Stare domy z pochyłymi brązowymi dachami stopniowo pokrywała zasłona budzącej się ze snu mgły. Wystające balkony podobne były do ptasich gniazd. Pies nie spiesząc się przebierał łapami, nie omijając kałuż, a przy tym nie zostawiając po sobie śladów. Za nim podążali po chodniku Gosia i Czesław z ojcem.
Piotrowski wysłuchawszy szczegółowej relacji syna, powiedział:
– Jakby co, jesteśmy akurat niedaleko ulicy „Trzech mnichów”. To pójdźcie teraz do tego antykwariatu. Ty, mój synu, jako prawdziwy mężczyzna musisz chronić swoją dziewczynę. Psa biorę na siebie. Postaram się spotkać z Babickim. I spróbuję z nim ponegocjować.
Gosia gorąco zaprotestowała:
– To nie fair! Zostawiać pana samego! Pan nawet nie wie, jaki to niebezpieczny człowiek! Po nim można się spodziewać wszystkiego najgorszego!
– A ja uważam, że tata mówi rozsądnie. Przecież gdybyś przyszła do ojczyma, to tak, jakbyś dobrowolnie poddała się jego woli. Myślę, że ojciec będzie w stanie sobie z nim poradzić. – Powiedział Czesław.
– Dzieci, naprawdę szkoda dyskusji, nie mamy już nawet na nią czasu. Nikt nie wie, do czego tamten jest zdolny… Zaraz miniemy zaułek i stamtąd już rzut beretem do antykwariatu… Idźcie tam i czekajcie na pana Patryka. Ja pójdę za psem, na spotkanie…
Czesław natychmiast pociągnął za sobą Julię i zniknęli w niebieskawym półmroku zaułka.
Piotrowski ruszył prosto na psa. Ten – zastygł w miejscu i warknął głucho, nie zwodząc oczu z mężczyzny. Piotrowski również się zatrzymał.
– Ależ mam ciebie dość! Ciągle tylko węszysz dookoła i węszysz! Proszę bardzo. Oto jestem. Przyszedłem do ciebie. – Zwrócił się do psa Piotrowski i zrobił groźny krok naprzód. – Muszę porozmawiać z twoim panem. To dla mnie bardzo ważne. Idź i wskazuj drogę! Do pana, do pana, do domu! No już, dawaj!
Im bliżej Piotrowski podchodził do parku, tym emocje w nim coraz bardziej rosły. Minęli bramę, są już w środku. Mężczyzna rozejrzał się. Ogromną misę nieczynnej fontanny zdobiły wzory jesiennych żółto-szkarłatnych liści. Te same liście usiane były wszędzie wokół na chodnikach i ławkach.
I oto na jednej z nich siedział, zrzucając z siebie opadające co chwila z drzewa liście, wysoki jegomość w długim czarnym płaszczu. Pies zatrzymał się obok i zaczął mu lizać ręce, demonstrując lojalność wobec swego pana.
Starszy człowiek o imponującej jak na swój wiek posturze pogłaskał psa i podniósł wzrok. Wyblakłe oczy, które zapewne kiedyś były błękitnymi, przenikliwie spojrzały na ojca Czesława. Ten – natychmiast poczuł na swych plecach ściekające strużki chłodnego potu. Dla Piotrowskiego, ów mężczyzna, który siedział na ławce, dosłownie wyglądał jak duch!? Ale, nie poddając się fantasmagoriom i emocjom zebrał się na odwagę, przezwyciężył w sobie poczucie grozy, po czym hardo powiedział:
– Proszę posłuchać… Nie wiem, kim pan jest, ale chcę żeby mi pan wyjaśnił, jakim prawem uprowadził pan moją żonę i zorganizował nadzór nad moim synem? Rozumiem, że może ma pan jakieś osobiste motywy… Ale, żeby tak bezceremonialnie, tak bezczelnie, nie licząc się z innymi ludźmi rozwiązywać swoje problemy! Kto panu na to pozwolił? – Piotrowski mówiąc to wszystko czuł, że chyba wyraża się zbyt emocjonalnie, napastliwie, tym bardziej pokorne milczenie nieznajomego skłoniło go do stosowania bardziej umiarkowanego tonu, – Szanowny panie! Proponuję panu ugodowo zakończyć tę butę. Proszę mi zwrócić żonę, a wtedy zaniecham powiadamiania stosownych organów o całym tym mającym tu miejsce nagannym wydarzeniu.
Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się, a po chwili powoli stłumionym i poważnym głosem powiedziałi:
– Jak wszyscy maluczcy ludzie – jest pan bardzo arogancki i dumny. Jeśli idzie o mnie, to ja aż do ostatniej nocy nie znałem i nie zamierzałem tknąć ani pana syna, ani nikogo z pana rodziny, to nie ja przeszkodziłem pana synowi, to pana syn brutalnie wszedł mi w drogę. A czegoś takiego tolerować nie zamierzam… – Babicki zrobił pauzę, aby świdrująco spojrzeć w rozszerzające się z emocji oczy Piotrowskiego, po czym spokojnie kontynuował:
– To pana syn, jako pierwszy, napadał na mnie i okaleczył. Już sam ten fakt jest bardzo brzydki i bardzo naganny moralnie, i tylko przypadek sprawił, że w odwecie nie rozmazałem go na asfalcie jak maleńkiego robaka. Proszę mi wierzyć: żaden byłby to dla mnie problem…Ale syn pana również zabrał mi najcenniejszy skarb – moją narzeczoną. Potem ukrył ją. Zdecydowałem więc zabrać mu matkę, tym samym pana żonę. Teraz jesteśmy kwita…
Piotrowski zaśmiał się gorzko:
– Ta młodziutka dziewczyna, Gosia, to pana narzeczona? Przepraszam, ale ile ma pan lat? Ponadto, zamierza pan ożenić się z nią wbrew jej woli. I to jest nie do przyjęcia! To jest przestępstwo. Jeśli chodzi o mojego syna – uważam, że postąpił stosownie do okoliczności, jak prawdziwy mężczyzna…
– Tak, Małgorzata jest moją narzeczoną! I jakim prawem miesza się pan do mojego osobistego życia? Ono w ogóle nie powinno pana obchodzić. Jeśli chce pan jeszcze ujrzeć własną ukochaną żonę żywą… W przeciwnym razie przyniesiona zostanie panu jej głowa!
Piotrowski dusił się ze złości. Chwycił nieznajomego za płaszcz i zaczął się z nim mocować.
– Żądam, słyszysz, żądam natychmiastowego zwrócenia mi mojej Oleńki! Rozumiesz mnie, ty upiorze?! Oddaj mi moją Oleńkę!
Ledwie to wyartykułował, a natychmiast poczuł, jak dłonie zrobiły mu się chłodne i stracił grunt pod nogami. Ręce zwisały bezwładnie, jakby połamane. Ziemia przed oczyma Piotrowskiego zawirowała i usunęła się gdzieś na bok. Miał wrażenie, iż razem z Babickim unoszą się gdzieś w powietrzu. Krzyknął z przerażenia. I zemdlał…
Ocknął się leżąc na obcej skórzanej kanapie. Pokój pogrążony był w ciemno-szarym półmroku. Płonął kominek, w którym dziwacznym karmazynem połyskiwały, łamały się płomienie. Przed kominkiem w formie niewielkiego dywanu rozłożona była niedźwiedzia skóra. Na niej, z wywieszonym językiem, leżał czarny pies. Ściany ozdabiały malowidła przedstawiające sceny biblijne, w tym: żydowską księżniczkę Salome z głową Jana Chrzciciela.
Czuł wściekły ból w kręgosłupie. Ledwie próbując wstać natychmiast jęknął. Wtedy drzwi od pokoju otworzyły się bezszelestnie. Weszła przez nie dziewczyna w brązowej sukni i białym fartuchu.
– Zaraz poczuje się pan lepiej. – Cicho powiedziała i podała mu lekarstwo.
Godzinę później Piotrowski mógł już pomalutku wstawać. Kuśtykając powoli podszedł do okna i odsłoniwszy ciężkie liliowe kotary spojrzał za okno. Nie było widać nic, poza mokrym przykryciem spiczastego dachu. Gdy odwrócił się – psa przy kominku też nie było. Stał za to na jego miejscu fotel bujany z wysokim oparciem, w którym, w długiej niebieskiej szacie z haftowanymi białymi gwiazdami wygodnie wylegiwał się Babicki. Sądząc po wyrazie twarzy – był w dobrym nastroju. Jego wąskie, spieczone wargi skręcał nieznaczny uśmieszek. Zaproponował Piotrowskiemu, aby usiadł obok.
– Teraz nie powinien pan zbyt dużo się poruszać, panie Andrzeju… Tak ma pan na imię, prawda? Dobrze, że wszystko nie skończyło się jakimś poważnym urazem. Mogło być gorzej… Okay! Proszę usiąść.
Piotrowski ciężko spoczął na krześle.
– Nie mam tu do czego zasiadać, – odezwał się ponuro. – Wypuści pan moją żoną?
– A pan w kółko o tym samym. Jest pan jeszcze słaby, musi pan tochę odpocząć, z niczym się nie spieszyć… Wezwałem ekspertów. Przyjdą tu za jakiś czas, obejrzą pana i podleczą. Proszę mi uwierzyć, pod moją opieką niczego złego nie stanie się ani panu, ani pana żonie. Będę rad mogąc tymczasem porozmawiać z tak uprzejmym i inteligentnym człowiekiem, – przemówił Babicki swym z lekka ochrypłym głosem.
Zadzwonił porcelanowym dzwoneczkiem, stojącym obok, na stoliku do gry w karty. Przez bezszelestnie otworzone się drzwi weszła pokojówka niosąc tacę z dzbankiem do kawy, cukiernicę i filiżanki.
– Zapraszam! – Zachęcił gospodarz.
Piotrowski nawet nie drgnął.
– Z czego pan wywnioskował, że w ogóle mam ochotę o czymkolwiek z panem tu rozmawiać?
Babicki machnął ręką.
– Rozumiem pana, będzie pan walczył o swoje szczęście. Ale ja także chcę walczyć o swoje, więc proszę i mnie zrozumieć. A Małgorzata – to moja ostatnia szansa, moja niteczka do nowego życia..
Piotrowski dzielnie spojrzał w jego wodniste oczy, by po krótkiej chwili przenieść wzrok na wiotką i cienką szyję, na białe jak porcelana ręce z wielkimi strumieniami żył.
– Przepraszam, ale tak naprawdę, kim pan jest? Czym się pan zajmuje? A tak w ogóle, ile ma pan lat?
Zamiast odpowiedzieć, Babicki rozlał do filiżanek kawę, po czym chwycił szczypcami kostkę cukru. Gdy para z gorącego napoju zakłębiła się nad porcelanowymi naczynkami podniósł stojące bliżej jego fotelu do ust, upił niewielki łyk i odstawił z powrotem na spodek.
– Chciałbym, aby mnie pan wnikliwie wysłuchał, nie przerywając. Wysłuchał mojej spowiedzi. Nie tak wielu ludzi na świecie wie cokolwiek o moim życiu… Trudno mi taki ciężar nosić w sercu. Ciężar przeżytych lat i uczynków. Proszę mnie wysłuchać, a być może wiele pan wtedy zrozumie…