na całym świecie (przyp. aut.).