Rozdział siódmy – Niemiłe dobrego początki
Następnego poranka, na szczęście, już nie przespała. Nawet zaskoczyło ją, że obudziła się przed budzikiem, i prawie o czasie.
Podeszła do okna, spojrzała na poranne słońce: „zapowiada się ładny dzień. – Westchnęła. – Ciekawe, jak się zakończy?”
Wzięła prysznic, wskoczyła w dżinsy, włożyła T-shirt. Założyła tenisówki i szybko zbiegła do kuchni na śniadanie. I tam – pierwsza poranna niespodzianka. Spotkała Ludwika-Fernando.
– To pan tutaj? – Mimowolnie, odezwała się w odpowiedzi słysząc jedynie chichot.
– Właściwie, to jest mój dom. – Rzekł mężczyzna pichcąc śniadanie. – Proszę sobie usiąść i, w ogóle, dzień dobry pani! – Uważnie przyjrzał się jej zewnętrznemu wyglądowi i dorzucił: – Gdzie się pani wybiera? Na majówkę?
– Do piwnicy, gdzie, nawiasem mówiąc, jest całkiem fajnie. – Odpowiedziała Katarzyna siadając przy stole, naprzeciwko właściciela domu. – I dzień dobry wszystkim. – Uśmiechnęła się do madame Bonet podającej natychmiast jej jajecznicę ze szczypiorkiem, ale „zgasiła” uśmiech, zwracają spojrzenie na Ludwika-Fernando.
– Zepsułem pani apetyt? – Był zaskoczony taką reakcją dziewczyny.
– Nie. Po prostu nastrajam się do pracy. Tam potrzebna jest powaga i skupienie. A tak, a propos, czego powinnam szukać w państwa bibliotece? – Spytała. – Wczoraj mówił mi pan, że czegoś szuka?
Ludwik-Fernando odsunął talerz z na wpół zjedzonym śniadaniem i wziął do ręki filiżankę kawy. Zbliżył napój do ust, błogo wciągnął nozdrzami jego zapach i powiedział:
– W zasadzie to nie wiem… Niech mi pani pomoże znaleźć to. Wiem tylko tyle, że to coś znajduje się w naszej bibliotece.
Katarzyna spojrzała na mężczyznę i jak rzadko tak teraz była pod autentycznym wrażeniem jego uroku i męskiego głosu. Patrzyła, jak popijał kawę i nagle zapytała:
– Kto panu powiedział, że w bibliotece chowa się jakiś ważny dla pana eksponat?
– Przed śmiercią mego dziadka słyszałem jego rozmowę z pewnym mężczyzną. – Cichym głosem odpowiedział Ludwik-Fernando. – Ale porozmawiamy o tym w bibliotece, nie w kuchni. – Proszę dokończyć spokojnie śniadanie i spotkamy się na dole.
*
Ludwik-Fernando kluczył między regałami książek, z uwagą przyglądając się każdej półce z osobna. Katarzyna obserwowała go, nie mając odwagi prosić, aby kontynuował swe wspomnienie. Czekała, aż sam to zrobi. Otworzyła komputer, wpisała hasło i uaktywniła bazę biblioteczną. Przejrzała dotychczas wypełnione pola i nagle zdała sobie sprawę, że komputer próbuje sortować książki według obszarów, których ona dotąd nie „wklepywała”.
– O Chryste! – Mimowolnie powiedziała głośno, – zapomniałam przypisywać książki do poszczególnych regałów. Wszystko wstawiłam do jednego, a trzeba było, – spojrzała na sortowanie komputera i dopowiedziała, rozpisać je na osiem sektorów?! A do każdego sektora powinna być przydzielona półka, lub pojedynczy stojak! I jeszcze zestawienie ksiąg powinno być w porządku alfabetycznym. W tym przypadku, zgodne z francuskim alfabetem. – Katarzyna siadła, westchnęła i rzekła z powątpiewaniem: – A czy to naprawdę jest konieczne? Może wystarczy sporządzić tylko typowy katalog biblioteczny?
– Proszę w to nie wątpić. – Usłyszała głos gospodarza i z lekka się wzdrygnęła. Katarzyna zupełnie zapomniała, że nieopodal znajduje się Ludwik-Fernando. Pana gospodarz podszedł do stolika, przy którym pracowała Katarzyna i usiadł na drugim krześle. – Pani się bardzo spieszy do domu? Ktoś na panią w nim czeka?… A może ta praca rozdzieliła panią i z jakąś ukochaną osobą? Proszę mi opowiedzieć o sobie, Catherine. Nie wiem o pani nic. – Poprosił, a tak naprawdę zapytał głosem, który nie podobał się Katarzynie.
– Tak… to znaczy, nie! – Nie całkiem zrozumiale wyartykułowała. Po chwili przetarła dłonią czoło, przełknęła ślinę i w końcu nerwowo odezwała się: – W bibliotece jest tak wiele książek, obawiam się…
– …że spędzi tu pani dużo więcej dni, niż przewidywała?
Katarzyna skinęła głową i rzekła:
– Dziekan mojej uczelni zapewnił mnie, że ta praca zajmie nie więcej, niż miesiąc, może półtora, a tu… – Rozejrzała się po bibliotece. – A tu jest roboty od pytona!… Trzeba spisywać i segregować książki wedle półek, sektorów, stojaków, innymi słowy: tu jest robota, na co najmniej kilka miesięcy, to znaczy: na trzy, a może nawet i cztery.
– Mi babcia oznajmiła, że przyjeżdża pani do pracy na pół roku. Dlatego sama udała się na dwumiesięczny rejs, aby nie przeszkadzać pani swą nadopiekuńczością i pragnieniem bycia na bieżąco ze wszystkim, co się dzieje. A ona potrafi taką być, proszę mi wierzyć. Ale Katarzyna prawie go nie słuchała, była wciąż przerażona. Widząc jej stan, Ludwik-Fernando powiedział: – Co się stało, pani Kasiu? Tak panią zdołałem już zdenerwować?
Wolno pokręciła głową i powiedziała:
– Dlaczego mnie wszyscy wprowadzają w błąd? Dziekan mojej uczelni, Maks…?, Dlaczego tak się ze mną dzieje? – Znów przetarła brwi i podrapała się za uchem. – No cóż… Trudno. Widocznie tak już mam. Tak ma być. – Spojrzała na siedzącego naprzeciwko mężczyznę i zobaczyła w jego oczach autentyczną życzliwość. – Panie Ludwiku, postaram się wykonać zadanie jakościowo jak najlepiej, wedle pana oczekiwań, ale w cztery miesiące.
– Nie mam nic przeciw, – Od powiedział Ludwik-Fernando z zadowoleniem.
Wstał i znów podszedł do półek z książkami.
– Obiecałem pani w kuchni dokończyć tu pewną historię… Być może będzie ona pomocna w znalezieniu tego, czego szukam? – Wziął z półki jeden z woluminów i podszedł z nim do Katarzyny. – „Wyspa Skarbów” Stevensona – moja ulubiona lektura. – Marzycielsko powiedział i usiadł na krześle. Przejrzał kilka stron książki i wręczył Katarzynie. – Proszę ją zarejestrować i zaznaczyć że ją zabrałem, Catherine, chciałbym wziąć ją ze sobą. Coś musze w niej doczytać.
Katarzyna spełniła jego prośbę i przekazując książkę powiedziała:
– Więc, o czym chciał mi pan opowiedzieć, panie Ludwiku? Słucham pana…
Mężczyzna skinął głową i przemówił:
– Miałem wtedy dwanaście lat, a Maks siedem. Uwielbialiśmy bawić się w piratów i często nasz dom przemieniał się dla nas w nieznaną wyspę, na której ukryte były niezmierzone skarby. – Ludwik-Fernando uśmiechnął się, a jego oczy stały się dziecinnie rozmarzone i szczere. Gdy Katarzyna mimowolnie zawtórowała mu uśmiechem – kontynuował: – Pewnego razu, podczas zabawy, ukryłem się przed moim bratem w gabinecie dziadka. Wspiąłem się na parapet i zaciągnąłem zasłony. Ale do gabinetu, zamiast Maksa, weszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był mój dziadek, a drugiego człowieka nie widziałem. Byłem tak wystraszony, że siedziałem na parapecie cichutko, jak mysz pod miotłą, bojąc się nawet oddychać. Dziadek zabraniał nam bawić się z bratem w jego gabinecie, a my go nie posłuchaliśmy… Ludwik-Fernando wstał i zrobił kilka kroków wzdłuż półek z książkami. – Oczywiście, że nie pamiętam, o czym mówili. Byłem zaskoczony, przestraszony, ale jednak utkwił mi w pamięci jeden szczegół. Otóż ów nieznajomy mi mężczyzna domagał się sprzedaży i co rusz powtarzał: „sprzedać ją, sprzedać ją!”
– Ją sprzedać?! – Zapytała Katarzyna. – Co sprzedać?
– Nie wiem. Mężczyzna twierdził, że u dziadka w bibliotece „ona” przepadnie. A dziadek, z kolei odpowiadał, że jeśli ją sprzeda, to tylko za wielkie pieniądze. – Ludwik-Fernando potarł czoło, uśmiechnął się i kontynuował: – To niesamowite, ale zapamiętałem to tylko dlatego, że byłem zaskoczony. Mój dziadek nigdy bowiem o nic się nie targował i nic nikomu nie sprzedał? I nagle postanowił zrobić wyjątek? To wszystko, co pamiętam. – Ludwik-Fernando znów zamilkł, aby po chwili wznowić. – Tego wieczoru… mój dziadek zmarł. Wcześniej, za dnia, pamiętam bieganinę po pokojach. Tętniącą energią babcię i mamę obok dziadka. I pamiętam jego słowa, które wypowiedział tuż przed śmiercią: „Ukryłem ją w bibliotece”. Powtórzył to kilka razy. I jeszcze zapamiętałem jedno słowo: „Wyspa”.
– Wyspa. – Powtórzyła po nim Katarzyna i skinęła głową. Trochę pomyślała i rzekła: – Znaczy się, należałoby szukać czegoś w książkach, w których to słowo jest w tytule lub w opisie, lub w przypisach… No tak, ale i tak nie daje to nam żadnych gwarancji, ze to właściwa podpowiedź do poszukiwań.
– Będzie pani wiedziała lepiej, pani Kasiu, jak z niej skorzystać. Teraz pokładam już tylko nadzieje w pani kobiecy instynkt i profesjonalne umiejętności.
– Dziwi mnie tylko jedno. – Powiedziała. – Dlaczego przez tyle lat, jeszcze nie odnalazł pan tego, czego szuka w bibliotece? A może w ogóle pan „tego czegoś” nie szukał?
– Babcia zapewniła mnie, że przejrzała w bibliotece każdą książkę, ale nic nie znalazła. – Ludwik-Fernando wrócił do Katarzyny i siadł na krześle. – Zapomniałem pani powiedzieć. Przecież widziałem tego mężczyznę. Wprawdzie z tyłu, ale widziałem. – Odezwał się po czym z jakiegoś powodu wyraźnie ściszył głos do poziomu szeptu. – Dziwiło mnie, że jedno z jego ramion było niższe niż drugie…
– A czemu pan szepcze? – Nachylając się do niego, zapytała Katarzyna.
Ludwik-Fernando roześmiał się i odrzekł:
– Ponieważ, gdy opowiedziałam o swym spostrzeżeniu babci, ta zabroniła mi powtarzać je komukolwiek innemu, bo może to być dla mnie niebezpieczne!
Oczy Katarzyny rozszerzyły się ze zdumienia.
– Niebezpieczne? Dlaczego?
– No, choćby z tego powodu, że tydzień po pogrzebie naszego dziadka, do domu zakradli się złodzieje i przewrócili w bibliotece wszystko do góry nogami.
– Czyli okradali już was i wcześniej!?
– Wcześniej? – Zdziwił się mężczyzna. – A kiedy jeszcze raz?
– No przecież przenosiliście bibliotekę z piętra do piwnicy, bo bandyci włamali się do domu i „pourzędowali” w bibliotece?
– Ach! No tak, prawda. – Zgodził się król Ludwik i od razu dopytał. – A nie uważa pani, że to podejrzane? Dwa rabunki? I w takiej niepozornej domowej bibliotece?
– Dwa rabunki, między którymi minęło dwadzieścia lat? – Dziwiła się Katarzyna. – Nie, nie sądzę.
Ludwik-Fernando znów wstał z krzesła i podszedł do biblioteki.
– Trzeba mi już jechać, a pani – pracować. – Nerwowym głosem, przemówił. – Trzeba zasięgnąć języka, jakie przedsięwzięto postanowienia, względem pani wczorajszego wyczynu w restauracji. Obawiam się, że nic dobrego może panią nie czekać. – Podszedł do stołu, wziął książkę, włożył pod pachę i wyszedł z biblioteki. – Ach! I jeszcze jedno, – dodał wychodząc, – Maks nie będzie pani niepokoił przez trzy dni. Zobowiązał się spełnić pewne moje biznesowe polecenie. Tak więc proszę sobie spokojnie pracować. Zadzwonię do pani za jakiś czas.
*
Katarzyna wyłączyła komputer, wzięła głęboki oddech i przyłożyła dłonie do policzków. Już od pięciu dni praktycznie nie wychodzi z piwnicy. Spojrzała znów na regały i uzmysłowiła sobie, że jeśli ta robota będzie postępować w takim tempie, jak dotychczas, to może całość zakończy trochę wcześniej: może w dziewięć tygodni? „Dziewięć tygodni i do domu?!” – Westchnęła…
Jedna dziesiąta książek „rozpracowana” i zarejestrowana w komputerze. Ale jak dotąd niczego, co miałoby związek z interesującym dla Ludwika-Fernando słowem „wyspa” nie znalazła ani nie skojarzyła. Wpadła jej wprawdzie w ręce pewna „geograficzna kronika” z licznymi odniesieniami do wysp, ale Katarzyna niczego szczególnego nie znalazła w tej pozycji, no może z wyjątkiem daty publikacji: 1880 rok. Wpisała ten wolumin także do swojego laptopa, w którym postanowiła tworzyć listę książek, które będą, być może, od strony antykwarycznej interesujące dla gospodarza domu. A sam gospodarz wydzwaniał na jej komórkę, co wieczór. I co wieczór prosił o ustny raport z postępu prac. Jego głos był jednak bardzo suchy i oficjalny. Dlatego Katarzyna udzielała krótkiej, zwartej wypowiedzi – i rozmowa się kończyła.
I tak robota posuwała się dzień za dniem – wedle identycznego schematu. Wieczory spędzała na rozmowach z madame Bonet, przy książkach i, oczywiście, przy nieodłącznym laptopie i Internecie. Maks nie pojawił się w domu od pięciu dni, więc nie miał, kto jej zepsuć i tak już nadszarpniętych nerwów. Niepokoiło ją tylko jedno: na skórę zaczęły wracać czerwone krostki. Były porozrzucane, tym razem nie tylko na twarzy, ale także po całych dłoniach, to jest – aż do łokci. Zdarzały się również w okolicach szyi, ale i na karku, tuż pod włosami. Katarzyna martwiła się, czy maść, którą przywiozła sobie na cały pobyt we Francji wystarczy? Oczywiście – po flakoniku doktora Trazoma też już dawno pozostała tylko kryształowa buteleczka. Powrót trądziku na skórę nie tylko skutkował swędzeniem, ale stwarzał dyskomfort i nie pozwalał spokojnie pracować, a bywało i spokojnie sypiać po nocach.
Za każdą pora lunchu Katarzyna chodziła do ogrodu, siadała na trawie pod ulubionym drzewem i „wyłączała się” na pół godziny. Ot – i teraz, siadła pod swym drzewem, relaksowała się i wspominała treść netowisk Babickiego czytywanych ostatnio przez nią nagminnie, wieczorami, na pewnym portalu w Internecie.
– Jak widzę, zawsze można ciebie tu znaleźć! – Usłyszała znajomy głos i otworzyła oczy. Maks stał przed nią z uśmiechem na twarzy i z ponownie zarastającą brodą. – Dzień dobry, Catherine! – Powiedział i usiadł na trawie obok niej. – Jak się masz? – I dokładnie przyjrzawszy się jej policzkom dodał. – Jak widzę, chyba nie najlepiej. A u lekarza byłaś?
– Oczywiście, że byłam. To alergia. Lekarz nie zdołał określić, na co, choć maść, taką ogólnie dobrą na większość typowych alergenów, przypisał. Przywiozłam ją, ale… – Westchnęła i dopowiedziała, – Krem wkrótce się skończy. I jak będę dalej bez niego funkcjonować? Strach pomyśleć.
– Jak to?! – Krzyknął Maks, – a król Ludwik, co mówi na temat twego… „piękna”?
– Nic. – Zaskoczyła go swą riposta Katarzyna. – Już nie widziałam go od pięciu czy też nawet sześciu dni.
– Czyli zostawił ciebie tu samą, umierającą i nie zainteresował się, czy jeszcze żyjesz? – Krzyknął Maks i skoczył na równe nogi. Szarpnął Katarzynę i podniósł z ziemi i nie puszczając dłoni wybiegł z ogrodu. Katarzyna pobiegła za nim, a raczej przeleciała w powietrzu, z powodu szybkości i siły mężczyzny.
– Co? Znowu? – Ledwo dysząc wołała, gdy „dolatywali” do samochodu Maksa. – Ja z tobą nigdzie nie jadę!
– A ja ciebie nigdzie nie wiozę a zabieram twe chore ciało do lekarza, a swój mózg, skoro chcesz, możesz zostawić tu, w tym ogrodzie. Madame Bonet już nim się zaopiekuje. – Powiedział Maks wpychając ją, wciąż jeszcze zadyszaną, do samochodu.
Katarzyna spociła się, policzki zaczęły swędzieć i zupełnie nie miała siły na kłótnię z człowiekiem, z którym za nic w świecie kłótni nie wygrasz.
– Rób, co chcesz. – Powiedziała, jak tylko wsiadła do samochodu. – Ale tłumaczyć przed bratem będziesz się sam. No i wypadałoby, abyś zadzwonił do madame Bonet i poinformował, aby się nie martwiła.
– Dobra. – Zgodził się Maks. – Już dzwonię. Albo najlepiej na pierwszej stacji benzynowej. Bo i tak muszę zatankować. A poza tym nie lubię telefonować podczas jazdy.
– Maks!? – Zapytała Katarzyna, gdy już zdołała się otrząsnąć po pierwszym szoku.
– Tak?
– Gdy po udarze słonecznym trafiłam tu, do szpitala, to znaczy: w Narbonne, zaopiekował się mną pewien lekarz, mój rodak. Miał chyba na nazwisko Trazom. Polecił i przekazał mi wtedy medykament, który bardzo pomagał na cerę. Może byśmy zapytali czy pan doktor dzisiaj przyjmuje?
– Trazom, powiadasz… No, tak. – Westchnął Maks. – Znów ten Trazom…
– Co jest, Maks? Czyżbyś go znał?
– Znał? Nie nie znam tego pana. – chrząknął niepewnie Maks. – Ale… Jakby ci tu powiedzieć?… – Mężczyzna niezręcznie podrapał się po czubku nosa. – No dobra. Krótko: nie ma go i mam nadzieję już nigdy więcej w naszym mieście nie będzie. – Chłopak zamilkł i z nadgorliwą uwagą zaczął wpatrywać się w szosę.
– Zalazł ci w czymś za skórę, tak? – Odwróciła twarz do kierowcy Katarzyna obrzucając go pytającym spojrzeniem.
– To były facet Carmen. – Po dłuższej chwili milczenia odpowiedział Maks. – Zwykły łobuz. I chyba szarlatan. Najpierw ją uwiódł, potem naobiecywał, że rzuci jej do stóp cały świat, a potem, gdy nalegała, aby się z nią żenił, ten – po jakieś błahej kłótni wyjechał na kilka dni do Niemiec ze znaną rumuńską dziennikarką, gdzie widywano ich w nocnych lokalach i w najdroższych hotelach…
– O kurczę! – Westchnęła Katarzyna. – A taki miał miły wyraz oczu…
– Sprawa się nagłośniła, gdy mąż tej dziennikarki, skądinąd też lekarz-chirurg, wniósł pozew o rozwód. Od tego czasu obaj panowie, gdy bywa, spotykają się na seminariach naukowych miast dyskutować o sprawach nauki jeden drugiemu zarzuca niekompetencję i populizm.
– A skąd ty o tym wszystkim wiesz?
– Od Carmen. Ta Rumunka była ponoć jej najlepszą przyjaciółką… Obie, zresztą mają rumuńskie korzenie… Wiesz, jak to czasem bywa? – Najbliższym przyjaciółkom wybacza się. I Carmen wybaczyła. Tamta jej obiecała, ze już nigdy nie spojrzy na Trazoma. I dobroduszna Carmen wybaczyła nawet Trazonowi. Wrócili do siebie i może kiedyś w końcu pobraliby się, gdyby na, nomen-omen, drodze Carmen nie stanął, o, pardon!: Nie wjechał król Ludwik… Resztę już znasz…
– Przykra historia, – podsumowała sucho Katarzyna.
– Ach jeszcze jedno: dwa dni temu media informowały o uroczystym bankiecie w Marsylii, podczas którego niejaki doktor Trazom przekazał merowi miasta klucze do nowo otwartej filii kliniki neurologicznej, której jednostka macierzysta ulokowana jest w Salzburgu. Wiesz, czyja ręka uwieszona była pod jego ramieniem?
– Domyślam się. Nigdy nie miałam zaufania do Rumunek… Piękne kobiety. Niesłowne i zwodnicze.
*
Podczas gdy Maks tankował paliwo i dzwonił do madame Bonet Katarzyna weszła do sklepu gdzie zaczęła przeglądać prasę, w poszukiwaniu relacji z Marsylii, o której napomknął Maks. Nagle na tytułowej stronie jednego z dzienników ujrzała pewną bardzo znaną sobie rzecz. Złapała gazetę do ręki i zaczęła czytać. Miała czas na przeczytanie tylko kilku linijek artykułu, gdy do sklepu zajrzał Maks. Powiedział, że mogą już jechać dalej. Katarzyna zapłaciła za gazetę i wybiegła z marketu.
– Po co ten pośpiech? – Mruknął Maks, gdy dosłownie wpadła na niego tuż za drzwiami sklepu.
– Nie rozumiesz?! – Zawołała Katarzyna wręczając mu gazetę. – No to przeczytaj! Cała struchlałam! Jak mogłeś mi nic nie powiedzieć? Jak mogłeś?
– Catherine, uspokój się, nie rozumiem twego krzyku. – Wziął gazetę Katarzyny, rozłożył i natychmiast jego brwi uniosły się do góry. – To nie może być? Jakże tak?!
Minęło trochę czasu nim Maks doczytał artykuł do końca i wsiadł do samochodu. Rozmowa na dobre rozgorzała podczas drogi.
– Dlaczego nie powiedziałeś mi, że te dwie metalowe szpilki, którymi z jakiegoś powodu postanowiłeś ozdobić moje włosy były obiektami muzealnymi? – Ledwo powstrzymując gniew, mówiła Katarzyna. Spojrzała na Maksa. Jego twarz była surowa. Uważnie śledził drogę i nic nie odpowiadał. – Skąd się u ciebie wzięły? W gazecie piszą, że zniknęły z ekspozycji uniwersyteckiego muzeum historii. – Katarzyna potrząsała jego napiętą ręką i spytała: – dlaczego je ukradłeś?
– Nie ukradłem. Pożyczyłem sobie. Aby pokazać je Carmen. Przywiozłem te igły z Egiptu, gdzie kupiłem zwyczajnie – na bazarze. Ale tutaj bardziej szczegółowo je badając zrozumiałem, że były autentyczne. To rytualne igły, które należały do ostatniego z dynastii faraonów. – Maks otarł pot z czoła ręką, spojrzał na Katarzynę i uśmiechnął się żałośnie. – Wiesz, Katarzyno, chciałem ją czymś zadziwić. Przecież to ona jedna wierzyła, że znajdę coś ważnego dla nauki. I znalazłem! I jej pierwszej chciałem je pokazać.
– To dlaczego nakazałeś stylistce spiąć nimi moje włosy?
– Dla efektu!? – Zawołał mężczyzna, a oczy jego rozświeciły się wściekłym ognikiem. – Wyobrażasz sobie? Mówię jej o swym osiągnięciu, a ona, oczywiście, nie wierzy. Wtedy podchodzę do Ciebie, wyjmuję igłę z twych włosów i przekazuję jej, mojej egipskiej królowej! Ona jest zaskoczona, zachwycona, i…
– Natychmiast odwraca się i odpływa w głąb restauracji, nie doceniwszy twej ofiary. – Dopowiada za niego Katarzyna i widzi rozczarowany uśmiech na twarzy. – Jak je z powrotem przekażesz do muzeum? Została u mnie wciąż jedna igła. Leży w szufladce nocnej. Ale druga – na policji.
– Że gdzie? A jak ona tam się dostała? – Zdziwił się Maks. – W gazecie pisali, że szukają kobiety, która uratowała naszego burmistrza za pomocą starożytnej igły. Tak nawiasem mówiąc, nic z tego artykułu nie rozumiem.
Katarzyna czy chciała, czy nie – przyszło jej opowiedzieć całą historię swego „wyczynu” w restauracji. Maksowi, czy chciał czy nie, musiał zatrzymać samochód, dlatego, że ze zdziwienia nie był w stanie dalej go prowadzić. Niemal przez minutę patrzył dziewczynie ze zdziwieniem ale i z zachwytem w oczy, zanim się odezwał.
– Jak zdołałaś się na to zdecydować? Przecież to był burmistrz naszego miasta?! A co, jeśli on umrze po tej twej zwierzęcej egzekucji z upuszczaniem krwi? Nas wszystkich tedy zaduszą sądowymi pozwami!
Katarzyna opuściła głowę i cicho rzekła:
– To samo powiedział mi Ludwik-Fernando.
– I dobrze powiedział. – Krzyknął Maks, zapuścił silnik i ruszył z miejsca. – On, oczywiście, zbierał się do tego, aby pokonać go w wyborach, ale żeby sprzątnąć faceta przy wykorzystaniu najemnej pracownicy, i w dodatku z Polski? To już przegięcie!
Katarzyna ze zrozumieniem kiwała głową przytakując. Policzki swędziały, serce bolało od kłopotów, których sama dostarczyła, i co gorsza: nie tylko sobie, ale i całej rodzinie Dupont.
– Co się teraz stanie? – Cicho spytała. – Maks, może wróćmy do domu?
– Nie. – Przecząco pokręcił głową. – Spójrz na siebie. Kwitniesz, jak mak na polu. Lepiej rozpuść włosy na policzki, żeby nikt ciebie nie poznał, chociaż… – Zaśmiał się i chwilę pomyślawszy odezwał się ponownie. – Jest mało prawdopodobne, że ktoś mógłby cię skojarzyć. Gazeta pisała, że nikt nie pamięta dziewczyny z restauracji. „Cała restauracja” w tej chwili przeżywała szok i patrzyła tylko na burmistrza. Fakt: niektórzy zapamiętali, że kobieta była wysoka i piękna… Ale chyba teraz niezupełnie jesteś podobna do samej siebie.
Katarzyna przyznała mu rację.
Maks spojrzał na spanikowaną dziewczynę i uśmiechając się powiedział:
– Tak, Catherine, nabroiliśmy wspólnie niemało! Nie martw się, jakoś się z tego wyplączemy! Król Ludwik pomoże.
Minęło kilka minut, zanim Katarzyna zdecydowała się spytać:
– No właśnie… Gdzie byłeś przez tyle dni? Ludwik-Fernando nie wściekł się, że oskubałeś mu kartę?
– I owszem. Wkurzył się. – Wykrzyknął, ale zaraz zaśmiał się Maks. – Zrobił to, jednak, jak zawsze, z umiarem i dystynkcją. Wiedziałem, że jeśli nie bylibyśmy w barze restauracji, a w domu to… – Mężczyzna gwizdnął i znowu się roześmiał. – Nasz Ludwik umie rzucać gromy i błyskawice, a ja umiem ich unikać.
– No, ale, mimo wszystko, co ci kazał? – Zapytała niecierpliwie Katarzyna.
– Przebaczył defraudację, ale w ramach kary zażądał, abym pojechała na degustację win do Prowansji. – Maks dostrzegając niemałe zdziwienie na twarzy dziewczyny pospieszył z wyjaśnieniami. – Sprawa jest w tym, że mam, Catherine, potwierdzone poświadczeniem specjalistycznym certyfikatem bardzo dobre receptory smakowe w jamie ustnej. Można powiedzieć nawet, doskonałe! Potrafię rozpoznać różne marki wina wedle smaku i, oczywiście, odróżnić fałszywe, i mogę dokładnie określić stosunek cukru w alkoholu w dowolnym drinku.
– Ale to jest cudowne! – Zawołała Katarzyna. – To, dlaczego jesteś archeologiem? Przecież mógłbyś zarabiać tymi swymi cudownymi zdolnościami?
– No jeszcze, czego? – Oburzony mężczyzna prychnął i wzruszył ramionami. – Nie lubię żadnych napojów alkoholowych. Moje ciało ich nie akceptuje. Ale czasem dla mego brata, a szczególnie w ramach prośby o przebaczenie mi, jakiej aferki, zgadzam się spełnić jego prośby.
– Rozumiem. A po co Ludwikowi-Fernando potrzebne były te informacje?
– To dla jego winiarzy z południowej Francji. On jest ich szefem, a jednocześnie głównym udziałowcem. Inwestuje, administruje i zarządza. I trzeba mu przyznać, umiejętnie zarządza.
– Katarzyna uśmiechnęła się.
– Mogę sobie wyobrazić. No i jak przeszła degustacja?
Maks skrzywił się i niechętnie odpowiedział:
– Przyszło mi trzy dni degustować a dwa dochodzić do siebie. I wszystko tylko po to, aby być rozgrzeszonym. Koszmar!
Katarzyna objęła się w ramionach i nieco zadrżała.
– Udało ci się uzyskać przebaczenie, – powiedziała, – a mi nijak dobić się o wyrozumiałość. Co będzie, jeśli rzeczywiście porozsyłają za mną listy gończe i zarzucą mnie pozwami? Nic nie słyszałeś na temat zdrowia burmistrza? Może nic się nie stało?
– Miejmy nadzieję, że nic. – Powiedział Maks i westchnął. – W przeciwnym razie, król Ludwik będzie miał kłopoty. Może źle, że wiozę ciebie do miasta? – Ale znów spojrzawszy na jej czerwone policzki, powiedział. – Nie, nie źle. Dobrze. Minęło kilka dni, może już o tobie zapomnieli. Zaprowadzę cię do lekarza a sam zadzwonię do Ludwika i go uprzedzę. Nie martw się, Catherine, jestem po twojej stronie!
*
Lekarz był bardzo skrupulatny i dosłownie zamęczał ją pytaniami o jej życie i charakter pracy. Pytał o warunki pracy, zarówno w Warszawie, jak i w domu rodziny Dupont. Wykonał Katarzynie kilkanaście testów. Wciągała nosem różne zapachy i zaraz potem natychmiast była poddawana badaniom jakąś specjalistyczną aparaturą podłączaną do jej ciała za pomocą elektrod. Pan doktor dał jej wytchnąć dopiero po dwóch godzinach wnikliwych badań. Katarzyna zmęczyła się. Pielęgniarka posmarowała jej skórę olejkiem i kazała pod światłem białej lampy nieruchomo siedzieć przez dwadzieścia minut. Potem znowu testy i znów odpowiedzi na pytania.
Gdy „gehenna” wreszcie dobiegła końca Katarzyna marzyła już tylko o jednym: znaleźć się w domu, w kuchni madame Bonet i podjeść pierogów mięsnych, którymi dzisiaj gosposia ma raczyć podczas kolacji. Katarzyna wyszła na korytarz i od razu zobaczył Maksa z królem Ludwikiem. Rozmawiali z lekarzem. Nie podeszła, a tylko zerkała na nich z oddali. Ludwik-Fernando słuchając lekarza nagle zmarszczył brwi, a Maks wykrzyknął: „Mówiłem ci? Nie posłuchałeś mnie!”
Katarzyna była przerażona. Miała świadomość, że pan doktor nie był zadowolony z jej stanu zdrowia, co może oznaczać, że zostanie odesłana z Francji do domu. Dla takich jak ona: pryszczatych i cierpiących panien nie ma miejsca w ich zamożnym i cieszącym się szacunkiem domu. Ona i tak już wniosła w życie swych gospodarzy nie mało problemów i nieprzyjemności, nie mówiąc o tym, że jeszcze ich czymś pozaraża, choć, prawda, lekarz w Warszawie zapewniał, że alergia nie jest chorobą zakaźną. Katarzyna oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Chciała wrócić do swego warszawskiego domu, do swojego pokoju, do swych kotów, mamy…
– My tu za nią przeżywamy a ta napawa się rozkoszą? – Katarzyna ocknęła się od donośnego głosu Maksa, który zagrzmiał niemal w środku jej ucha.
– Uspokój się, Maks. – Stonował brata Ludwik-Fernando. Pan doktor bardzo wnikliwie przebadał twarz pani Kasi.
Katarzyna zasmuciła się. Wobec tak płonących oczu Ludwika-Fernando trudno było pozostać obojętną. Znowu zamknęła oczy i powiedziała:
– No cóż, i kiedy mam wyjechać?
– Dokąd? – Niemal unisono spytali dwaj bracia.
– Do domu. Do Polski. Już sobie wyobrażam jak poobgadywał mnie wasz doktor? Ale mój lekarz w Warszawie zapewniał, że moja alergie nie jest chorobą zakaźną.
– I ma absolutną rację, to ja się pomyliłem. – Powiedział Ludwik-Fernando, czym niemało zaskoczył Katarzynę jednocześnie bardzo radując Maksa. – Będę musiał zrewidować rozkład dnia pani pracy, pani Kasiu.
– Ale dopiero wtedy, gdy słońce znów zniszczy wszystkie twe alergie! – Krzyknął Maks i skoczył w kierunku Katarzyny. Chwycił ją i przycisnął do siebie. – Proponuję jechać na Riwierę! Poopalać się na plaży i pozażywać kąpieli w morzu. Nie tylko nasza babcia może korzystać z morza. My także możemy ponurzać w nim swe cielska! – Maks z powrotem usadowił dziewczynę na podłogę i spojrzał na brata, który patrzył na niego nerwowym wzrokiem. – Co, powiedziałem coś nie tak? – Zapytał. – A może znów coś nie tak zrobiłem?
– O twych „robótkach” trąbią wszystkie gazety. – Groźnie powiedział Ludwik-Fernando. – I o pani wyczynach – także. Ale w przeciwieństwie do pani, pani Kasiu, Maksowi nie będzie trudno rozwiązać swe problemy związane z Muzeum Uniwersytetu. Musi tylko zwrócić do muzeum historyczną „cenność”.
– A ja? Co ja powinnam zrobić? – Zapytała Katarzyna nerwowo drapiąc się po policzku.
– A pani, – i wziął rękę Katarzyny w dłonie (oddech Katarzyny zatrzymał się natychmiast), pani musi się wyleczyć i stanąć przed naszym burmistrzem, który pragnie podziękować osobiście za udzieloną pomoc. Uratowała pani życie naszego burmistrzowi, pani Kasiu!
– Co?! – Teraz z kolei jednogłośnie krzyknęli Katarzyna z Maksem.
– W mieście poszukuje pani cała policja. – Kontynuował Ludwik-Fernando wciąż nie wypuszczając ręki Katarzyny ze swych dłoni. – Stała się pani sławną osobą, ale w takiej „aurze” przedstawiać panią przed obliczem burmistrza jeszcze nie mogę. Może go pani za bardzo wzruszyć, a to w jego obecnym stanie zdrowia nie byłoby wskazane. I dlatego przyjmuję propozycję Maksa. Jedziemy na Riwierę, i to natychmiast.
– Wow! – Krzyknął Maks. Natychmiast objął Katarzynę za plecy, zmuszając tym samym brata, aby puścił jej rękę. – Catherine, musimy kupić stroje kąpielowe. Już widzę cię w kostiumie plażowym, który niedawno widziałem w jednym ze sklepów. Zaraz do niego pojedziemy.
Ale natychmiast zakusy Maksa powstrzymał głos jego brata, od którego po plecach Katarzyny przeleciały dreszcze.
– Masz natychmiast wrócić do domu po swój muzealny eksponat. – Powiedział i zabrał z rąk Maksa słoiczek z maścią dla Katarzyny. – Potem odbierz drugi eksponat z policji. Tobie tez przypadnie sposobność wymyślenia wiarygodnej wersji, dlaczego pewna nikomu nieznana kobieta uratowała burmistrza tym właśnie muzealnym eksponatem. – Widząc rozczarowanie Maksa Ludwik-Fernando uśmiechnął się i dodał. – Głowa do góry! Twoja wyobraźnia na pewno podpowie ci przekonującą opowieść o dziewczynie, której imienia nawet nie znasz. Zrozumieliśmy się?
Maks zmarszczył brwi i ujrzawszy błagalne spojrzenie Katarzyny skinął głową.
– A dopiero potem, w towarzystwie Carmen przyjedziesz do nas, na Riwierę. – Kontynuował orzeczenie Ludwik. – Zadzwoń do sklepu, w którym zakupiłeś sukienkę dla Katarzyny i zamów dla niej plażowe stroje na pięciodniowy pobyt. – Spojrzał na brata, uśmiechnął się i dodał. – No cóż, dla mnie i siebie, oczywiście, też. My z panią Kasią idziemy na kolaję. Potem udamy się do sklepu po odbiór rzeczy i nocnym pociągiem wyjedziemy do Mentony.
Maks uśmiechnął się i skinął głową. – A mam zadzwonić do Carmen?
– Nie, nie musisz. Zrobię to sam. Mam do niej jeszcze parę innych spraw. Za dwa dni będziemy na was czekać w naszym ulubionym hotelu. – Król Ludwik spojrzał na brata i powiedział ze zdziwieniem. – Co tak stoisz? Akcja!
Maks natychmiast opuścił klinikę a Katarzyna, patrząc za nim, nie mogła zrozumieć, co się z nią dzieje? Jak wszystko tak może szybko dziać się w jej życiu? Jeszcze przed chwilą myślała, że ją odeślą do Polski, a tu, okazuje się, zabierają na Riwierę.
– Pan i Maks ciągle mnie zaskakujecie swymi decyzjami. – Powiedziała, bojąc się spojrzeć na króla Ludwika. – Od was zawsze mogę się spodziewać jakiś niespodzianek.
– Proszę się przyzwyczaić do tego, Catherine. – Jego głos zmienił się. Stał się takim opiekuńczym, że aż Katarzyna mimowolnie spojrzała mu w twarz. Król Ludwik uśmiechnął się.
– Teraz pójdziemy na kolację, ale tylko nie do tej restauracji, gdzie stała się pani taką sławną. Wszystkie stoliki są w niej zarezerwowane na tydzień na przód. Proszę tylko nie dziwić się, dlaczego? – Przerwał na chwilę i widząc jej zaskoczone spojrzenie dodał: – Bo wszyscy mają nadzieje, że zobaczą panią znowu.
Katarzyna nie mogła powstrzymać śmiechu.
Ludwik-Fernando wziął ją pod rękę i wyprowadził z kliniki.
Katarzyna zamknęła oczy i błogo westchnęła. Była już tak zmęczona wydarzeniami tego dnia, że nawet myśleć o czymkolwiek nie była w stanie. Ale miłe wspomnienia wciąż pojawiały się w jej głowie, pozwalając się cieszyć nimi jeszcze raz i jeszcze raz, i znowu.
Ludwik-Fernando zabrał ją do restauracji na kolację, pomimo jej „strasznego” wyglądu. Katarzyna weszła do damskiej toalety i prawie minutę z przerażeniem patrzyła na swe odbicie w lustrze.
Trochę blade oblicze z wysypką czerwonych krostek biegnących od uszu po policzki i dalej – do brody, szyi i ramion. „Dzięki Maks! – To ty zaproponowałeś rozpuścić włosy, by zakryć nimi policzki, szyję i ramiona. Ale co zrobić z rękoma?” Krosty „zdobiły” jej ręce aż po łokcie. Nie ma rady! Będzie musiała się z nimi zaprzyjaźnić. A także zaprzyjaźnić z pomiętą koszulą w pistacjowym kolorze i równie pomiętymi lnianymi spodniami w kolorze khaki. W takim stanie za nic w świecie nie pozwoliłaby sobie pójść do żadnej restauracji, gdyby nie… Ludwik-Fernando.
Katarzyna umyła ręce i przeszła do holu restauracji, gdzie czekał na nią król Ludwik.
– Widzę, że chyba zepsuł się pani nastrój? – Zapytał. – Proszę się nie martwić, Catherine. Ta restauracja ma przytulne ciemne zakątki, w jednym z których będzie się mogła pani poczuć spokojniej. Chodźmy!
Ludwik-Fernando ponownie wziął ją pod ramię i zaprowadził do sali restauracji. Katarzyna szła starając się nie patrzeć ani na salę, ani na jej gości. Podniosła głowę dopiero wtedy, gdy znaleźli się w przytulnym półmroku niedużej wnęki na piętrze. Wzrok jej powrócił. „Pokoik” wyglądał jak kamienna grota ze sklepieniem i subtelnie podświetlonymi ścianami. Mały okrągły stół i wygodne krzesła, a także świeca na stole. Śliczności…
– Bardzo tu ładnie. – Powiedziała i zauważył, że król Ludwik uśmiecha się.
– To dobrze. Zaraz coś zamówimy. – Odpowiedział. – Co chciałaby pani sobie zażyczyć na kolację?
Katarzyna wzruszyła ramionami i rzekła:
– Proszę, niech pan wybierze sam. Chciałabym poznać pana smaki.
Ludwik-Fernando wykonał zamówienie i zwrócił się do niej ponownie.
– Pani Kasiu, zawiniłem wobec pani. Wysłałem panią do pracy, w piwnicy, a pani jest jak ten kwiat, któremu potrzebne jest słońce.
– Ale ja zawsze tak pracowałam.
– I zawsze walczyła ze swą alergią?
Katarzyna zaśmiała się i skinęła twierdząco głową.
– Ale czemu się pani nad sobą nie lituje? Pani nie może żyć bez słońca, wciąż zanurzona w pyle książek. Pani alergia rozkwita na pani skórze tylko dlatego, że do organizmu nie dostarczane są promienie słoneczne w dawce, dla pani organizmu niezbędnej. Za mało świeżego powietrza i słońca.
– Na ulicy, u nas w Warszawie, tez tego słońca za wiele nie ma, a co do powietrza…
– Na szczęście nie ma to teraz znaczenia. Teraz jest pani u nas. – Powiedział. – Ja panią wyleczę. – Katarzyna chciała coś powiedzieć, ale Ludwik-Fernando uprzedzająco powstrzymał ją ruchem ręki. – To zalecenia lekarza i proszę z nimi nie polemizować. Na Riwierze jest dużo słońca i morza, i będzie pani ich zażywać aż do syta. Zatroszczę się o to.
– A co potem? – Zapytała Katarzyna i nagle dostrzegła ból w oczach mężczyzny.
Przez minutę Ludwik-Fernando milczał, a potem powiedział:
– Nadal będzie pani pracować w naszej bibliotece, bo mam do pani zaufanie.
– To dlaczego zabiera mnie pan na wycieczkę, na Riwierę, do słońca, skoro z czasem moje przypadłości znów mogą wrócić? Może jednak lepiej, abym wyjechała do Polski? Na pewno znajdzie pan inną…
– Nie znajdę. – Przerwał jej mężczyzna przyjmując surowy wyraz twarzy. – Nie potrzebuję innej, to znaczy, pani mi bardzo pasuje do tej pracy, trzeba tylko trochę zmienić jej warunki. Ale teraz, nie myślmy o tym, pani Kasiu. Czeka nas słońce i morze, a potem?… Potem niech się dzieje, co ma dziać.
– Niech się dzieje… – Powtórzyła po nim głośno i uśmiechnęła się.