Katarzyna

Rozdział 1 – Bezradność Katarzyny

Katarzyna stała bezradnie w hali przylotów lotniska Charles’a de Gaulle’a w Paryżu. Była przerażona. Nikt nie wyszedł na jej spotkanie! „Jak mogłam zaufać słowom nieznanego mi człowieka, który mieszka w innym kraju i który życzył przyjemnej podróży, a nawet nie widział potrzeby dać mi numeru swego telefonu?” Obcy kraj, obcy ludzie i obce środowisko przyprawiały ją o szok i nie pozwalały racjonalnie myśleć, jak teraz znaleźć wyjście z zaistniałej sytuacji. „Ty kretynko!! – Jej myśli bezlitośnie piętnowały własną próżność. – Przecież matka ostrzegała: dla świętego spokoju przestudiuj mapę, połączenia, ułóż sobie drogę sama, nie polegaj na nikim”. Ale ona, oczywiście, uwierzyła słowom nieznajomego, no i ma. Doigrała się! I co teraz robić? – Minuty mijają, a tu nic! Po pierwszym szoku na szczęście pomału wracał rozsądek. W końcu uradziła. Zaczeka na przylot kolejnego samolotu z Warszawy. Możliwe, że osoba, która miała na nią czekać pomyliła loty i będzie jej wypatrywać wśród przybyłych z następnego rejsowego. „Przecież może tak być, prawda?”

Pracownica lotniska, młoda piękna dziewczyna z „przyklejonym” uśmiechem na twarzy, pomogła jej ułożyć „awaryjną” trasę, to jest: transport do miejsca jej nowej pracy. Katarzyna wzięła wydruk z komputera i usadowiwszy się w miękkim fotelu w hali przylotów zaczęła studiować rozpiskę. Poprosiła o ułożenie trasy możliwie optymalnej czasowo i, jeśli to możliwe, najtańszej. A czekała ją długa droga po Francji: z Paryża do Narbonne i dalej – ściunkami w głąb peryferii. Najpierw – pociągiem, potem autobusem z przesiadką na inny autobus  i jeszcze, być może, trochę na piechotę. Podliczywszy koszty Katarzyna zdała sobie sprawę, że z uwagi na swe skromne środki będzie musiała obejść się podczas całej drogi ledwie jedną butelką wody i paczką herbatników. Podirytowała się jeszcze bardziej, gdy zdała sobie sprawę, że to całe zaproszenie do pracy – przecież może w ogóle okazać się czyimś żartem, i kto wie? – Może przyjdzie jej wracać do Warszawy, albo…

Nad ostatnim „albo” nawet nie chciała się zastanawiać, czując intuicyjnie, że rozmyślanie o takim „albo” to coś zdecydowanie ponad jej siły. Za to jej oczy mimowolnie wypełniły się łzami z powodu jeszcze raz uzmysłowionej sobie swej własnej, nieodpowiedzialnej i głupiej łatwowierności. No, ale jak miała nie wierzyć swemu bezpośredniemu przełożonemu – dziekanowi z uczelni?

Katarzyna mimo uzyskania na Uniwersytecie Warszawskim dyplomu z wyróżnieniem w zakresie lingwistyki stosowanej – od pięciu lat nie mogła znaleźć żadnej satysfakcjonującej pracy.  Owszem, doraźnie zajmowała się różnymi tłumaczeniami, zdobywając niemałe doświadczenie w wyuczonym fachu , ale to nie było to, o czym od zawsze marzyła. Chciała być menedżerką, najlepiej coach’em jakiejś wpływowej osobistości, i właśnie dlatego zdecydowała się podjąć studia podyplomowe u Koźmińskiego, które po dwóch latach również ukończyła z wyróżnieniem. Odtąd miała wytyczony dla siebie klarowny plan: będzie cenioną na rynku tłumaczką i jednocześnie menedżerką w jakieś renomowanej międzynarodowej korporacji medialnej. W zeszłym roku – prawie dopięła swego. Prawie… Złożyła przecież aplikację na wakujące stanowisko asystentki Janusza Babickiego, znanego celebryty – z Koncernu Medialnego FPTB, więcej: wygrała konkurs, została przyjęta do pracy, ale… już następnego dnia rekrutację unieważniono. To nieprzyjemna historia, dlaczego… Unieważniono, gdy wyszło na jaw, jak niemądrze podbarwiła życiorys podszywając się pod personalia niejakiej Béatrice-Catherine – siostry topowego francuskiego dziennikarza Jean-Pierre d’Artigny – redaktora Le Monde. Do tak głupiego, a na pewno nieodpowiedzialnego kroku nakłoniła ją jej rumuńska przyjaciółka Carmen Muzicianu, z którą od kilku lat korespondowała na Facebooku. „Nie martw się, Kaśka, – pisała na privie kumpela, – wiele wody upłynie w Wiśle, nim ktokolwiek się zorientuje. A ty, w międzyczasie, zaskarbisz sobie łaski pryncypała, owiniesz gagatka wokół palca (jak zresztą wcześniej uczyniła twoja poprzedniczka, o czym mam wiedzę z pewnego źródła). I nawet, gdy kiedyś prawda wyjdzie na jaw, mister Babicki na pewno nie zechce z ciebie rezygnować. Wiem, co mówię! Uwierz. Gościu ma słabość do brunetek o śródziemnomorskich kształtach.” No i stało się. Katarzyna, vel: Béatrice-Catherine za namową swej facebookowej przyjaciółki Carmen (swoją drogą: imię godne rasowej intrygantki) uległa pokusie. Zainsynuowała Komisji swe koneksje w świecie dziennikarskim i paryskie korzenie, co przyszło jej o tyle łatwo, że nie musiała specjalnie fantazjować. W istocie urodziła się we Francji, z której, co prawda, jeszcze w okresie niemowlęcym wróciła z matką do Polski. Ale w akcie urodzenia ma wpisane dokładnie dwa identyczne imiona, jak krewniaczka redaktora d’Artigny: Béatrice-Catherine. Nosi przy tym typowe, francuskie nazwisko – Dubois. Nie przewidziała tylko, że Jean-Pierre i Janusz Babicki są bardzo dobrymi przyjaciółmi i że wieść o nowej asystentce celebryty spokrewnionej z guru dziennikarstwa znad Sekwany rozejdzie się do Francji lotem błyskawicy. Jak każda mistyfikacja – i ta miała krótkie nogi.

Po tak spektakularnej wtopie zdawało się, że drzwi do wszelkich prestiżowych organizacji zostaną przed nią raz na zawsze zamkniete. Na szczęście, podobno po interwencji samego Babickiego, Dom Medialny zlecił sprawę wyciszyć. Celebryta zlitował się nad losem młodej dziewczyny, bo nie chciał łamać jej zawodowej kariery, a być może uznał, że nagłaśnianie wpadki organizacyjnej nie leży w interesie FPTB – koncernu medialnego, którego był twarzą i którego misję wraz z kulturą organizacyjną Babicki firmował na całym świecie.

Nie zmienia to faktu, że po pomyślnym finale niemądrej afery karierę zawodową Katarzyny znów spowiły mgły. I gdyby nie szczęśliwy traf, trudno przewidzieć czy i kiedy los ofiarowałby jej kolejną szansę. Ale tak, jak w życiu nierzadko bywa, gdy nie ma od kogo oczekiwać pomocy, pomoc nadchodzi od własnej matki. Przepracowawszy na uczelni całe zawodowe życie, jako wykładowca literatury francuskiej, przekonała i zachęciła córkę, aby poszła w jej „naukowe” ślady i złożyła aplikację na nowotworzone stanowisko pracownika naukowo-technicznego na wydziale historii. Do jej obowiązków miałaby należeć m.in. merytoryczna opieka nad zasobami książnicy francuskojęzycznej i archiwum frankofońskich ksiąg dawnych. „Ja, córeczko, zaczynałam podobnie. Z czasem i ty obejmiesz na naszej uczelni bardziej odpowiadającą twym aspiracjom posadę”. Rada i zachęta matki poskutkowały. Konkurs na stanowisko wygrała bez trudu. Po blisko sześciu latach chwytania się dorywczych prac Katarzynie wreszcie było dane zawodowo się ustatkować.

I o ile z pracą sprawy się jakoś ułożyły, o tyle w jej życiu osobistym wciąż było nijak. Jeszcze podczas studiów, na uniwersytecie, o jej względy poważnie zabiegał pewien chłopak z roku, ale po siódmym semestrze wyjechał do domu, na święta, i z powodów rodzinnych więcej na uczelnię nie wrócił. Katarzyna nie była pewna, czy kochała Tomasza, ale nawet pobieżną formą zażyłości była usatysfakcjonowana. Przecież nikt inny na nią nie zwracał więcej uwagi, nie mówiąc o tym, że wśród studentów postrzegano ją za odludka. Dlaczego? Pewno dlatego, że nie ciągnęło jej do szalonego i hałaśliwego życia studenckiego, z eskapadami po barach nocnych i dyskotekach. Po zajęciach – zawsze spieszyła do domu, do swego kota i psa. To z nimi studiowała czasowniki i słowa, i nawet rozmawiała w obcych językach. Widziała, jak matka na widok samotnej córki wzdycha, nic nie mogąc swemu dziecku doradzić. Gorzej, że oprócz matki i nikt inny uczynić tego nie mógł.

Katarzyna nie uważała się za jakąś szczególną, jak mawiają jej rówieśnicy, laskę. Była dość wysoka (170cm), ale za to miała piękną, składną figurę. Brązowe włosy, zawsze związane z tyłu w kok i wielkie okulary ukrywające pod szkłami ciekawość świata, dawały wszystkim wokół do zrozumienia, że ich właścicielka to nie jakiś kociak, a inteligentna kobieta. Zresztą, o jakim kociaku mówić, skoro na jej skórze co rusz wysypywał się w postaci małych czerwonych wyprysków alergiczny trądzik, czasem powodując uporczywe swędzenie. Dopadał ją bez wyjątku: i w niegościnnych pomieszczeniach archiwum, i na ulicy, gdy opatulona była po uszy dużym dzianinowym szalem. Leczenie u alergologa nie przynosiło rezultatów. Zdaniem lekarza współwinowajcą objawów mogło być warszawskie powietrze i klimat. Pan doktor sugerował wyjechać na dłuższy pobyt do sanatorium, gdzieś na południe Polski, albo najlepiej do ciepłych krajów. No, ale cóż? Ani stan finansów, ani praca zawodowa, ani, wreszcie, od niedawna nasilająca się choroba jej mamy taką możliwość wykluczały.

I oto, po raz kolejny w jej życiu o losie Katarzyny, jak sądziła, zadecydował szczęśliwy traf. A tak naprawdę znów pomogła jej matka. To za jej sugestią rektor uczelni zaproponował młodej pracownicy przyjęcie całorocznej posady za granicą, a dokładnie: w południowo-wschodniej Francji – w Langwedocji, w domu starszej samotnej kobiety, Madame Dupont. Zdaniem rektora, Madame, ze swymi osiemdziesięcioma laty nie jest w stanie rozeznać zawartości i co ważniejsze: wartości ostałej po śmierci jej męża prywatnej książnicy. Trzeba będzie jej pomoc w sporządzeniu katalogu wszystkich woluminów i dokumentów znajdujących się w bibliotece, aby można było je wycenić i zadecydować, co z nimi zrobić dalej. Madame chciała zatrudnić takiego pracownika, który nie byłby osobiście zainteresowany zbiorami, a który dobrze władałby polskim, francuskim i włoskim, ponieważ większość książek w bibliotece była właśnie w tych językach.

A tak, jeśli już mowa o madame Dupont, to kobieta o tym ewidentnie francuskim nazwisku była rodowitą Polką, która w latach pięćdziesiątych udała się do Francji ze studentami Instytutu Literackiego na wakacyjny staż. Spotkała tam młodego francuskiego porucznika, zakochał się w nim i wzięli ślub. Oczywiście, w PRL natychmiast uznana została za dysydentkę bez prawa powrotu do ojczyzny. Dziś – madame Dupont ostała się z dwoma wnukami, ale żadnemu powierzyć biblioteki nie odważyłaby się. Jeden z nich jest archeologiem, który całe zawodowe życie spędza w Egipcie na wykopaliskach, badając piramidy. Drugi – jest przedsiębiorcą; bardzo rzadko zagląda do rodzinnego majątku. Mąż madame Dupont po zakończeniu służby wojskowej podjął się pracy naukowej na uniwersytecie w Montpellier i swego czasu wielokrotnie odwiedzał Warszawę z wykładami, pozostawiając w bardzo przyjaznych stosunkach z dziekanem romanistyki. To właśnie do niego, po śmierci męża madame Dupont postanowiła zwrócić się o pomoc. I w ten oto sposób Katarzyna otrzymała propozycje podjęcia się pracy we Francji, którą (już bez nacisków ze strony mamy) przyjęła bez namysłu, przyleciała na lotnisko i przez nikogo nie odebrana w hali przylotów zdaną została tylko na samą siebie.

Do kolejnego rejsu z Warszawy pozostało ponad trzy godziny. Katarzyna rozsiadła się wygodniej w fotelu i zaczęła obserwować otaczających ją ludzi. Ciągle zmieniający się potok pasażerów przylatujących i odjeżdżających z lotniska na początku fascynował, ale szybko jego monotonia zaczęła morzyć ją snem. Wkrótce więc jej oczy zamknęły się mimowolnie i zdrożona dziewczyna zez znużenia zasnęła. Ostre uderzenie w fotel, w którym siedziała, i zaraz potem drugie – tym razem  w tył głowy,  spowodowało, że obudziła się natychmiast. Obudziła się i starała się uświadomić sobie, gdzie jest i co się stało? Ale zanim wstała szybko skontrolowała stan swych bagaży leżących na podłodze. Pod wpływem niekontrolowanego impulsu pchnęła podręczny plecak nogą, dlatego bezzwłocznie sięgnęła po niego ręką boleśnie uderzając czołem w czoło kogoś innego.

– O mój Boże! – Zawołała po polsku Katarzyna i roztarła bolącą głowę dłonią.

– O, Mon Dieu! – Usłyszała męski głos i uzmysłowiła sobie, że przecież jest we Francji, gdzie wszyscy mówią po francusku.

Ale pierwsze spojrzenie na mężczyznę, współsprawcę a może bardziej ofiarę zdarzenia,   zmusiło ją, aby o tym zapomnieć. Nie mogła zrozumieć, kogo tak naprawdę przed sobą widzi? Duża, ryża brodata głowa z rozczochranymi i kręconymi włosami, okrągłe niebieskie oczy, za takimi samymi okrągłymi, wielkimi okularami, które teraz wisiały przekoszone na pięknym, prostym nosie, krzywy, ale sympatyczny uśmiech na ustach i, co najważniejsze, masa piegów rozrzuconych po policzkach w miejscach nieokupowanych puszystą rudą brodą – dopełniały tę koszmarkowatą facjatę.

– Uch, ty! Przerażający czarci rudzielcu! Ależ mnie pan przestraszył! – Odstawiwszy się od mężczyzny ponownie odezwała się po polsku, pocierając bolące czoło.

– Proszę mi wybaczyć, mademoiselle, niezupełnie zrozumiałem, co mi pani powiedziała. – Zaintonował rozmowę w języku francuskim mrugając okiem do Katarzyny. – Zauważyłem, że chyba zrugała mnie pani, zdaje się w języku polskim, a czy mówi pani po francusku? Nie znam polskiego, a powinniśmy sobie co nieco wyjaśnić…

Katarzyna skinęła głową i zabrała rękę z czoła.

– Tak. Mówię po francusku. Ale nie rozumiem, co mielibyśmy sobie wyjaśniać? Poza tym, że mnie pan faktycznie przestraszył…

– Przestraszyłem? Czym?

Katarzyna zrozumiała, że nie zdoła mu tego wyjaśnić. Jak można wytłumaczyć facetowi jego przerażający wygląd, jeśli ów, zapewne, temuż samemu się podoba? A po jego wyrazie twarzy można się domyślać, że jest zachwycony nie tylko ze swego wyglądu, ale również z faktu, że swym wyglądem ją straszy!

– Walnęłam się o pana bardzo mocno. To mnie przestraszyło. – Postanowiła zbyć go ogólnikami.

– Nadmieniam tylko, że i pani przyczyniła się do mego pewnego dyskomfortu. – Mężczyzna odparł tym samym tonem, który „zaintonowała” Katarzyna. – Najpierw uraczyła mnie pani swym kokiem po potylicy, a potem rąbnęła w czoło. I za co? – Rozłożył ręce na bok, starając się przybrać wygląd obolałego i zaskoczonego. – A chciałem tylko przysiąść na fotelu, tym po drugiej stronie od pani. A potem pomóc zebrać rozrzucone na podłodze pani rzeczy…

Katarzyna odwróciła się od faceta, który „wznosił” się nad nią całą wysokością swej postury i krępował nie tylko zewnętrznym wyglądem, ale i aroganckim tonem rozmowy. Nie starała się go słuchać. Teraz najważniejsze, aby sprawdzić, czy jej wszystkie rzeczy są na miejscu. A więc: walizka, duża torba, torebka i plecak. Wszystko jest. Chwała Bogu! Uspokoiwszy się w końcu uświadomiła sobie, że mężczyzna stale do niej coś mówił. Skupiła się i odnotowała ostatnia jego frazę:

– …powinniśmy wypić po filiżance kawy i zrelaksować się.

– Nie jestem podekscytowana! – Szybko odpowiedziała Katarzyna. – I nie potrzebuję kawy. – Wypowiadając te słowa przytuliła do siebie torebkę i lekko dotknęła jego dłoni.

Mężczyzna popatrzył na nią przez chwilę, następnie przełknął ślinę, znów skrzywił usta i dopowiedział:

– Nawet, jeśli panią zaproszę i zafunduję pani kawę?

Takiej propozycji Katarzyna nie miała prawa odmówić. Pamiętając o mizerii swych finansów zmusiła się do uśmiechu i kiwnęła głową na zgodę.

– Ale ja mam ze sobą mnóstwo rzeczy. – Powiedziała i natychmiast zobaczyła, jak mężczyzna zarzucił sobie na plecy jej wielką czerwoną torbę.

– Proszę, niech pani idzie za mną. – Głośno odezwał się do oszołomionej przez chwilę dziewczyny. – Kawiarnia jest tutaj, w pobliżu, w tej samej części hali lotniska.

 

Katarzyna – lista rozdziałów

2 odpowiedzi na Katarzyna

  1. Caterina pisze:

    Koment z gatunku „tibi et igni” 😉
    Januszu :), jak miło spotkać znów cyberprzestrzenną gwardię na czele z Twoim alter ego i. e. Babickim! 🙂 Naprawdę mnie zaskoczyłeś! 🙂 Nie będę Ci już tak spamować komentarzami jak w przypadku „Księcia z bajki”, ale w wolnych chwilach będę z przyjemnością podczytywać perypetie bohaterów „Katarzyny”. Pamiętaj, że każda Caterina to diabeł, nie dziewczyna 😉

    Serdeczności prosto z serca :*
    Kasia

    • Janusz N pisze:

      Ma cherie! Powiadasz, diabeł z niej? Może i racja. Zapamiętam! 🙂

      Ps.
      Pewno, zresztą, dlatego od Cateriny zawsze bardziej lubiłem Kasieńkę. 'Moją Kasieńkę’ 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *