Rozdział 2
Patrzyła w jego brązowe oczy, które odbijały całą głębię i siłę tej nieludzkiej duszy. Przebijały ją na wskroś, sczytując każdą jej myśl, każde pragnienie. Od jego jednego spojrzenia wewnątrz przebiegał zimny dreszcz budząc każdą komórkę jej ciała. Znajdując się obok niego czułą się tą, którą czuć się nie chciała. Swoimi pojawieniami Noel przypominał, że nie jest już taka, jak kiedyś. Że od czasu nieszczęśliwego wypadku, który miał miejsce u niej cztery lata temu, kawałek innego świata stał się Aliny odwiecznym sojusznikiem. Wbrew jej woli.
– Tylko nie mów, że moje pojawienie się nie cieszy ciebie, – patrzył na nią swym firmowym spojrzeniem z lekko uniesioną brwią, od którego wewnątrz zamierało serce, – to byłoby jawne kłamstwo.
– Miałam nadzieję, że nie zobaczę twej wszechobecnej fizjonomii chociaż przez kilka dni, – odwróciwszy się do Noela plecami zaczęła rozpakowywać walizki, próbując ignorować jego obecność.
On demonstracyjnie usiadł za nią na krześle z zainteresowaniem śledząc proces.
I wcześniej zdarzało się jej niegrzecznie zachowywać wobec tego natręta, który zwykł był się zjawiać w najmniej odpowiednich chwilach. Kiedy potrzebowała samotności „uszczęśliwiał’ ją całym swym nieskończonym pięknem, mniemając, że pomaga jej radzić sobie z bólem i stratą. Czasem odnosiła wrażenie, że to właśnie on winien jest wszystkich jej kłopotów, bo bezdenne oczy Noela były pierwszymi, które ujrzała po drugiej stronie życia, gdy tonąc w stawie umierała na długie trzy minuty.
Siostra zwyczajnie zepchnęła ją do jeziora z mostka, a że pływać Alina nie umiała od razu zakrztusiła się wodą i poszła na dno. Nie wie, jak długo tam była, ale wydawało się jej, że serce nie biło przez wieki. Patrzyła z boku, jak jej ojciec reanimował jej ciało i jak spanikowana matka wydzwaniała po pomoc. Wokół panował półmrok i nieskończona cisza. Nie słychać było śpiewu ptaków, nie wiał żaden wiatr i w ogóle, jakby życie nigdy nie dotknęło tego miejsca. Tylko popiół pod nogami, szara głusz i wysoki przed nią mężczyzna wyciągający rękę w niemym geście pomocy. Nie był człowiekiem, ludzie nie mogą być takimi doskonałymi istotami. Idealne rysy twarzy, hipnotyzujące oczy, lekki uśmiech na zmysłowych ustach – to tylko niewielka część jego jestestwa. Nie tchnęło od niego nijakim strachem ani niebezpieczeństwem, za to emanowało czymś nierealnym i boskim. Niemożliwym było mu odmówić. Ruszyła z nim, nie zadając mu ani jednego pytania, mocno ściskając jego rękę. Jego dotyk ewokował w jej duszy ciszę i spokój. Zdała sobie sprawę, że czym bardziej oddala się od swego ciała tym mniejsze czuje do swego ciała przywiązanie. I nic na to nie mogła poradzić. Wiedziała, że umiera. Rozumiała, że staje się już tylko wspomnieniem, a mimo to nie chciała wypuścić jego dłoni.
Żniwiarz pewnie szedł wzdłuż drogi, z rzadka tylko patrząc na nią swymi spokojnymi oczami. W końcu zatrzymał się przed wysoką zardzewiałą bramą. Skrywała za sobą bezgwarne miasto, otoczone szarym dymem i pływającym w powietrzu popiołem.
– To tylko tymczasowe schronienie – wycedził bez oznak emocji w głosie, – wkrótce dostaniesz nowe życie.
Niewysłowiona świetność władała prawdziwie hipnotyzującym głosem, pogrążającym w słodki trans. Jej wspomnienia wciąż są tak świeże, że do dziś sprawiają ból. Minęły cztery lata a ona nadal pamięta odgłos otwieranej bramy i czarny krystaliczny dym obsypujący ją od stóp do głów. I od wewnątrz zapełniał ją bez reszty stając się częścią jej duszy i mieniąc się jak bezgraniczne nocne niebo. Na swym język doznawała posmaku zgnilizny i czuła, jak stopniowo zanika pod zasłoną ciemności, stając się kimś drugim, częścią czegoś większego i niepoznanego. I, gdyby nie głos matki, który rozlegał się echem w pustce jej myśli, istnienie Aliny Kowalski potwierdzałyby dziś tylko stare fotografie i gorycz w sercach bliskich. Wiktoria nie mogła pogodzić się ze stratą i krzyczała tak głośno, że upiorne, świecące cienie po drugiej stronie bramy zakrywały swe uszy. Wolała córkę, płakała i modliła się. Prosiła, aby wróciła i otworzyła oczy. Zaklinała wszelkimi siłami pana Boga, aby oddał jej ukochaną córkę.
– Trzynaście sekund, – Noel rozluźnił swój uścisk, wypuszczając z rąk jej dłoń i zamknął oczy, – zostało ci trzynaście sekund. Mogę zmienić swe zdanie już za trzy.
Wystarczyło jej połowę odmierzonego czasu, aby wrócić w swe martwe ciało. I pobiegła tak szybko, że wydawało się, iż powietrze rozrywało się od ruchów jej rąk. Nie odwracała się do żniwiarza tak długo, jak tylko pozwalała na to jej ciekawość. I tylko raz skierowała na niego spojrzenie zostawiając w swej pamięci radość tchnącą z jego brązowych oczu.
Tłoczek w piersiach – wdech. Drugi tłoczek – wydech.
Obrzydliwa ciecz, z rozrywającym gardło kaszlem, uwalniała z niewoli jej płuca. Wróciła do żywych, ale śmierć tymi trzema długimi minutami odcisnęła się piętnem na całym jej życiu. Jej życie odtąd naprawdę stało się inne. Wniosła do niego nie tylko wspomnienia z krainy po drugiej stronie, ale i kryształy, które zdążyły przeniknąć do jej wnętrza. Ciekły w jej żyłach, ujawniając tajemnice mrocznego świata i reagując na każde jego dzieło.
Od teraz, dzięki darowi albo przekleństwu, postrzegała świat z całą jego przerażającą prawdą. Jakby zacierała się dla niej ta cienka linia, która oddziela dwa wzajemnie obce sobie światy. Nie wiedziała, do którego teraz przynależy i jak przetrwać, wiedząc o żniwiarzach, widząc demony w twarzach przechodzących ludzi, czując obecność wszędobylskich duchów. Jak tu takiej zwykłej, piętnastoletniej dziewczynie nie zwariować od świadomości tak bardzo złożonej prawdy? Ale to była cena, którą musiała zapłacić za swe życie. Cena, którą płaci za każdy nowy oddech.
– Ależ lubię patrzeć na twe pozory, – nieproszony gość przerywając jej wspominania przemówił po chwili cisy kojącym głosem, – zupełnie jakby na jakiś monodram…
– Śmiem spostrzec, że twoja odwiecznie powtarzająca się płyta nie wywołuje już pożądanego efektu, – jak na ironię odpowiedziała. Do jego słów nie potrzebowała obmyślać żadnego innego komentarza, wiedziała, co dokładnie powie. Bo zawsze tak mówił, – Nie pora, aby ją zmienić? Jak sądzisz?
Ostro poderwał się z fotela i jednym szybkim susem stanął tuż obok niej. Jego ciężki oddech dawał świadectwo niepohamowanej złości. Zaciśnięte w pięści dłonie świadczyły o wymykającej się kontroli nad samym sobą. Ale zna go od czterech lat, zna go już dokładnie tak długo, jak długo ją prześladuje nakłaniając, aby z nim poszła. Nie bała się jego gniewu, on był tylko maską, za którą skrywała się coraz bardziej uciążliwa nad nią opieka.
– Dlaczego tak zaciekle próbujesz być tą, którą nie jesteś? – Noel dosłownie wykrzykiwał słowa w powietrze, sprawiając, że nie miała sił ruszyć się z miejsca. Wcześniej był bardziej powściągliwy w ekspresji, – Twoje miejsce jest w świecie mroku, i ty dobrze o tym wiesz!
– Dlatego, bo nie chcę być tą, w którą próbujesz mnie obrócić! – Wykrzyknęła w odpowiedzi, lekko popychając go w klatkę piersiową, – Zmęczyło mnie tłumaczenie ci, że nie pragnę być tak jak i ty – żniwiarzem, łowcą jakiś tam niepojętych dla mnie, zagubionych dusz. Doskonale sobie beze mnie radzisz. Czyż nie? I niech tak będzie dalej. Dla człowieka nie ma miejsca wśród was, ile razy mam ci to powtarzać?
Noel głęboko westchnął.
– Masz rację, – podszedł tak blisko, że mogła poczuć zapach jego skóry, – i nadal bądź sobie zwykłym człowiekiem. Ale póki w twej krwi wędrują Martwe Kryształy, które zdążyły przedostać się do twego pięknego ciała, to czy chcesz, czy nie – pozostaniesz częścią naszego świata. I najwyższa już pora abyś to zrozumiała i do tego faktu przywykła.
Żniwiarz rozpłynął się w powietrzu, a ona zamknęła oczy wciąż czując, po lekkim wietrze we włosach, jego niedawną obecność. Pozwolił jej swego czasu wyjść z mroku, ale teraz jakby nie mógł się z tym pogodzić. Bez trudu zjawiał się w jej życiu pod pretekstem opieki i pomocy. Noel sam w sobie był idealnym żniwiarzem, z nieskończoną czułością i podziwem w oczach, ale każda z jego wizyt była lichym przypomnieniem tego, co się stało i wyzwalała w niej tylko gniew. Jeśli liczy na to, że zapisując ją w szeregi Łowców Dusz i czyniąc z niej najemnika na smyczy – okazuje jej pomoc i opiekę, to ma wypaczone pojęcie o znaczeniu obu tych słów. Celem działań żniwiarzy jest łapać uciekinierów nieakceptujących faktu swej śmierci, a ona przecież jest bez wątpienia zwolenniczką takich ucieczek. Poddać się jego prośbie i zrobić to tylko dlatego, że ktoś nieustannie podważa jej nienormalność – byłoby topem idiotyzmu.
Kryształy bulgocące w jej krwi po niedawnej wizycie Noela stopniowo uspokajały się. Zawsze tak było. Zawsze, gdy tylko zjawiał się za jej plecami. Za każdym razem gdy widziała zapadający zmierzch. Nienawidziła tego stanu, ponieważ przestawała wtedy być sobą. Jakby rozum spowijała wtenczas zasłona czarnej mgły powodując utratę kontroli nad zmysłami. Stawała się kimś innym. Stawała się częścią ich świata. I tak ją to przerażało, że czasem żałowała swej decyzji – tej o powrocie, cztery lata temu.
Za oknem szybko ciemniało, choć zegar nie wskazywał nawet szóstej. Alina praktycznie cały dzień spędziła w łóżku, próbując odpocząć po przeżyciach. Chciałoby się jej i nadal zażywać zapomnienia w przestronnym łóżku, ale żołądek zdradziecko przypomniał o swoich prawach. Ponadto, przyjemny zapach grilowanego kurczaka z przyprawami chodził sobie po domostwie w poszukiwaniu ofiar głodu. Lekko otworzyła drzwi, przysłuchując się dźwiękom dobiegającym z kuchni próbując dociec, czy zostanie imiennie zaproszona na obiad, czy może w tej rodzinie przyjęto, ze każdy samemu wprasza się do stołu. Gdy żyła jej matka cała ich czwórka zbierała się w jednym czasie w jadalni i przyjemnie spędzali czas na ciekawych pogawędkach przy posiłku. Wzywała ich, gdy wszystko było gotowe i cieszyli się swoim towarzystwem. Było niezwykle swojsko i w domu panowała zawsze ciepła rodzinna atmosfera. Gdy jej matka zmarła, a siostra wyjechała za narzeczonym do Warszawy, zostali z ojcem sami – we dwójkę. Ich wspólne kolacje były bardziej zbliżone do pomników poprzedniego życia. Teraz może je wspominać już tylko jako koszmarny sen i nawet w jakimś stopniu się cieszy, że wszystko to się skończyło. Choć nie jest rada, że w taki sposób.
– Czynisz pochopne wywody, – dochodził z dołu głos Andrzeja. Brzmiał nieprzekonująco, jakby gościu sam nie wierzył w co mówi, – dlaczego nie dopuszczasz myśli, że naprawdę zmuszono Jarka do przedłużenia służbowego wyjazdu?
– Dlatego, bo zbyt dobrze go znam, – odpowiedź Arlety przepełniało rozczarowanie, – myślisz, że on po raz pierwszy pojechał z tą Małgorzatą? Najpierw Waszyngton, potem Sydney, a teraz Kalifornia. Ciąga za sobą wszędzie tę malowaną lalunię, a ta – w rzeczywistości nie jest nawet jego asystentką!
Siostra Aliny dosłownie wykrzyczała ostatnie zdanie i czuło się, że sytuacja nasiliła się do poziomu z etykietką „łatwopalna”. Rozprzestrzeniające się z salonu bordowe światło kominka tańcowało w półmroku korytarza jakby zapraszając „w gości”. Zdradliwa ciekawość wciągała coraz silniej i w końcu zwabiła ją jak królika w zardzewiałą klatkę. Po cichu zeszła po schodach, starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, ale uderzywszy się lewą nogą o stojącą przy ścianie małą komodę wyrzuciła z siebie głośno około połowy znanych jej przekleństw. I do czorta z całą konspiracją. Prawo Murphy’ego zawsze prześladowało ją jak sowa w nocy ofiarę i nawet w tej chwili, nie zechciało jej popuścić.
– Masz imponujący zasób przekleństw, milutka. – Andrzej z uśmiechem patrzył, jak kulejąc podążała do stołu w jadalni. I od razu chciała rzucić w jego głowę ciężką cukiernicą, – jeśli poprosisz gotowy jestem zaserwować ci relaksujący masaż twych wszystkich paluszków. Delikatny i czuły. Bez cienia frywolności.
Wyraz jego twarzy świadczył o czymś dokładnie przeciwnym. O nieskrywanym podnieceniu. Makowskiego nawet nie była w stanie zażenować jej siostra, która stała pół metra od niego i w pełni mogła odpłacić mu smacznym walnięciem patelnią po jego zarozumialej potylicy.
– Andrzejku, nawet u gimnazjalistów wciągniki są bardziej eleganckie niż u ciebie, – miała nadzieję, że poczuł głębię jej sarkazmu i pożegnał się na zawsze z jej paluszkami, – Mógłbyś u nich wziąć kilka lekcji. Przydałyby ci się. Uwierz.
Arleta postawiła obok siostry tacę z upieczonym kurczakiem, który od jednego już zapachu wywoływał niecierpliwe burczenie w żołądku. Nie trudno było zauważyć, że w ogóle nie zwracała uwagi na ich przytyczki, zagłębiając się we własnych rozmyślaniach. Jak pod hipnozą, w milczeniu nakrywała stół i zaparzała na płycie pachnącej, mocnej kawy. Jej ostry zapach rozchodził się po całej kuchni i jadalni, i oszałamiał wszystkich oprócz Aliny. Ta wciąż nie rozumiała, jak można uwielbiać taką gorycz?
– Z jakiegoś powodu mam przekonanie, że jestem oszukiwany w kwestii najbardziej pysznego napoju, które tylko mógł kiedykolwiek wymyślić człowiek, – Makowski ze zdziwieniem spojrzał na Arletę, która zalała tylko jedną filiżankę gorącej kawy, – co za niesprawiedliwość na kosmiczna skalę!?
– Nie rób z siebie idioty, Andrzej, – siostra spojrzała na niego gniewnie potrząsając głową – jakbym niby nie wiedziała, ile litrów dziennie jej wypijasz? Pani Martyńska wyraźnie poprosiła cię, abyś ograniczył kofeinę, ale ty, oczywiście, nie! Ty jesteś jak małe dziecko, które chce robić wszystko, mimo zakazów…
– Tak, bo nie ma dla mnie żadnej różnicy, co piję, jem, albo jak się prowadzę, – warknął z irytacją w głosie, – wszystko mi jedno: i tak przyjdzie zdechnąć wcześniej, czy później. Te zakazy – to tylko takie przypominanie, że życie odwraca do ciebie swój tyłek gdy innym strzałkami wskazuje ciąg dalszy.
Jego słowa dźgnęły nożem po sercu. Gdy ktoś w obecności Aliny mówi o śmierci, chce się jej walnąć takiego w szczękę, ponieważ dość na ten temat ma wzmianek od pewnego „dobrego anioła”. Tym razem zrobiła wyjątek. Nie walnie go. Andrzej mówił o swej śmierci, ale absolutnie poważnie. Zrobiła okrągłe oczy i spojrzała po kolei na Arletę, która na chwilę zamarła jak posąg, a następnie znów na Andrzeja, którego oddech był głośny i urywany. Żarty odstawiły się na bok i nad całą trójką zawisła niezręczna cisza, niczym ciemna chmura gradowa. W tej rodzinie, wszystko na to wskazuje, także mają zmartwienia, które wcale nie są o wiele łatwiejsze niż jej własne problemy. „Cholera!” – zaklęła w myślach.
W sercu pojawiła się drzazga, która natychmiast zaskutkowała zniesmaczeniem. To już kiedyś się jej zdarzyło, jeszcze w szkole średniej, kiedy trzech budrysów próbowało pokazać nowemu uczniowi w jej klasie, miejsce w szeregu. Zaczęła biedaczynie współczuć, a następnie zakochała się w nim. Cztery miesiące „chodzenia”, potem stale łzy z powodu niezrównoważonego nastolatka, który nie popuszczał prawie każdej w zasięgu spódnicy i na końcu absurdalne rozstanie pod pręgierzem publicznych oskarżeń i obelg. Oto ona, kobieca natura. Kobietom zawsze chce się kogoś brać w ochronę tak jak z kolei mężczyznom – do zaatakowania. Tylko czasami, wszystko kończy się jak w bajce, choć przecież taka bajka wcale nie musi mieć szczęśliwego zakończenia.
– Wiesz co? – odezwała się Alina, – A może po kolacji mógłbyś mi pokazać wasze miasteczko? – Niespodziewanie zaproponowała. Może i pożałuje swych słów, dlatego szkoda, że ni pomyślała o nich wcześniej, – Tylko pamiętaj! – bez żadnych masaży, zalotów i innych tam takich twoich wybiegów, które ci łażą po głowie.
– Za godzinę mam koncert w sąsiednim miasteczku, jeśli się pospieszysz, będzie jeszcze czas, aby ci po drodze pokazać nasze Babice.
Od niespodziewanego zwrotu wydarzeń prawie zakrztusiła się kawałkiem pysznego kuraka. Jej wyobraźnia kiepsko imaginowała sobie Andrzeja w roli lokalnej gwiazdy rocka. Już bardziej jako kapitan drużyny koszykówki, do którego wzdychają piękne panienki z grupy cheerleaderek.
– A na czym grasz? – Z niedowierzaniem zapytała Alina, mrużąc oczy.
– Andrzej śpiewa, – siostra uśmiechnęła się z dumą, klepiąc szwagra po ramieniu, – nie no… na gitarze także rajcująco zacina, ale w wokalu jest absolutny debeściak.
Napięcie odpuszczało i delikatne spojrzenie Makowskiego od czasu do czasu zapuszczało się na spacer po jej całym ciele. Oczywiste, że nie uszło to jej uwagi. Zawstydzało ją to trochę, to jasne, ale i jednocześnie podobało się. W każdym razie rozbudzało ogień gdzieś w brzuchu i pobudzało wyobraźnię. I w końcu, tak!… otworzyła puszkę Pandory. Wypuściła demona, który teraz nie ostawi jej w spokoju. Dała przyzwolenie dla takich spojrzeń i spekulowała w łamigłówkach dlaczego nie czuje z tego powodu ani frustracji, ani złości.
Cóż… Cholerne hormony brały górę nad jej rozsądkiem, który co jakiś czas, próbował jej wskazywać liczbę godzin, których zna tego człowieka. Osiem. Dokładnie od tylu trwała ich znajomość, a ona już próbuje wyobrażać sobie faceta w swym przestronnym łóżku. Błąd krytyczny. Błąd, który już zapewne wkrótce nie poszczędzi jej nieuniknionych problemów. Szkoda, że pierwszy krok nieodparcie kusi drugi.