Ulice i brukowany chodnik owinął całun białej mgły. Zadumane drzewa z zasmuceniem szumiały koronami, roniąc z gołych gałęzi szklane podeszcowe łezki. Blaszane i ceramiczne pokrycia dachów lśniły wilgocią. Pod stopami czerniło się i wzdrygało jesienne listowie. Długobrody dozorca zamiatał chodnik, wygrabiając z jego szczelin podczerniałe liście. Dym z jesiennych ognisk żmijką ulatywał do chmur, grając w psotne gierki z poranną mgłą.
Czesław i Gosia, głośno człapiąc po chodniku, doszli do skrzyżowania. Dziewczyna ewidentnie denerwowała się. Przeczucie, że oto rozstrzyga się jej los zniewalało ją z całą siłą. Dobrze, chociaż, ze przyjemnie było iść, czując rękę Czesława, który zresztą sam, z jakimś śmiertelnie poważnym zachwytem spoglądał na świat, tak magicznie dla niego odmieniony w ciągu ledwie kilku ostatnich godzin.
Nagle pod mleczną zasłoną mgły zaświeciły ogniki jakiś zwierzęcych oczu.
– Stój! – Gwałtownie powiedziała dziewczyna. – Chyba już po nas…
Skinęła głową do przodu. Czesław spojrzawszy we wskazanym kierunku ujrzał zarys sylwetki dużego czarnego psa, podobnego do teriera. W oczach zwierzęcia połyskiwał żar i miało się wrażenie, jakby jego źrenice były poprzebijane igłami.
– No, co ty? To tylko psisko.
– To jego psisko! Ścisłej: groźny pies… Zobacz, zjawił się, jakby znikąd, jakby miał kogoś wyśledzić… I właśnie wykonał zadanie. To bardzo niebezpieczny zwierz. Od takiego szpiega nie da się nigdzie uciec. – Powiedziała poddenerwowana dziewczyna.
– Eee tam! Dawaj, zaraz go przegonię! Stoi nam przecież na drodze. – Powiedział Czesław.
– Obawiam się, że to nic nie da. Lepiej skorygujmy nasz plan i zawróćmy. Możemy skręcić w alejkę, obok której przechodziliśmy. Stamtąd, niedaleko będzie do skrzyżowania, gdzie zatrzymują się tramwaje. – I nie czekając na reakcję chłopaka zdecydowanie chwyciła Czesława za rękę prowadząc go za sobą w przeciwnym kierunku.
Czesław obejrzał się. Czarnego teriera połknęła mgła.
Dziesięć minut później siedzieli w rozdzwonionym wagoniku tramwaju, który przelatywał przez mgłę, jak samolot przez chmury. Gosia wpatrywała się w szaro-białe ściany kłębiących się mgieł i zdawało się jej, że co chwila przezierały przez nie oczy czarnego psa. Na szczęście wkrótce świetliki definitywnie zatonęły w białym całunie.
Mgła stopniowo zaczęła rzednąć, rozwiewać się, zakręcać w boczne uliczki, opadać na mokre chodniki, na podgniwające ciemnobrązowe liście. Tramwaj drżał. Czesław trzymał ręką w pasie Gosię wyraźnie czując jej ciepło; dotyk jej dłoni dodawał mu odwagi i energii.
Wyszli na kraciasty, jakby pancerz żółwia, chodnik, przeszli przez plac, ale, gdy już skręcali w stronę majowej alei Czesław nagle poczuł niepokojący stukot serca. Przy wejściu do klatki ujrzał kołyszące się na wietrze włosy swego własnego ojca. „Staruszek” denerwował się czymś, przecierając okulary, chodząc tam i z powrotem. Trzymając się za ręce chłopak z dziewczyną szybko podbiegli do klatki.
– Tato!
– Nareszcie! – Andrzej Piotrowski zrobił krok naprzód. Rzuciwszy okiem na Julię chwycił dłoń Czesława. – Gdzie ty żeś przepadł, chłopaku? Przez całą noc cię nie było! Prawie odchodziłem od zmysłów. Obdzwoniłem wszystkich twych przyjaciół i znajomych! A ty co?
– Tato, wszystko ci wyjaśnię… – Czesław zmieszał się, ale natychmiast pozbierał. – Tato, poznaj… to jest Gosia.
Piotrowski wnikliwie przyjrzał się dziewczynę, po czym skinął głową nie przedstawiając się. Chłopak kontynuował:
– Tato, tak się złożyło… Nie mogłem postąpić inaczej. Gosia była w wielkim niebezpieczeństwie. Byłem zmuszony pobiec jej na ratunek!
Piotrowski surowo zachmurzył swe cienkie, siwe brwi.
– Jakie znowu wielkie niebezpieczeństwo?
Do rozmowy włączyła się Gosia. Niepewnie próbowała wyjaśnić:
– Tak się zdarzyło, że… no, zostałam porwana… Czesław, jak prawdziwy rycerz, uratował mnie! Dlatego chciałam panu podziękować za pana syna. Jest prawdziwym mężczyzną!
Piotrowski założył okulary, pokiwał głową:
– Tak, oczywiście. – Westchnął. – Nie mógł postąpić inaczej. Może i na twym miejscu postąpiłbym identycznie, synu… Zwłaszcza, że Gosia jest tak ładną i uroczą dziewczyną. Rozumiem cię. Dobrze zrobiłeś. Chociaż mogłeś zostawić kartkę, lub… oddzwonić!
Czesław, dławiąc się, zaczął wyjaśniać:
– Nie miałem szans cokolwiek napisać. Liczyła się każda sekunda…
– No tak… – Piotrowski kiwnął głową. – Wybiegłeś ratować dziewczynę. No dobrze… A teraz odpowiedz mi na takie pytanie: a po matkę nikogo nie wysyłałeś?
Czesław zdziwił się:
– Po matkę? To mamy nie ma w domu?
Piotrowski rozłożył ręce:
– Twoja mama przepadła. Zapadła się pod ziemię. Godzinę temu wybiegła na klatkę, potem przed blok, wsiadła, podobno do jakiegoś samochodu i odjechała.
Czesław był wstrząśnięty.
– Jak to, odjechała? Bez ciebie? Dlaczego jej nie zatrzymałeś, albo, przynajmniej, nie pojechałeś razem z nią?
Ojciec z zamieszaniem i z jakąś desperacją w oczach, po raz kolejny rozłożył ręce i powiedział cicho:
– Tak… Nie zdążyłem… to wszystko stało się tak szybko. Dzwonek do drzwi – a ja, choliwcia, byłem akurat w łazience. Słyszałem jakąś krótką rozmowę, potem szum na przedpokoju i wyszła za drzwi.
Czesław przełknął ślinę.
– A czy wzięła coś ze sobą, jak wychodziła? Sprawdziłeś?
– W tym cała rzecz, że nic. Pieniądze i nawet swój ulubiony kapelusz zostawiła w domu. Na podomkę po prostu zarzuciła płaszcz i wyszła. Jakby na chwilę.
Po ulicy przejechał samochód z włączonymi głośnikami, przez które reklamowano występy cyrku, ale nawet nie zauważyli go. Siedzieli na osiedlowej ławce i byli zamyśleni w jakieś bezwolnej desperacji.
– Zgłosiłeś na policję? – odezwał się w końcu chłopak.
– Na razie nie. Mogą zacząć poszukiwania dopiero po ubyciu jakiegoś czasu…
Gosia zmarszczyła brwi i łamiącym się głosem powiedziała:
– To wszystko przeze mnie… To moja wina.
– A ty, o czym? – Odezwał się szorstko Piotrowski.
– O tym… To jego sprawka. Mojego ojczyma.
– Twego ojczyma? Czemu, dziewczyno, tak uważasz? – Zapytał Piotrowski mierząc Gosię pytającym spojrzeniem.
– Myślę, że to mógł być tylko on. Nikt inny.
– Sąsiadka z pierwszego piętra powiedziała mi, że matka wsiadła do wielkiej czarnej limuzyny. Marki samochodu nie potrafiła określić… Ja nic z tego nie rozumiem!… Aha! Był z nią wysoki, chudy mężczyzna.
– Zgadza się. Ojczym! Mówiłam przecież!
Piotrowski szybko podniósł się z ławki.
– Skoro tak, no to teraz powiedz mi, jak mam znaleźć twego ojczyma? Jak do niego trafić?
Gosia bezradnie wzruszyła ramionami.
– Nie wiem… A zresztą, nie ma co go szukać – sam nas znajdzie. To właśnie ja będę dla niego żywą przynętą.
Czesław, który z niezwykłą ekscytacją śledził rozmowę, rzekł w końcu stanowczo:
– Dość tego. Emocje są złym doradcą. Będziemy się przelicytowywać, a to tylko pogorszy sprawę.
Gdy w oczach Gości zabłysły łzy Czesław objął dziewczynę:
– Daj spokój. Nie martw się. Nikt nie zamierza oddać cię temu wiedźminowi!
Piotrowski westchnął:
– Powiesz mi, dziecko… choć jego nazwisko?
– Janusz Babicki.
Piotrowski na chwilę zamyślił się.
– A jak można by go znaleźć?
– Jego się nie szuka, – odpowiedziała, – Nie ma sensu. On sam odnajduje tych, których uzna dla siebie za niezbędnych… – Dziewczyną zatrząsło od negatywnych emocji. Miała wrażenie, że z jej powodu cierpią wszyscy niewinni ludzie, więc poczuła się źle. I dokończyła: – Ma pan z mego powodu tyle problemów…
Ale z bliska spojrzawszy w oczy Piotrowskiego nagle zauważyła, że jego spojrzenie skupia się na czymś w oddali. Nie odrywał od tego czegoś wzroku. Spojrzała na Czesława. Jego spojrzenie skupiało się na tym samym. Odwróciła się. Po przeciwnej stronie ulicy, pod łukiem estakady, ujrzała znanego jej czarnego psa ze świecącymi oczami. Pies nie zwodził z ich trójki swych przenikliwych patrzydeł.
Czesław zawołał:
– To jego pies! On nas śledzi.
Ojciec odwrócił się i spojrzał na syna. W oczach Piotrowskiego zapaliła się iskierka nadziei.
– To jego pies? Czyli… idąc za nim możemy trafić do właściciela?
Ostatnie pytanie było skierowane raczej do samej dziewczyny. Ta – szybko odpowiedziała:
– Tak. Wystarczy iść śladem psa. Doprowadzi nas do ojczyma.
Jesienna baśń – spis rozdziałów