Jesienna baśń – rozdział 1

Podszedł do wysokiego białego okna, za którym wirując, migając żółtymi i szkarłatnymi płatkami przekwitłych kwiatów, smagając małymi bursztynowymi łezkami deszczu, szalała jesienna burza. Stukała o szyby, o ramy okna, trzęsła ulicznymi, bladymi latarniami. Po chodniku mknęły, jak baśniowi jeźdźcy, co chwila wykonując salta, ostrokształtne liście. Nieliczne ciemne sylwetki przechodniów, które na mgnienie wyłaniały się z ciemności, natychmiast wchłaniane były przez nią ponownie.

Kontemplację zaokiennego widoku przerwało mu ciche pukanie do drzwi. Nadstawił uszu. Pukanie powtórzyło się – tym razem już głośniej i bardziej natarczywie. Czesław poszedł do przedpokoju i spojrzał przez wizjer. W przyćmionym żółtawym świetle żarówki dało się dostrzec tylko ciemny kaptur, blond loki i… ogniki w oczach. „Ciekawe… Kto to może być? Przecież z nikim się nie umawiałem” – przemknęło mu w głowie. Ręka samowiednie nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.

Na progu stała dziewczyna. Żółty blask niewielkiej żarówki rozświetlał matowy kolor kapturzetwarzy, zakrzywione ciemne pasemka brwi, z ledwo widocznymi kropelkami deszczu. Taka sama przezroczysta kropelka zastygła przed chwilą na jej policzku, którą dziewczyna natychmiast strzepnęła dłonią. Jej oczy: ciemne, tajemnicze, subtelne – były szeroko otwarte, lecz gdy próbował w nie spojrzeć – szybko opuściły się do dołu.

– Pani do kogo? – Zapytał podirytowany Czesław, przeczuwając, że dziewczyna po prostu – pomyliła drzwi.

– Dobry wieczór! – Ta odpowiedziała nieśmiało. – Muszę zobaczyć się z Wacławem Sierpińskim, choćby tylko na chwilę. Czy to możliwe? Czy jest w domu?

– Co za Wacław Sierpiński? – Dopytał Czesław prawie ze złością marszcząc brwi. – Nie ma tu takiego. Pani się pomyliła!

Kusiło go, aby natychmiast zamknąć drzwi, ale, czy to sympatyczna powierzchowność nieznajomej, czy ten jej roztrzepany wyraz twarzy nieznacznie spowolnił jego zamiar.

– Jak to nie ma? – Zapytała. – Czy to mieszkanie pięćdziesiąt dziewięć?

– Tak. Pięćdziesiąt dziewięć. – Odpowiedział stanowczo Czesław.

– Przy Lazurowej?

– No, tak. Przy Lazurowej, blok 5. Pod taki miała pani przyjść adres?

W oczach dziewczyny maleńkimi ognikami błysnęła rozpacz.

– Właśnie pod taki. Wszystko się zgadza. Dobrze zapamiętałam. Lazurowa blok pięć mieszkania pięćdziesiąt dziewięć. – Powiedziała. – Tutaj powinien zamieszkiwać mój biologiczny ojciec – Wacław Sierpiński.

Czesław wzruszył ramionami:

– Tutaj nie mieszka żaden Sierpiński. Tutaj mieszkam ja! Czesław Piotrowski.

– I nigdy taki nie mieszkał? – Gniewnie zapytała dziewczyna.

– Nie sądzę. Zamieszkuję to lokum od dawien dawna.

W oczach dziewczyny zapaliła się mała nadzieja:

– A może… Może mieszka gdzieś posąsiedzko?

Czesław odpowiedział z powagą:

– Nie sądzę. Znam wszystkich wokół sąsiadów… Przynajmniej z nazwiska. Żadnego Sierpińskiego z pewnością wśród nich nie ma. Widocznie skierowano panią pod niewłaściwy adres.

– Widocznie tak…

Dziewczyna wypowiedziała swą kwestie wpatrując się w półmrok korytarza, po czym przeniosła spojrzenie na czerń okna, i znowu na Czesława. Na końcu westchnęła ciężko.

– No trudno… A zatem przepraszam.

– Nie ma za co.

I w chłopaku nawet obudziła się krztynka litości dla dziewczyny, która pomyliła drzwi. Ale ta – tylko odwróciła się w ciszy i po chwili buty jej wolno zastukały na ciemnych schodach. Mężczyzna zamknął drzwi i zatrzymawszy się w przedpokoju, zastanawiał się przez chwilę nad zaistniałą sytuacją. Nic nie postanowiwszy – wzruszył ramionami, choć stukot obcasów wciąż wybrzmiewał w jego głowie, jak bęben. Ale w końcu – i stukot całkowicie ucichł.

Czesław wszedł do pokoju, rozsiadł się na kanapie. Cisza i jakieś ni stąd ni zowąd przybyłe emocje zawładnęły jego uczuciami. Po nieoczekiwanej wizycie dziewczyny wciąż w jego sercu pozostawało jakieś mgliste zamieszanie: stukot kroków, tykanie naściennego zegara… Podniósł się, podszedł do okna.

Wiatr wciąż pląsał wśród purpurowo-żółtego listowia, przeganiając je, okrążając, bawiąc się nim. W stalowo-szarych kałużach pływały szmaragdowo-bursztynowe liściaste małe łódki. Nagle – w lodowatych strugach rozlewanego przez latarnię światła pojawiła się sylwetka dziewczyny w niebieskim płaszczu. Wolno podążała po brukowanym chodniku. Wicher dmuchając w jej plecy sprawiał, ze dziewczyna idąc nieznacznie się garbiła.  Po kilku krokach odwróciła się, przeciwstawiając wiatrowi, który natychmiast zdmuchnął z jej głowy kaptur. I od razu włosy dziewczyny rozwiały się na wszystkie strony i zaczęły trzepotać, jak jakiś złoty sztandar.

Rozejrzała się, jakby czegoś jeszcze szukała i, mierząc oczyma po szaro-białych oknach, jej spojrzenie przez chwilę skrzyżowało się ze spojrzeniem Czesława. Patrzyli sobie w oczy, stopniowo świdrując siebie wzajemnie, coraz bardziej łączyli swe uczucia i myśli. Jej oczy były dla niego jak dwa ciemne dna studni. Dziewczyna zabrała wzrok, odwróciła się i szybko ruszyła pustą ulicą popychana przez wiatr. W jej plecy co chwila wiatr ciskał szkarłatnymi, wilgotnymi liśćmi.

Czesław łapczywie odprowadzał ją wzrokiem. Nagle – tuż przed pobliskim zaułkiem, z mroków ulicy wyłoniła się wysoka ciemnoszara sylwetka. Dostrzegając nową postać chłopak szeroko otworzył oczy.
Mężczyzna w rozwianym na wietrze, jakby skrzydła, płaszczu – powiedział coś do dziewczyny i szybko chwycił ją za ramię. Dziewczyna próbowała wyrwać rękę, ale bezskutecznie! Mężczyzna w płaszczu trzymał i więził ją niezłomnie, jak pająk bezbronną ofiarę, i pociągnął za sobą. Jeszcze chwila, i znikną w ulicznych ciemnościach.
Wciąż nie do końca rozumiejąc swe działania Czesław wbiegł do przedpokoju, włożył pospiesznie buty i chwycił za płaszcz. Naciągał go już na klatce schodowej.
Jego ciało ruszyło pędem po schodach i zniknęło w ciemnościach.

W twarz chłopaka wściekle uderzył podmuch wiatru, do nozdrzy dobiegł cierpki zapach liści i kałuż. Rozdzierając zalegające przed sobą mroki biegł przez kolejne rewiry ciemności, w poprzek sinożółtych świateł latarni. Jego nogi głucho stukały po mokrym od deszczu bruku. Dobiegł do zaułka, wpadł na wymarły rewir i natychmiast ogarnęła nim ziejąca zewsząd mroczna pustka. Jedynie gdzieś w dali majaczyły dwie pływające kule ognia. „Samochód” – zrozumiał Czesław i natychmiast jego nogi pobiegły w kierunku jarzących się świateł.

Nagle przyszło mu do głowy, że samochód nieuchronnie będzie musiał skręcić w boczną uliczkę, bo główna szosa została zablokowana przez roboty drogowe. Przebiegł przez ceglany łuk na dziedzińcu, potem obok garaży, wyrzucając spod nóg sterty podgniłych liści, i wreszcie, znanym sobie przesmykiem w ogrodzeniu, ciężko dysząc wydostał się na przewężoną w tym miejscu, wylotową ulicę.

Olśniewające światła czarnej limuzyny nieuchronnie zbliżały się, a on wciąż stał, dysząc i blokując drogę. Przepatrywał się jak przybliżała się jego śmierć. Sam nawet nie w pełni pojmował, co go do tego przymusza, wiedział, że ominąć go samochód nie będzie w stanie, bo nie ma tu wystarczająco dużo miejsca… Zamknął z premedytacją oczy! Oślepiające zimne światło, czuł nawet przez zamknięte powieki…

Po chwili usłyszał gwałtowny pisk hamulców. Był tak jazgotliwy, jak pisk ranionego bezpańskiego psa. Otworzył oczy i zobaczył przed sobą twarz obcego człowieka, oświetloną turkusowym światłem ulicznej lampy. Szczupłe oblicze z zapadniętymi wyblakłymi oczyma, długim nosem, takimże długim i wygiętym do przodu ciałem ubranym w ciemną odzież. Krótkie siwe włosy natychmiast posklejały się w rozbryzgach deszczu. Obce drapieżne ramiona, jak winorośl, wczepiły się w niego pajęczym uściskiem, przyciągnęły go blisko do makabrycznej twarzy:

– A tobie, co? Życie się naprzykrzyło? Gdzie łazisz, ofermo!

Drżąc cały od antypatycznych uczuć, Czesław, zebrawszy w sobie wszelkie siły z trudem wyrwał się z żylastych łap obcego. Ten – odwrócił się i ruszył w stronę samochodu. Wtedy – Czesław z przerażeniem ujrzał jego plecy: wieńczył je upiorny o nieregularnym kształcie garb, miękki i ruszający się przy każdym kroku.

Coś popchnęło Czesława do przodu, naprzeciw wiatrowi, naprzeciw kropelkom mżącego wciąż deszczu, lśniącymi złotymi połyskami w świetle latarni. Jednym szarpnięciem otworzył tylne drzwi… Intuicja go nie zawiodła: ze związanymi rękoma i nogami, bezwolna i bez ruchu, jak rozdeptany kwiat, leżała na kanapie uwięziona dziewczyna.

Zachrypnięty ryk dochodzący zza pleców zmusił go do odwrócenia się. Długi, jak zakrzywiona struna garbus, którego oczy płonęły złowieszczymi ogniami, zamachnął się właśnie na chłopaka wielkim baseballowym kijem. Uskoczywszy do przodu Czesław w porę uchwycił dłoń garbusa, zagłuszając swe wątpliwości, czy postępuje słusznie wobec całkowicie obcego sobie człowieka, ale konieczność uniknięcia ciosu i chęć uwolnienia dziewczyny była silniejsza. Sprężając wszystkie swe siły wyrwał z rąk straszną broń i, za czorta nie rozumiejąc samego siebie, zaczął walić czarnym kijem po głowie i po całym ciele nieznajomego.

Ten – wrzasnął nieludzko, jęknął i zawył z bólu, upadając na jezdnię. Jedno z uderzeń trafiło w miękki garb. Tkanina ubrania w tym miejscu pękła i rozpostarła się. Spod rozdarcia wydostały się skórzaste… skrzydła, podobne do skrzydeł nietoperza. Ich widok natychmiast powstrzymał dalszy amok Czesława. „Co to za szkarada? Chyba jakieś sztuczne” – przemknęło w głowie chłopaka.

Nieznajomy mężczyzna leżąc na ulicy obok samochodu pojękiwał, to prostując, to próbując zginać swe skrzydła. Od takiego widoku Czesławowi zbierało się na mdłości. Cofnął się, a następnie usłyszawszy krzyk dziewczyny, jednym ruchem wyciągnął scyzoryk i wtargnąwszy do kabiny samochodu zaczął ciąć obślizgłe i elastyczne jak robaki więzadła, którymi została obezwładniona. Jęk dziewczyny był jedyną odpowiedzią na uwolnienie. Nieco połyskujące miedzią włosy rozsypane były po siedzeniu. Ostatecznie uwolniona z uwięzi – to ściskała, to napinała zdrętwiałe ręce… Potem spojrzała na chłopaka z wdzięcznością i nadzieją.

– Chodźmy! – Krzyknął Czesław, – musimy uciekać. Tylko wtedy będziesz całkiem bezpieczna!

Wyciągnął rękę.

– Czemu mnie uratowałeś? – Zapytała.

– Przecież mnie zawołałaś. – Odpowiedział, prosto patrząc w jej ciemne dołki oczu.

Natychmiast zabłysły jak rosa na słońcu. Czując na sobie jego nieustępliwe spojrzenie spytała:

– Kiedy cię zawołałam?

– Gdy stałem przy oknie i patrzyłem na ciebie. Patrzyłem ci w oczy. Usłyszałem twoje wezwanie… A teraz już znikajmy. Chodź ze mną! Ten Twój… towarzysz… zdaje się wracać do sił.

Zmrużyła oczy i niespokojnie spojrzała na bok.

– Nie znasz go, on jest bardzo niebezpieczny.

– Tym bardziej dawajmy drapaka!

I wziąwszy się za ręce rzucili się w noc, w nieprzeniknioną ciemność, poprzez jesienną burzę.

*

Biegli przez ciemne i puste uliczki, po których wiatr zawiewał mokrymi, ciężkimi liśćmi, pozostawiając na ich twarzach ołowiane kropelki deszczu, biegli, a co jakiś czas wyłaniający się zza porwanych chmur ogromny księżyc, torował im drogę pośród cieniów nocy.

I wreszcie na ich drodze pojawiło się ciepłe światełko. I właśnie w jego stronę kierowały się szybkie nogi Czesława. Wbiegli w rozjaśnione wnętrze i znaleźli się w starym pokoju, w którym na ścianach wisiały skrzyżowane miecze, ciężkie tarcze z brązu, rozgałęzione poroża jeleni i kilka świec. Wesoło płonące w kominku drwa były jedynym oświetleniem rozjaśniającym kolorami karmazynu i żółci mroczną przestrzeń.

Krągłolicy gospodarz kamienicy pan Antoni – w grubym swetrze i w kapeluszu na głowie – o nic nie pytał. Niemym gestem zaprosił oboje do stołu, proponując od razu, na rozgrzewkę, gorący napitek. Po chwili udał się do swej małej stróżówki, zostawiając ich dwoje samym sobie. Gdy krople wina rozpłynęły się po ciele odetchnęli wreszcie swobodnie, rozejrzeli się wokół i spojrzeli na siebie wzajemnie.

Jego wyraz twarzy był zdesperowany, miękkie fale ciemnych włosów spuszczały się na uszy, a kąciki oczu i wąskie cienkie usta wyrażały determinację i śmiałość. Ona siedziała tyłem do kominka. Języki płomieni prześwitywały poprzez uwolnione od kaptura kosmyki jasnych, subtelnie miedzianych włosów, które, zawijając się, spuszczając poniżej ramion skrywały pod sobą początek zuchwałych wzgórków piersi. Uśmiechnęła się do niego, nie zwodząc oczu, a jej uśmiech zrodził w jego klatce piersiowej tyle gwałtownych uczuć, że, odstawiwszy szkło, przysiadł się do dziewczyny bliżej. Czując żar ognia i swego ciała – wziął jej dłoń w swoje dłonie, a następnie delikatnie tuląc ją całą do siebie, mocno pocałował dziewczynę w mokre od kropelek deszczu i winnych strumyków usta. Nie opierała się, przywarła do jego piersi, łącząc się z Czesławem w burzliwych zawirowaniach uścisków i pocałunków.

– Chodźmy na górę. Jest tam mały, przytulny pokoik. – Szepnął do jej ucha.

*

Pokoik na górze stał się kolebką nowo narodzonej miłości i schronieniem dla odważnych uciekinierów. Najwidoczniej było to właśnie to, o czym mawiamy: „miłość od pierwszego wejrzenia”. I nie wińmy ich, że nie powiedzieli dotychczas do siebie choćby jednego płomiennego słowa. Nie potrzebne im były słowa; przecież tak wiele każdy z nas wypowiada ich na co dzień. Czasem nawet za wiele… Dla tych dwojga wybrzmiewała za to płomienna muzyka – muzyka uścisków, pocałunków, dotyków i splatających się wzajemnie, spragnionych siebie i zachłannych młodych ciał.

*

I tak oto smutny i ponury jesienny poranek, z ostrymi krzykami ptaków, zastał ich w niewoli ciasnych uścisków, w zlanych w jedność ciałach, duszach i losach. Ranek przywrócił ich z powrotem z różowych i puszystych chmur do jesiennej prozy ziemskich ulic. Wtedy dopiero powrócili do pragmatycznego, ogólnoludzkiego języka.

Szepnęła mu:

– Miły mój, kochany mój… Jak mi z tobą dobrze… Jak nie chcę się z tobą rozstawać…

– Dlaczego mielibyśmy się rozstać, Gosieńko?

– Skąd znasz moje imię? – Zapytała łagodnie. – Hej?!

– Po prostu… Ty nie możesz być nikim innym, a tylko Gosieńką. – Powiedział cicho. – Moją Gosieńką.

 

Lista rozdziałów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *