TAJEMNICZA NIEZNAJOMA
Natan pokręcił swym okrągłym czerepem. On – młody, lekko przygarbiony chłopak, sam wyglądał jak teatralna lalka: chudy, ostre kanciaste ruchy (niczym u robota), i na dodatek zupełnie łysa głowa, którą pokrywał gładki, różowy naskórek. Gdy natomiast coś mówił – jego długie ramiona machały jak wiatrak. Jeśli idzie o umiejętności zawodowe – trzeba przyznać z szacunkiem – był mistrzem w wykonywaniu najbardziej realistycznych lalek.
– Nie rozumiem, czemu się uważa, że tylko rzeźbiarz i malarz tworzą prawdziwą Sztukę, a to, co wykonuje artysta-lalkarz, to coś mało znaczącego niepoważnego… mało znaczącego, niepoważnego.
Natan miał zwyczaj powtarzać pewne frazy, jakby w ten sposób uważał, że lepiej wyartykułuje myśli.
– Widocznie prace lalkarzy są zbyt mało rozpowszechnione i przez to niewielu ma szansę sprawiedliwie je docenić. – Powiedział Tadeusz popijając cappuccino, siedząc wygodnie w fotelu i obserwując zarówno pracę mistrza, jak i udomowionego szympansa Żożo.
W tej właśnie chwili szympans Żożo dzierżył w rękach miotłę i nieporadnie zamiatał pomieszczenie. Widząc nazbyt gorliwe wyczyny szympansa Natan próbował reagować, bo bałaganu nie ubywało, a wręcz przeciwnie.
– Spokojnie! Żożo, zwolnij, drogi przyjacielu! Zwolnij! – Upomina małpę.
Tymczasem zapał Żożo nie słabnie za grosz i z nieustającym porywem, lśniąc wesołymi brązowymi oczami, wznosi w warsztacie niesamowitą ilość kurzu i pyłu. Gdy w końcu złośliwie wyjrzał zza wytworzonej przez siebie chmury o nie do opisania gęstości, Natan spokojnie wznowił użalanie:
– Ot, co… Nie uważają nas za artystów, nie uważają… A czym niby jest lalka w moim wykonaniu, jak nie dziełem sztuki, hę? Co o tym myślisz, Tad?
– No jak najbardziej, jest. To dzieło sztuki, bez wątpienia. – Przytaknął Tadeusz.
– Dokładnie. Cieszę się, że chociaż ty to rozumiesz! To jest, w rzeczywistości, zabawka imitująca żywą istotę… Żywą istotę. W lalce, najważniejsze, aby była… najważniejsza jest wyrazistość! A ile czasu i umiejętności idzie na to, by projekt lalki zoptymalizować, uformować, a nawet umobilnić? – Miesiące… A teraz wstaw się w rolę dziecka. Jakie lalki będą dla niego bardziej interesujące: nieruchome śliczności, czy takie, których ręce i nogi się poruszają?
– No mi… podobają się mechaniczne lalki, – powiedział Tadeusz patrząc na deszczową aurę za oknem. (Przez chwilę miał wrażenie, że za oknem piwnicy błysnęła sylwetka znajomej postaci z mokrym kapturem i pomajaczyła tam chwilę, i znikła. „Halucynacja, – pomyślał Tadeusz. – Ledwie co rozpoczynam działalność, a już zaczynają się zwidy”).
– A dla kogoś, kto ceni sobie lalkę, jako wytwór artystyczny, na pierwszym planie jest nietypowy zamysł projektanta, kunszt i jego umiejętności… Kunszt i jego umiejętności. – Kontynuował Natan, ze skrupulatnością chirurga rozkładając na blacie poszczególne części lalki: nogi, ramiona, głowę.
– A czy dzieci mają szansę bawić się twymi lalkami? – Zapytał szybko Tadeusz.
– Moje lalki rzadko trafiają do dzieci. W końcu, wiesz… to ręczna robota, że tak powiem, ręczna robota: indywidualna na indywidualne zamówienie… Więc, nie… Raczej nie. Moje laki od razu trafiają do teatrów, albo upiększają pałacowe komnaty, albo wystawiane są jako ozdoby w galeriach… Nic dziwnego, że mówią: twórczość lalkarza – to z jednej strony sztuka, a z drugiej: gra. Dla prawdziwego artysty lalkarza – lalka jest niemal żywą istotą. A lalka dla teatru – to wręcz personel sztuki. W ten sposób my – lalkarze, tworzymy nie tylko lalki, ale i sceniczne postaci.
– No, ale u ciebie są i dziwolągi, – zauważył Tadeusz przyjrzawszy się głowie rozczłonkowanej lalki.
– Ta… no właśnie ty na nieczystą siłę spoglądasz, na złego ducha. – Cicho powiedział Natan. – Ta lalka – to aktor! Nie jest ważne jej piękno i powab, a wyrazistość i łatwość animowania.
Potem jeszcze odwróciwszy się i uważnie patrząc na Tadeusza dorzucił:
– Cóż, myślałem o twoim zamówieniu… Wiesz, że aby stworzyć lalkę trzeba obmyśleć jej wygląd i charakter? Jeśli mówimy o mechanicznej lalce lub lalce-aktorce, trzeba również wziąć pod uwagę strukturę wewnętrzną, mechanikę. Tu się pracuje z drewnem, tkaninami, a nawet z polimerami, gliną, porcelaną, farbami i wieloma innymi materiałami. Wiedz, ze każda lalka wymaga indywidualnej technologii…
Tadeusz przerwał jego nazbyt już długą tyradę:
– Natan, ty zbyt komplikujesz. Przecież posiadasz „ podgotowki” dla całego ciała. Więc tu będzie potrzebna tylko głowa… Zostawię ci fotografię. Nie wymagam perfekcyjnego podobieństwa…A co do terminów… No, tak, będę prosił cię o nieodwlekanie, przyjacielu…
Natan błysnął w jego kierunku swą elegancką łysinką.
– A ja jestem ciekaw – co o ty kombinujesz? Co ty kombinujesz?
Tadeusz położył filiżankę na stoliku i zaczął bębnić palcami po stole.
– Cóż, uznaj, że ma być to coś w rodzaju terapii… Koniecznej terapii, aby wyleczyć pacjenta. Przy pomocy lalki.
Natan uśmiechnął się:
– Stałeś się psychiatrą?
Tadeusz roześmiał się i położył palec na ustach.
– Ciii! To wciąż tajemnica. Kiedyś ci ją wyjawię.
Od dalszych nieprzyjemnych pytań wybawił go stuk w okno. Po chwili dało się słyszeć zbiegającego po schodkach mężczyznę. Dźwięk jego butów był charakterystycznie stłumiony. Prawdopodobnie miał całkowicie przemoczone buty.
Natan zajęty pracą poprosił Tadeusza o wprowadzenie gościa.
Gdy drzwi otworzyły się Tadeusz ujrzał na progu chudego, wysokiego mężczyznę z długim nosem. Z jego kaptura ściekały krople deszczu.
– Cześć! Kogo, jak kogo, ale ciebie nie spodziewałem się tutaj zobaczyć. Nie spodziewałem się! Ty, czego tu zaszedłeś, Dzięcioł? – Zapytał Natan, wycierając ręce, mrużąc oczy i spoglądając na przybysza.
Tadeusz odsunął się na bok.
Gość wszedł, kręcąc się, jakby dookoła siebie, po czym powiedział coś niezrozumiałego, spoglądając na Tadeusza. Temu ostatniemu najwidoczniej zrobiło się nieprzyjemnie, bo pospiesznie dogadał się z Natanem, aby do niego oddzwonił i szybko opuścił pomieszczenie udając się na mokrą ulicę.
Przez kilka minut spacerował bez celu w szumie podmiejskiego zgiełku i skrzypiących pod nawisem nocnego nieba drzew. Wiatr rozwiewał kwiaty, porywając ich płatki, doświadczając ostrym korzennym zapachem z rzadka pojawiających się przechodniów. Ewidentnie nadchodząca kolejna burza skutecznie wystraszyła wszystkich wieczornych spacerowiczów i tylko pojedyncze sylwetki szybko przemieszczały się, próbując uciec przed ostrymi podmuchami wiatru i nieuchronnym deszczem.
Tadeusz minął zakręt, z którego będzie dosłownie kilka kroków do przystanku, z autobusami podmiejskimi odchodzącymi w kierunku Warszawy.
Aby schować się przed właśnie co rozpadającym się deszczem szybko podbiegł pod bezpieczne zadaszenie. Stały tu się dwie w miare suche ławki. Z przyjemnością wdychając świeże powietrze usiadł na jednej z nich. Pojedyncze krople wciąż dolatywały do jego twarzy a wiatr przewiewał przez lekką kurtkę, ale, na szczęście, nie wychładzał ciała. Daleko, gdzieś nad miasteczkiem, rozległ się pierwszy głuchawy grzmot zwiastujący kolejną burzę.
Po jakimś czasie pod wiatą schroniły się dwie jakieś kobiety z parasolkami w dłoniach. Minęły go, nie zwracając na chłopaka najmniejszej uwagi i usiadły na sąsiedniej ławce. Po czym z ożywieniem zaczęły o czymś dyskutować. A że nie siedziały daleko – wiatr przywiewał urywki ich emocjonalnego dialogu. Tadeusz początkowo nie przysłuchiwał się, myśląc o swych sprawach, ale potem, mimowolnie uchwycił wątek. Starsza kobieta beształa młodszą, prawdopodobnie krewniaczkę, a być może nawet i córkę. Ta z kolei, coś jej odpowiadała cichym, przyjemnym, ale bardzo smutnym głosem.
– Jak ty w ogóle mogłaś zdecydować się na coś takiego? Pomyślałaś o mnie? Co by się ze mną stało, gdybyś odeszła? Koniec końców nie wolno z takich problemów wpadać w panikę. Po pierwsze, to jeszcze nie wyrok… A po drugie, nawet jeśli… to czyż ludzie tak nie żyją? – Tłumaczyła starsza kobieta chwilami nazbyt podnosząc głos.
Młodsza – jedynie wzdychała i mięła chusteczkę w dłoni.
– Ale komu będę potrzebna po tym wszystkim? – Powiedziała przygnębiona.
– Jak to, komu? Mi, twojej babci… Nie zostawimy cię samej sobie w biedzie… Pomożemy.
Dziewczyna, stresując się, zatrzymała na chwilę w piersiach oddech, potem głęboko westchnęła i wytarła oczy. Tadeusz ostrożnie skierował na dziewczynę spojrzenie. Jej wystające spod beretu włosy w mrokach przystanku rozwiewały się na wietrze, jak żagle. Starsza kobieta jeszcze coś perorowała, dziewczyna potakiwała głową, ale słowa nie wyłapał już żadnego: skutecznie zagłuszał je szum kaskadowo akurat przejeżdżających samochodów.
Po kilku minutach w końcu podjechał ich autobus i obie ruszyły w kierunku podświetlonych drzwi. Przez chwilę błysnęły w stronę chłopaka brązowe, zmęczonej oczy dziewczyny pokornie stąpającej za starszą panią. Wdzięk i urok nieznajomej wleciał do klatki piersiowej chłopaka jak spłoszony ptak, a on najchętniej zamknąłby tę klatkę i nie chciał go stamtąd wypuścić. Ale cóż… Autobus furknął i odjechał.
Tadeusz nadal czekał swojego. Nie wiedzieć czemu poczuł w sercu smutek i tęsknotę za nieznajomą dziewczyną, i aż żałował, że pojawiła się w jego życiu tylko tak krótko, i po chwili znikła. Gdy tak rozmyślał – nagle zauważył na ławce coś ciemnego. Oczywiście kobiety zapomniały czegoś ze sobą zabrać, ale czego? Ostrożnie zbliżył się do ławki i zobaczył damską torebkę. Dotknął jej. Była przyjemną w dotyku – taką miękką i elastyczną.
„No i masz ci los: torebki zapomniały” – pomyślał Tadeusz. Wstał szybko i spojrzał za odjeżdżającym autobusem. Krzyczeć nie ma sensu. Nikt by nie usłyszał. Być może kobiety wrócą tu po swą zgubę – zastanawiał się. Ale czy, mimo wszystko, nie powinien jej zabrać ze sobą? Bo czy, zanim kobiety nie wrócą, a on wsiądzie do swego autobusu, nie ukradną jej jacyś inni przechodnie? On przecież za chwilę będzie miał swój autobus…
Tadeusz usiadł obok torebki nerwowo patrząc to w stronę, z której będzie nadjeżdżało jego 714, to w stronę Warszawy, skąd obie kobiety mogłyby nawet na piechotę powrócić po zgubę. Ale minęło dziesięć minut, a tych – jak nie było, tak nie ma. W końcu podjechał jego autobus. Jeszcze raz nerwowo spoglądając w stronę Warszawy – wszedł ociągając się do środka. Odjechał trzymając w dłoniach kobiecą torebkę.
Gdy przybył do domu pierwszą rzeczą, którą uczynił to zajrzał do jej wnętrza. W środku – nic specjalnego: prosty telefon komórkowy, notatnik, maleńki długopis, kosmetyczka, chusteczka haftowana, cienkie czarne rękawiczki, bardzo małe, na miniaturową rączkę.
Jednak te proste przedmioty ekscytowały Tadeusza. Przecież wszystkie należały do owej tajemniczej brązowookiej nieznajomej! Mało tego: dawały mu szansę, aby ją ponownie zobaczyć. Scenariusz będzie taki – i chłopak zaczął snuć kolejne scenki: „kobiety wrócą i będą szukały torebki, a najpewniej już to uczyniły… A potem, gdy nie odnajdą, potem ona zadzwoni, być może z mamy telefonu, na ten właśnie telefonik, który jest w torebce… wiadomo: żeby poczynić zwiad, gdzie się teraz znajduje. Telefonik, oczywiście, odbiorę i będę miał okazję umówić się z dziewczyną na spotkanie. Po zwrocie zguby dziewczyna na pewno zaprosi mnie na kawę. A potem ja – w rewanżu – następnego dnia zaproponuję jej spacer. Na pewno mi nie odmówi… Czyż los nie okazał się dla mnie hojnym? Okazał. Teraz tylko muszę cierpliwie czekać…”
Ale, o dziwo, czas mijał, noc przeszła, nastąpił pachnący wilgocią świeży poranek, w którym, jak w dziecięcym kalejdoskopie przeplatały się słoneczne i pochmurne barwy, w krotce przyjdzie Helena, a… telefonu od tajemniczej dziewczyny jak nie było, tak nie ma.
„Była w takim stanie, że aż nie zauważyła zguby torebki? Niewiarygodne. A może jest jej wszystko jedno?!” – Rozmyślał Tadeusz.
Leniwie przerzucał kartki notesika dziewczyny – nic specjalnego: poprzyklejane do stronic czterolistne koniczynki, powypisywane powiedzonka z literatury, w tym z Biblii, masę nudnych informacji, typu: ceny niektórych leków, rady odnośnie metod szydełkowania, jakieś adresy, nazwiska, imiona… I nic ciekawego. Przejrzał także telefon – na koncie pozostało w nim niewiele impulsów, lista abonentów też nie była długa. „Być może nie potrzebuje już z tego niczego? Ale telefon, choć prosty, jednak nowy, i torebka jest w całkiem dobrym stanie”. Do kosmetyczki Tadeusz postanowił nie zaglądać. – Bo i co tam może być ciekawego? Ponownie zerknął w telefon. Znalazł w nim kilka zdjęć. Na jednym rozpoznał dziewczynę, którą widział na przystanku autobusowym.
W tym momencie nad drzwiami wejściowymi zaterkotał dzwonek.
*
Helena zapaliła cienkiego papierosa i niedbale przesunęła do siebie zwitek banknotów. Z rumieńcami na twarzy zaczęła je przeliczać.
– Jeszcze jeden taki szpas i wyjdziemy z długów, – powiedziała, zakończywszy kalkulację. Tadeusz leżał na kanapie. Jej włosy rozwijając się z loków opadały na ramiona, niebieskie oczy lśniły zwycięsko. Potem zgasiła i zgniotła papierosa w popielniczce, ponieważ wiedziała, że jej nałóg niechętnie jest tolerowany przez Tadeusza. Jej nabrzmiałe wargi były w kolorze wiśniowym, pod wpływem emocji zrobiły się jeszcze bardziej nabrzmiałe. Pod rozchełstaną bluzką uwodzicielsko prezentowały się kształtne piersi. – To jaki będzie następny krok, Tadeuszku? Numer z lalką? – Zapytała.
Tadeusz mimowolnie zmarszczył brwi.
– Nie zapominaj, że za nią musimy odpalić Natanowi sporo kasy, – powiedział.
Wyczuła jego nastrój, przywarła do niego całym ciałem i pogładziła po włosach.
– Ale ty masz takie umiejętności. Byłby obciach, gdybyż z nich nie korzystał.
– Tak, ale nie kosztem żerowania na ludziach. – Zauważył Tadeusz.
– Dlaczego żerowania? Przecież dajemy im nadzieje. Uspakajamy ich. I to niemało.
– A potem, kiedy tamta zechce nas odnaleźć?
Helena z politowaniem spojrzała do góry.
– Nie zechce. Przejrzałam tę damulkę. Typowy okaz mitomanki.
– Jak możesz…Nie mów o niej tak… – powiedział Tadeusz.
– Poza tym, przecież my natychmiast stąd wyjedziemy. I będziemy żyć jak wolne ptaki. Ja – wreszcie zobaczę południowe morza i tę piękną plażę w Rimini. – Rozmarzyła się, – Do tej pory rodzice co najwyżej brali mnie nad jezioro. Bo zawsze brakło pieniędzy. A teraz – teraz pojadę nad Adriatyk. Pod nogami będzie szeleścił biały piasek, nad falami – krzyczały mewy, i z tomikiem poezji będę leżała na białym piasku. I ty obok mnie, kochany…
I Helena delikatnie pocałowała Tadeusza w usta wtulając się w niego całym ciałem.
Za oknem znów zbierały się chmury, zwiastując kolejne deszcze.
*
Nieznajoma dziewczyna, która straciła torebkę, przez cały dzień nie opuszczała jego myśli. W końcu zrobił to, co powinien był już na początku: wyświetlił książkę telefoniczną komórki i wybrał numer najbardziej naturalny, zatytułowany „Mama”. Wydawało mu się, że „mamą” była kobieta, która towarzyszyła jej na przystanku autobusowym. I z resztą, zaraz się to okaże… Ale telefon – uparcie milczał, nie odpowiadał. Potem wykręcił pierwszy z brzegu numer, jakiegoś Eugeniusza. „Eugeniusz”, z kolei, był poza zasięgiem.
Potem zaczął wybierać numery systematycznie: jeden po drugim. Według listy. I nawet to nie pomogło. Nie odezwała się ani jedna osoba, albo odzywał się komunikat: „abonent jest czasowo niedostępny”. Rozgniewany Tadeusz już zamierzał walnąć telefonem z balkonu o asfalt, gdy nagle aparat ożył sam, dźwięcząc łagodną melodyjką.
W słuchawce rozległ się głos starszego pana.
– Dario, witaj! Tutaj Lucjan. I jak twoje sprawy?
Tadeusz, kaszlnąwszy, niepewnie się odezwał:
– Przepraszam, ale tu nie Daria…
Na drugim końcu – konsternacja:
– Tak? To proszę mi wybaczyć, widocznie wybrałem zły numer, – i nieznany Lucjan natychmiast się rozłączył.
– Proszę zaczekać! – Krzyknął Tadeusz, ale w słuchawce odpowiedziała mu już tylko cisza.
Natychmiast wybrał połączenie zwrotne, niestety – linia była zajęta. Najwyraźniej niejaki Lucjan do kogoś także od razu oddzwaniał.
Po odczekaniu kilku chwil Tadeusz ponownie wybrał numer Lucjana.
Ten – tym razem odezwał się napastliwym głosem:
– Kim pan jest?… Nie znam pana. Kto panu dał ten telefon?
Tadeusz w krótkich słowach opowiedział, jak ostatniej nocy znalazł torebkę z telefonem, ale Lucjan sprawiał wrażenie, jak gdyby nadal nic nie rozumiał.
– A kim pan jest dla Darii?
– Ja? Nikim. Zwykłym przechodniem. Po prostu znalazłem telefon i postanowiłem zwrócić go właścicielce…
– Tak, to taka sprawa… No cóż… Ten telefon należy do jednej z moich byłych studentek. Uczyłem jej literatury.
– Ma na imię Daria?
– Tak, Daria Poślednicka. Dobra dziewczyna. Ostatnio jakoś niespecjalnie szczęści się w jej życiu. Była podłamana, miała problemy. Cóż, w ogóle, to nie jest rozmowa na telefon a i nie mam powodów, aby ujawniać sekrety mojej studentki. Ale byłoby miło, gdyby zwrócił pan jej tę zgubę. Ona i tak ma już dość w życiu problemów.
Tadeusz żachnął się.
– Chętnie zwróciłbym, ale nie wiem, gdzie ona mieszka i jak się z nią skontaktować. Czy mógłby mi pan jakos pomóc?
Lucjan zamilkł na chwilę.
– Ja także nie znam jej adresu. Ostatnio, nie komunikuje się ze mną, nie odpowiada na telefony.
Tadeusz zdziwił się:
– Czyżby w dziekanacie też nie mieli do niej kontaktu?
Lucjan jakby zreflektował się:
– Tak, oczywiście, można by w ten sposób…
Tadeusz natychmiast przejął inicjatywę.
– Proszę podać mi adres dziekanatu. Sam się tym zajmę.
*
Rozmowa zakończyła się już jakiś czas temu, ale on – Tadeusz, wciąż stał na balkonie i patrzył na zginające się drzewa pod porywami wiatru. Rozmyślał o życiu. W pewnej chwili wzdrygnął się, chwycił kurtkę i wybiegł na dwór. Chciał biec po mieście, wdychać otumaniające zapachy wiosny.
Burza ustąpiła, słońce świeciło wśród zielonych liści i białych kryształków wilgoci. Dzwoniły opadające podeszczowe krople błyszcząc diamentowym blaskiem. Przeskakujac przez ciemnobłękitne kałuże, przez połamane gałęzie drzew, Tadeusz zatrzymał się przed czteropiętrowym muralem zamalowaną przez jakiegoś artystę fantastycznymi, ognistymi barwami. Sprawdził adres i ruszył chodnikiem usypanym gdzieniegdzie połamanymi po burzy gałęziami, dalej – za blokiem, w kierunku niewielkiego osiedla, w którym wszystko było jak w miniaturze: niskie ogrodzenia, krzewy, małe ogródki, ławki pod drzewami usypane płatkami kwiatów jabłoni, schludne grządki z kwiatami.
Już z daleka ujrzał numer nad zieloną klatką: 38. W tym samym akurat momencie wychodziła z budynku młoda kobieta, z białą przepastką we włosach. Wiatr rozwiewał jej sukienkę i owiewając zgrabne nogi podkreślał kształtny łuk bioder. Tadeusz chciał spytać o dokładne usytuowanie poszukiwanego bloku, ale stanął jak wryty. Kobieta, która zamykała bramkę na zatrzask, była mu dziwnie znajomą. Najprawdopodobniej była to ta, której szukał, choć bardziej czuł to intuicyjnie, niźli faktycznie rozpoznawał.
Fatum? Nie inaczej… Bo zaraz potem obraz zaczął się rozwijać jak stare zwiniątko – tak oto i odsłaniała się ona, i zaczął już rozpoznawać jej rysy, kształty, które coraz bardziej przystawały do tychże, które uchowała jego stęskniona wyobraźnia. Gdy dziewczyna ledwie co rzuciła na niego spojrzeniem, od razu poczuł ciepło jej smutnych brązowych oczu. Ta – być może dostrzegając jego reakcję, natychmiast spuściła wzrok i chciała iść dalej, gdy tymczasem on, zrobiwszy krok w jej stronę, zapytał:
– Dzień dobry! Przepraszam, czy to może pani Daria Poślenicka?
Dziewczyna wzdrygnęła się, rzuciała na Tadeusza spojrzenie, skinęła głową i powiedziała ze smutkiem:
– Tak, to ja… Daria Poślednicka, – poprawiła na prawidłowe brzmienie swego nazwiska.
Tadeusz z zakłopotaniem kaszlnąwszy do dłoni od razu powiedział:
– Proszę Pani… Zapomniała pani zabrać torebki z przystanku… Przyniosłem wraz z telefonem w środku. I wszystkim innym, co było. Wszystko na swoim miejscu… – Nie rozumiał, dlaczego mówił o tak wielu szczegółach.
Dziewczyna podniosła głowę. Teraz jej włosy wybiły się spod opaski, rozwiewając pod gałęziami kwitnącej jabłoni. Na tym romantycznym tle wyglądała naprawdę pięknie.
– Czyżby znalazł pan moją torebkę? A ja machnęłam na nią ręką i nawet już o niej nie myślałam. – Powiedziała cichym, głębokim głosem, nie odrywając oczu z chłopaka.
Tadeusz zdziwił się:
– Ale dlaczego? Tutaj są… cenne rzeczy, które mogą być ważne dla pani.
Pokręciła głową.
– Myślałam, że jeśli już dostała się w niepowołane ręce, to nie warto szukać…
Tadeusz wyjął z reklamówki torebkę i podał dziewczynie.
– Proszę. Oto ona…
Daria ostrożnie wzięła torebkę i trochę z roztargnieniem, jakby widziała ją po raz pierwszy, otworzyła klamerkę i natychmiast zamknęła, niezgrabnie podnosząc jaśniejące, piwne oczy na Tadeusza.
– Tu wszystkie rzeczy… wszystko jest w nienaruszonym stanie, – powiedział przekonująco.
Skinęła głową i zadała bardzo naturalnie spytała:
– A jak mnie pan znalazł?
Opowiedział w skrócie nie odrywając od niej oczu:
– Przez dziekanat. Pan profesor…
Daria, jakby coś zgadując kiwnęła głową. Potem uważnie spojrzała Tadeuszowi w oczy:
– Dlaczego… Dlaczego pan to dla mnie zrobił? Dlaczego mnie pan szukał?
Tadeusz sam nie spodziewał się po sobie takich magicznych słów, ale pewne, że je wypowiedział. I że zabrzmiały właśnie tak:
– Dlatego, bo pokochałem panią.
Dziewczyna wzdrygnęła sie, zachwiała, jej usta z lekka otworzyły się, jakby zbierając powietrze, a Tadeuszowi przyszło ją, koniec końców, podchwycić i wesprzeć ramieniem, gdyż niemalże upadała.
– Jak to? – Od razu spytała nie wyswobadzając się z jego rąk.
Stali obok siebie jak zaczarowani. Wiatr szeleścił gałęziami kwitnących jabłoni. Brzęczały pszczoły, było cicho, ulica jakby zamarła, nie przejżdzały nawet żadne samochody, po chodniku nie szedł ani jeden przechodzień… Cały świat zamarł i przyglądał się tym dwojgu.
Patrząc na nią w końcu odezwał się:
– Zobaczyłem panią na przystanku autobusowym. Wtedy widziałem panią jedynie w maleńkiej wysepce światła, nad drzwiami wejściowymi autobusu i wtedy zrozumiałem, że… zakochałem się w pani.
Dziewczyna nagle uśmiechnęła się:
– Więc to była miłość od pierwszego wejrzenia?
– Najprawdopodobniej… I wtedy obiecałem sobie panią odnaleźć.
Ze zdziwieniem ale i z radością patrzyła na niego, a w jej oczach połyskiwały wesołe iskierki:
– Ale kim pan jest? Ja przecież pana zupełnie nie znam…
Tadeusz odpowiedział poważnie:
– Ja? Ja jestem czarodziejem.
Roześmiała się, najwyraźniej biorąc słowa chłopaka za dobry żart.
– Prawdziwym?
– Oczywiście.
Powoli, jakby poddając się jakieś sile, ruszyli alejką usianą zerwanymi gałązkami i kwiatami, w miasto. Szli pod rękę i milczeli. Ona uśmiechając się szła z torebką, a on – poważny i skupiony, kroczył, niczym minister rządu. Może nawet premier.
– Jak masz na imię, czarodzieju? – Zapytała z uśmiechem, w sposób naturalny przechodząc na „ty”.
– Tadeusz.
– No proszę, jakie piękne literackie imię… – Zachwyciła się szczerze. – A czym się zajmujesz na co dzień?
– No, wykonywaniem czarów. Naprawdę.
– Poważnie?
– Jak najpoważniej. Teraz pomagam pewnej kobiecie odnaleźć syna.
Uśmiechnęła się:
– No, no… To znaczy, że jesteś bardzo szlachetnym czarodziejem!
On, z kolei, spytał:
– A ty, Dario, co studiujesz?
Spytał, choć odpowiedź od dawna znał.
I szli sobie, oszołomieni tym, co się z nimi stało, a wiatr szumiał nad ich głowami i szumiała, dzwoniła, pluskała się, radowała wiosna, i coś dźwięcznego śpiewały ptaki, i chyba anioły patrzyły nawet na nich z nieba.
Nogi same doprowadziły ich do miłej ławeczki pod gałęziami kwitnącej wiśni, na której usiedli i długo, długo siedzieli z rzadka się odzywając, trzymając się za dłonie. Dla wzajemnego wyrażenia ich uczuć codzienny człowieczy słownik nie wymyślił niczego. Pewno chyba tylko dlatego milczeli…
Potem znów ruszyli na spacer i szli, dopóki latarnie nie zapaliły swych żółtych lampek, a na purpurowym niebie nie zaczęły migać – najpierw nieśmiało chowając się za chmurami, a potem coraz jaśniej – czarodziejki gwiazdy.
Stał przed jej klatką i wciąż nie mógł się z nią pożegnać. Kropelki ciepłego wiosennego deszczu lśniły na jej twarzy, jak perełki. Dotknął ustami czoła dziewczyny i zaczął czule pozbawiać je kropelek. I W końcu, gdy dziewczyna westchnąwszy nieśmiało zamknęła oczy – ich usta łapczywie się zetknęły.