Jesienna baśń- rozdział 5a

Młodość, Caterina, don Patricjo.

Spytał mnie pan, ile mam lat?… Tak, żyję od wielu lat, ponad trzystu! Ot – szczęściarz… mógłby ktoś pomyśleć, albo od razu uznać, że rozmawia z wariatem… Ani jedno, ani drugie… Ale najpierw, proszę, niech pan wysłucha mojej smutnej historii do końca.

Proszę sobie wyobrazić zepsutego młodzieńca, urodzonego w hrabstwie Willingen, w cater1dość zamożnej rodzinie. W młodości byłem pięknym lekkoduchem i wszelakie przyjemności życia ceniłem sobie bardziej niż cokolwiek innego. Już od najwcześniejszego dzieciństwa łowiectwo i służba wojskowa były moimi głównymi zajęciami.

Można mnie było często widywać w towarzystwie młodych pannic, potomkiń znamienitych rodów szlacheckich, galopującego po polach i lasach ze stadem psów łowieckich, a w przerwach – upajającego się przyjemnościami zmysłowymi z łatwo dostępnymi dziewczętami. Ale ojciec mój – hrabia, bardzo był zaniepokojony moim prowadzeniem się. Uważał, że umiejętność zaganiania zwierza i strzelanie do ruchomego celu, ale także wyżywanie się w czułostkach ze ślicznotkami to daleko nie wszystko, co mogłoby być i co powinno być przydatne w życiu młodego człowieka. I posłał mnie do elektora brandenburskiego na nauki. Elektor, surowo spojrzawszy na mnie, postawił warunek, że jeśli marzę o prestiżowym stanowisko doradcy przy dworze, to obowiązany jestem podjąć poważną i wszechstronną naukę.

Takim sposobem wszystko ułożyło się nie tak, jak chciałem. Marzyłem o sławie, męstwie i chwale, a musiałem obłożyć się książkami. W starym Uniwersytecie w Heidelbergu podjąłem studia na fakultecie z jurysdykcją. I natychmiast stało się coś nieoczekiwanego! Nagle poczułem nadzwyczajne pragnienie zgłębiania wiedzy i zasmakowywania jej, i to mi się naprawdę spodobało. W tym czasie, na uniwersytecie miał miejsce żywiołowy rozkwit humanizmu i liberalizmu, uczniowie mogli nosić świeckie ubrania, a nawet mogli swobodnie komunikować się z nauczycielami, a to jeszcze bardziej przyczyniło się do mojego pogłębienia zainteresowań nauką. Chciałem poznać wszystkie jej dziedziny, które były na świecie i z entuzjazmem zasiadłem za książkami. Okazało się jednak, wedle moich obliczeń, że życie jest tak krótkie, iż nie starczy mi czasu na przeczytanie nawet niewielkiej z nich części. Poczułem rozpacz i, czasem, do moich oczu napływały łzy i w gniewie ciskałem książkami o ściany. A potem siedząc pośród milczących stosów, jeszcze raz zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie zdołam przeczytać wszystkiego tego, czego chciałbym.

Z naukowych i duchowych głębin wyciągnęła mnie śmierć ojca. Wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie studiów zachorował i zmarł, a ja wróciłem na rodzinne włości, jak to się mówi, wejść w jego buty i stać się z obowiązku naturalnym sukcesorem. Przewiozłem do domu większość zakupionych książek i zbudowałem dla nich ogromną bibliotekę. Odtąd mogłem się teraz poświęcać indywidualnemu prowadzeniu badań i tworzeniu własnych dzieł. Moja pasja nie trwała jednak długo. Od nauki odciągnęła mnie wojna z sąsiednim hrabstwem. W tamtych czasach takie posąsiedzkie waśnie nie były rzadkością. Wojna toczyła się nie bardzo po mojej myśli. Straciłem część swoich żołnierzy podczas przeprawy przez bagna i zostałem pokonany. Sąsiedni graf spalił moje wioski i zniszczył uprawy. Ledwie udało mi się zakończyć waśń i zawrzeć niekorzystny dla mnie pokój.

Ale to właśnie w tych latach było mi sądzone doświadczyć czegoś najwspanialszego dotąd w mym życiu. Gdy przyjechałem w gości do swego wuja Otto – zostałem zniewolony! Jego bratanica Caterina, którą wcześniej, za jej pacholęcych lat widziałem wszystkiego przez ledwie kilka dni – teraz w kwiecie kobiecego wieku (i urody!) przyjechała do stryja uczyć się książęcej ogłady. Całe swe dzieciństwo i wczesną młodość Caterina spędziła z rodzicami w Transylwanii, w zamku w Braszowie, gdzie Ilja Otto-Bacus – jej ojciec – był znanym konstruktorem młynów powietrznych (wiatraków) i młynów wodnych… Zaprawdę, powiadam, piękniejszej kobiety nigdy dotąd w życiu nie spotkałem! Caterina była cudem nad cuda, przepiękną niewiastą o pysznie ciemno-miodowych, błyszczących jak dwa brylanty oczach, spod których przezierała czysta i dobra dusza białogłowy. O tak! … Te jej wielkie, mądre, przepełnione dobrodusznością oczy, ta czystość i misterium wrażliwego oblicza… I te usta – jak malinowy sok, które chciałoby się tylko całować i całować, no i wreszcie te ciemnokasztanowe włosy – lśniące południem, ale i anielska cera – przypominająca gładkością i kolorem owoc soczystej brzoskwini… O kołyszącym się pod suknią jędrnym biuście nie wspomnę… To wszystko, i co tu się dziwić – mnie, wciąż młodego chłopaka, najpierw podekscytowało, potem urzekło i na końcu zniewoliło.

Zaczęliśmy się spotkać, spędzać czas ze sobą, toczyć długie rozmowy. I stał się cud – uznałem, że to najmądrzejsza białogłowa ze wszystkich, jakie kiedykolwiek poznałem. Mądrzejsza nawet od niejednego grafa.

Caterina świetnie znała kilka języków, pisywała wiersze, oswajała dzikie zwierzęta, potrafiła trenować ptaki, interesowała się nauką i mogła podtrzymywać prawie każdą rozmowę. Nawet wtedy, gdy za sprawą jej młodego wieku i co za tym idzie: niedostatków wykształcenia w naukach ścisłych, nawet wtedy była wdzięcznym i doskonałym słuchaczem, chwytającym w locie wszelkie zawiłości wypowiedzi mędrców. Nigdy dotąd nie znałem i nigdy już potem nie poznałem kobiety równie mądrej i słodkiej, niż moja miła, niż jakże mi droga moja Caterina!

Zaczęliśmy spędzać ze sobą jeszcze więcej czasu. Mój Boże! Ileż głębokich miłych sercu i rozumowi biesiad przeprowadziliśmy… ileż przejawiliśmy wobec siebie wzajemnie delikatnych uczuć! Jak mógłbym zapomnieć te dni, kiedy ja, ciesząc się zaletami swej ukochanej dziękowałem losowi za tak szczodry z niebios dla mnie dar! Nie da się… I oczywiście… Ten tak bardzo płomienny nasz związek nie mógł ujść uwadze wuja Otto. Zaręczyliśmy się i przysięgli sobie dozgonną wierność.

W tym okresie życia byłem w siódmym niebie! Nasz ślub będący następstwem naszej wielkiej miłości tylko jeszcze dorzucił szczęścia do i tak szczęśliwego świata nas dwojga. Moja ukochana zachwycała się przyrodą, dbała abym się dobrze i mądrze odżywiał, czytała mi wiersze, słuchała z zainteresowaniem moich rozważań filozoficznych, uczestniczyła w eksperymentach fizycznych i chemicznych, którymi się wtedy zajmowałem, sama kleciła i podpowiadała mi różne ciekawe i mądre pomysły… Magiczne noce łączyły w jedność nasze giętkie, młode, spragnione siebie ciała, a za dnia – jak wicher galopowaliśmy na swoich szybkich koniach przez pola, łąki i lasy i, wydawało się – świat który nas otacza nie miał dla nas końca. Ale koniec był, pojawił się, przyszedł nagle i postawił go ktoś inny, ktoś wyżej nas…

A było to, jakoś tak, pewnego wrześniowego, jeszcze gorącego dnia, gdy udaliśmy się w góry na polowanie. Wszystko szło dobrze i jedynie pod koniec eskapady złapała nas burza. Pod strugami niemiłosiernego deszczu dotarliśmy do chaty poczciwego górala, weseli, ale przemoczeni do cna. W oddzielnej komnatce wpadliśmy sobie w ramiona. Caterina trochę narzekała, że jest jej zimno. Kochaliśmy się więc całą noc. Ale nad ranem dogoniła nas bieda. Nad ranem moja ukochana Caterina zachorzała i dostała silnej gorączki. Cała się trzęsła, kruszyna, łamało ją w kościach, to rzucało nią żarem, to zimnem. Raz za razem traciła przytomność.

Z wielkim trudem, nająwszy karoce z rączymi końmi, przewiozłem moją ukochaną żonę do domu. Niechże pan sobie wyobrazi moje uczucia w tym dniu!… Przeklinałem godzinę, w której zgodziłem się na tę fatalną eskapadę.

Oczywiście, że zarządziłem konsylium lekarskie. Dołączyli do niego tak bardzo ukochany przez nią jej ojciec Ilja (który specjalnie przyjechał ze swego Braszowa) i mój wuj. Przybyli najlepsi lekarze, ale zdrowie, biedaczki, niestety, nie poprawiało się. Poszedłem do świątyni i przez całą noc leżałem pokotem z braćmi zakonnymi modląc się do pana Boga o przywrócenie zdrowia mej najukochańszej Cateriny. Rano, dowiedziałem się, Pan Bóg niewiele zechciał mi pomóc. Moja Caterina powoli umierała.

W jednym z tych najsmutniejszych wieczorów, przebywając w komnacie chorej żony, obserwując, jak za oknem zacina deszcz, ogarnęła mnie wielka melancholia. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu z tyłu. Był to jeden z niewielu moich przyjaciół, wierny mi Thomas.

– Nie martw się, odwagi, bracie. Niebiosa wystawiają cię na wielką próbę, – powiedział.

– Ale po co? Za co  to? Dlaczego los jest tak dla mnie okrutny? – Z bólem powiedziałem, wznosząc ręce do góry.

– Byłeś szczęśliwy. A szczęście jest kruche i krótkotrwałe, – odpowiedział Thomas.

– Myślisz, że to już koniec? – Spytałem w rozpaczy.

– Trudno powiedzieć. Bardziej niż cokolwiek na świecie pragnę cię teraz wesprzeć i pocieszyć, ale… ciężko mi znaleźć słowa. Bądź silny, przyjacielu… Zastanawiam się, co jeszcze można by dla Cateriny uczynić? I chyba już tylko… Tak! Została jeszcze jedna, ostateczna możliwość…

– Jaka możliwość? Mów szybko, zrobię wszystko, oddam za zdrowie mojej ukochanej Cateriny wszelakie bogactwa i nawet moje życie!

– Można by spróbować zwrócić się do doktora don Patricio, – powiedział Thomas.

– Doktor don Patricio? A z czego on jest znany? – Zapytałem bez przekonania, nie wierząc już w żadne cuda medycyny.

– Mówią, że to dobry lekarz. On jest z bardzo dalekich krain na Wschodzie, ale ostatnio przyjechał do nas w jakiś tajemnych sprawach. Dowiedziałem się o don Patricjo z dworskich plotek. Mówią, że czyni cuda! Tylko leczenie u niego, ponoć, bardzo kosztowne.

– Dla mnie nie ma barier! Zapłacę każdą cenę! Jeśli tylko mogłoby to pomóc mojej ukochanej Caterinie! Dawaj! Pojedziemy do tego doktora bez marnowania choćby minuty! – Krzyknąłem namiętnie, bo nagle w moim sercu zapaliła się iskierka nadziei.

Tegoż jeszcze poranka zaprzęgliśmy konie i nasza karoca, nie bacząc na złą pogodę, udała się do Schwarzwaldu. Przebijaliśmy się wzdłuż grząskich od deszczu dróg, czasem wychodząc z karocy w płaszczach, by siłami rąk wyciągać koła z błota. Wychłodzeni, mokrzy i brudni przyjechaliśmy w końcu do miasta. Straciliśmy wiele czasu na najęcie gościńca i doprowadzenie się do nienagannego porządku, aby tylko nie stawić się przed słynnym lekarzem w niestosownej formie.

Doktor don Patricio był na przyjęciu u burmistrza. Zewnętrzny wygląd medyka zaszokował mnie już od pierwszego spojrzenia: jego czarne i bardzo długie włosy były splecione w warkocz, na cienkiej śniadej twarzy – policzki były zapadnięte, a spod ciemnobrązowych oczu wystawał długi nos, jak u kawki.

Gdy wyswobodził się z gościny burmistrza zabrał nas do ogromnej sali z wysokim zdobionym sztukaterią sufitem. Natychmiast widać było, że człowiek ten musi być nieziemsko bogaty! Widział nasze błagalne oczy, słuchał naszych smutnych głosów, ale i mnie i Thomasa przez cały czas szokował stale utrzymującym się na jego twarzy arogancki uśmieszek. Jednakowoż, na koniec wizyty doktor don Patricio zaskoczył nas obu. Szybko i bezwarunkowo zgodził się jechać i ratować Caterinę.

– Och, proszę się teraz nie martwić o moje honorarium. O nim pomówimy po wizycie. Najpierw muszę zbadać chorą, – powiedział.

Nie wiem, jak to się stało – ale do domu wróciliśmy bardzo szybko i bez najmniejszych incydentów. Zła pogoda minęła, droga ścieliła się równomiernie i płynnie. Ale i tak siedzieliśmy jak na szpilkach. Na szczęście chociaż don Patricio utrzymywał fason i co chwila a to spoglądał z zaciekawieniem za okno, a to opowiadał nam jakieś zabawne historie, z których, w każdych innych okolicznościach, Thomas i i ja zrywalibyśmy boki ze śmiechu, ale teraz tylko uśmiechaliśmy się zdawkowo i kiwaliśmy głowami w odpowiedzi. Jego wesołość wydawała nam się bardziej niż niewłaściwa, Cóż… Zmuszeni byliśmy ją znosić.

Najbardziej ze wszystkiego baliśmy się nie zdążyć. Kiedy wpadliśmy do pokoju, przy łóżku chorej  asystował nadworny muzyk wuja – Bartolomeo. Caterina uwielbiała jego grę na lutni. I Bartolomeo całymi godzinami siedział przy niej i odgrywał chyba wszystko, co kiedykolwiek skomponowano na ten szlachetny instrument.  Gdy ujrzał nas – spojrzał smutnymi oczami i rozłożył ręce. Caterina leżała wychudzona, blada, z ciemnymi workami pod oczyma. Zalałem się łzami. Drzwi zaskrzypiały i wszedł wuj Otto z bratem. Przedstawiliśmy im doktora don Patricio. Spojrzałam błagalnie na dottore. Po raz pierwszy zauważyłem, że z twarzy jego zniknął uśmiech. Położył torbę i z niepokojem pochylił się nad Cateriną. Potem zdjął marynarkę, podwinął rękawy, rozłożył ręce i poprosił wszystkich o opuszczenie sali.

Wyszedł po nas szybko – nie minęło więcej niż dziesięć minut. Poruszał się jakimiś zygzakami, trzymając się ścian, jakby był czymś śmiertelnie wyczerpany. Byliśmy przerażeni i podbiegliśmy do doktora – jeszcze by brakowało, aby i jemu trzeba było udzielić pomocy! Ale zapewnił nas, że z nim – wszystko w porządku. Po prostu: jest trochę zmęczony.

– I co, doktorze, co z Cateriną? Da się wyleczyć? Będzie żyła? – z trwogą pytałem

– Teraz jeszcze trudno zawyrokować, – oznajmił don Patricjo. – Ale w najbliższej godzinie, do kolejnego przesilenia nie powinno dojść… Muszę odpocząć.

Zaiste! Był niepodobny do samego siebie, widać, rzeczywiście, nieludzko się zmęczył. Po jego wcześniejszych żarcikach nie został nawet ślad. Don Patricjo otrzymał najlepszy pokój w zamku, który znajdował się pod samym dachem. Thomas – niestety wyjechał, musiał się dobrze wyspać przed jutrzejszymi posiedzeniami sądu, w których miał wziąć udział w charakterze pomocnika adwokata. Bardzo mu było przykro, że nas zostawia, ale byc może ta asystentura była ledwie pretekstem. Widać było po Thomasie, że podobnie, jak ja dramatycznie przeżywa cierpienia równei mu drogiej, wieloletniej przyjaciółki.

Jeszcze pobyłem jakiś czas przy łożu Cateriny. Okazało się, że mocno zasnęła. Jej oblicze sprawiało wrażenie, że cierpi trochę mniej. Śmiertelnie zmęczony ostatnimi dniami postanowiłem zatem zostawić na krótko Caterinę pod dozorem pielęgniarki i z obłąkanym ze zmęczenia wzrokiem udałem się do swej komnaty. Bez rozbierania się padłem na łóżko. Zasnąłem jak nieżywy.

Obudziła mnie ni to zła pogoda, ni jakiś wewnętrzny niepokój. Drzewo, które rosło pod samym oknem, stukało gałęziami o szybę pod naporem silnego wiatru. Gdy usłyszałem kroki na korytarzu, podniosłem się. Drzwi od mojej komnaty otworzyły się powoli. Promień latarni oślepił mnie i spowodował, że na chwilę zmuszony byłem zakryć oczy ręką.

Ze zdziwieniem i z narastającą obawą rozpoznałem w przybyszu doktora don Patricjo. Stał przede mną w pełnym rynsztunku.

– Doktorze, co się dzieje? Dlaczego pan przyszedł?? Coś złego z Cateriną!? – krzyknąłem przerażony.

– Nic, nic… Póki co wszystko jest pod kontrolą. – Stwierdził lekarz. – Przyszedłem porozmawiać o honorarium.

Nieco się zdziwiłem:

– Doktorze don Patricjo, a nie mógłby pan wybrać dla takiej rozmowy bardziej stosowną porę? Jest środek nocy…

– Teraz jest najwłaściwsza pora, – odpowiedział doktor uśmiechnąwszy się swym zwyczajowym bezczelnym uśmiechem. – Chodźmy do ogrodu.

– A co, tu w mojej komnacie nie możemy omówić naszych spraw? – Zapytałem gniewnie.

– Tu? Nie, nie ma mowy, nie możemy. Tu nic nie zadziała. Tu, ściany są nie takie, – jakoś tak dziwnie i trochę w roztargnieniu odpowiedział.

A potem wskazał mi władczo na drzwi. Zarzuciłem na siebie płaszcz i poszedłem za nim posłusznie, jak dziecko, które nie może nie posłuchać ojca. Wyszliśmy na zewnątrz. Ogród szalał pod wiatrem, uginały się gałęzie i latały liście. A my wciąż szliśmy wewnątrz rozwścieczonego oceanu drzew.

Zatrzymaliśmy się dopiero w najbardziej odległym zakątku, dość zarośniętym, obok ławki, na której doktor don Paricjo umieścił latarnię. Miałem zamiar usiąść, ale zatrzymał mnie ręką, stanąłem więc naprzeciw.

– Posłuchaj, – powiedział. – Caterina jest bardzo chora i obawiam się, że nie dożyje do jutrzejszego poranka. Byłaby zmarła juz w godzinach wieczornych, ale w porę zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by temu zapobiec.

– Więc co? Nie ma wyjścia? To już koniec? Znaczy się, jej nie da się już uratować?! – Wykrzyknąłem.

Zawładnęła mną rozpacz i strach. Rzuciłem się przed don Patricjo na kolana.

– Doktorze, błagam, uratuj ją! Wszystkie bogactwa, które posiadam, oddam dla jej zbawienia! Drugiej takiej kobiety nigdy w moim życiu nie spotkam, ona jest jedynym światłem moich oczu, całym moim szczęściem! Gdybyś wiedział, doktorze, jaka to dobra kobieta, jaka dobra…

I zalałem się łzami. On – don Patricjo, spojrzał na mnie, błysnął w ciemności swymi ciemno brązowymi oczyma:

– Wyjście? – powiedział spokojnie, – Wyjście jest zawsze!

– Ale powiedzże, na miłość Pana Boga, co trzeba mi jeszcze uczynić?

Doktor don Patricjo cały wzdrygnął się, machnął ręką, a jego oczy rozświetliły się zielonkawym światłem. Natychmiast jakby jakoś podniósł się, stał się bardziej groźnym, a wiatr rozwiewał na wszystkie strony czarne płótno jego płaszczu.

– Nie wspominaj imienia Pana Boga nadaremno! – powiedział.

Wstałem gwałtownie z kolan. Pod hipnotycznym spojrzeniem jego brązowo-czarnych oczu dosłownie zamarłem.

– To bardzo proste. Koniecznym jest podpisać umowę z Szatanem. Własną krwią, – powiedział stanowczo i głośno.

– Ty, ty… proponujesz mi zaprzedać swoją duszę? – Spytałem, oniemiały.

– Dokładnie. I wtedy wszystko wróci. Mało tego: będziesz mógł prosić jeszcze o wiele wiele więcej. Na pewno masz niemało dobrych zamysłów i potrzeb, – spokojnie i z powagą mówił don Patricjo.

– Ale… kim ty jesteś? Jesteś Szatanem?…  jego posłańcem? – spytałem, bez nadziei w głosie i w duszy.

Don Patricjo uśmiechnął się.

– Chcę, żebyśmy o tym nie mówili. W istocie, jakie to ma znaczenie?… Wróćmy do pilnych rzeczy. Więc – tak, czy nie?

– I moja Caterina pozostanie przy życiu?

– Oczywiście. W przeciwnym razie, tej samej jeszcze nocy, twoja najukochańsza i najdroższa żona umrze! – Powiedział.

Przeszyłem wzrokiem twarz don Patricja. Stał przede mną dumny i arogancki, ze swoim wiecznie szyderczym uśmieszkiem.

– Nie mam wyboru, – stęknąłem.

– Otóż, nie. Wybór jest zawsze! Należy do ciebie. Rozstrzygaj! Liczy się każda sekunda! Chyba nie chcesz, aby zastał nas tutaj ranek, a w komnacie czekał na ciebie chłodny trup tej, którą ukochałeś nad życie?!

– Zgadzam się. Ale chwilę… Czy mogę prosić o więcej czegokolwiek?

– Tak, czego tylko zapragniesz! O czym tam marzyłeś? Chcesz przeczytać wszystkie książki świata – proszę. Opanować nauki – dlaczego by nie? Zemścić się na uciążliwych sąsiadach-wrogach? – w czym sprawa? Sława, bogactwo – to wszystko będzie u twych stóp.

– Wiesz to na pewno? – Wyjąkałem.

– Tak, wiem! – odpowiedział głośno i stanowczo.

– Dobrze! – powiedziałem z przekonaniem poznawszy już warunki. – Chcę żeby Caterina ozdrowiała. Żeby pokochała mnie bardziej, niż można, tak, jak ja ją pokochałem, żeby była wierną mi towarzyszką do końca życia.

– Przyjęte! – powiedział szybko.

– Chcę wiecznego życia! Chcę podziwiać ziemskie życie zawsze, widzieć zmieniające się dni, lata, wieki, epoki, rządy, chcę dużo podróżować i cieszyć się życiem. Zawsze.

– Przyjęte! – znowu odpowiedział don Patricjo.

– Chcę poznać wszystkie nauki, które mnie interesują, chcę odnieść sukces w badaniach, stać się kimś znanym i użytecznym dla społeczeństw. A także – chciałoby mi się odnieść sukces w literaturze i w sztukach, w tych rodzajach i gatunkach, w których uznam, że trzeba.

– Przyjęto! – Zabrzmiała nowa odpowiedź.

– Chcę zemścić się na swych wrogach. Nikt nieproszony nie może wkraczać na moją ziemię i do mojego domu. I jeszcze… chcę doświadczyć wszystkich przyjemności, wszystkich błogosławieństw życia na ziemi, dostępnych dla człowieka.

– Przyjęte.

– I tyle. To wszystko. Teraz mogę podpisać.

– Dobrze wszystko przemyślałeś? Więcej niczego nie pragniesz, nie zechcesz? – dopytał don Patricjo.

– Wystarczająco dobrze! – powiedziałem stanowczo.

Don Patricjo uśmiechnął się.

– No to odejdźmy z tego wietrznego miejsca. Choćby tam, do altany. Od dawna mam wszystko przygotowane.

Przyświecając sobie lampą ruszyliśmy naprzód. Prawdopodobnie były to najtrudniejsze kroki w mym życiu. Don Patricjo wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza papier i i pióro…

Gdy wszystko się już stało, na duszy i na ciele zrobiło mi się niewypowiedzianie lekko.

Szliśmy do domu, a ja dosłownie leciałem starając się coraz bardziej pospieszać guzdrającego się doktora… Czyż trzeba powiedzieć, że moja ukochana Caterina rankiem poczuła się znacznie lepiej?…

Don Patricjo został u nas jeszcze trzy dni. Obserwował, kurował pacjentkę, wypisywał i przyrządzał dla niej leki wedle wslasnych procedur. Ale, odnosiłem wrażenie, że wszystko co robi, to jedynie dla formalności.

Przez te trzy dni w zamku, mimo że każdy mieszkaniec się jego bał, jak ognia – to zgodnie uważano doktora za najmilszego człowieka. Chętnie uczestniczył we wszelkich zgromadzeniach, żywotnie interesowała go wujowa biblioteka, a nawet wyjazd z nim i jego bratem Ilją po okolicznych gajach i polach przynosił mu autentyczną frajdę.

Znów czułem się bardzo szczęśliwym człowiekiem, ale po tamtej pamiętnej nocy – w sercu mym i duszy wciąż pozostawał jakiś niepojęty smutek i gorycz. Skutecznie tuszował moją przeogromną radość z powodu stopniowego powrotu do zdrowia ukochanej żony. Don Patricjo wyjechał wczesnym rankiem, pozostawiając notatkę z poradami dotyczącymi dalszego leczenia Cateriny, która bardziej były przeznaczone dla Bartolomea, niźli dla mnie. Bo były tam partytury nowych kompozycji na lutnię. Tydzień później, moja najdroższa istota na świecie chodziła już po ogrodzie, choć nadal była słaba.

To były magiczne dni! Już opadały liście, czerniły niebo odlatujące ptaki, ale słońce było jeszcze jasne, a my siedząc pod błękitnym sklepieniem niebios, rozkoszowaliśmy się poezją i muzyką Bartolomea.

Watpliwe, czy w tamtych czasach dałoby się znaleźć na całym świecie szczęśliwszego człowieka, niż ja. Obok mnie znowu była zawsze mi wierna i niezawodna ukochana przyjaciółka i żona. O tym, czym okupiłem jej życie wolałem zapomnieć…

 

Jesienna baśń – spis rozdziałów.