Rozdział piąty – Mikstura doktora Trazoma
Zamyka oczy i słyszy odległy szum morza, wdycha nozdrzami powietrze i czuje zapach słonego powietrza. Patrzy w niebo. Podziwia kształt chmur. „Jakie piękne! – Wyglądają jak zamki z bajek, z warownymi murami, basztami, wokół których czarne mewy krążą i krążą, jak najeźdźcy…” Wchodzi do wody. Czuje jej chłód. Ostre kamyki i małże kolą gołe stopy. Delikatnie odgarnia je palcami nóg. A potem głęboki oddech… I za chwilę jej ciało otoczone jest słoną wodą. Na moment zanurza się po szyję, przyzwyczaja, chwilę płynie…Przymyka oczy z rozkoszy. Rozpościera szeroko ręce i zrelaksowana unosi się na przyjaznej tafli. Pozwala, by jej ciało kołysało się z rytmem delikatnych fal. Patrzy na niebo i czuje, że jest jak mała kropla czegoś cudownego, czegoś, dzięki czemu, jest tego pewna, szczęście nie ma granic… Wdechnąwszy w siebie to piękno, uśmiechając się do swych myśli, otwiera oczy…
Katarzyna otworzyła oczy i nie od razu zdała sobie sprawę gdzie się znajduje? Biały sufit i ściany, coś pika w jednym kącie, coś błyska w drugim, a na dodatek, o zgrozo! – W pomieszczeniu pachnie, jakby jakimś szpitalem?!
– No nie!? To rzeczywiście szpital! – Nagle dotarło do niej. – Jestem w szpitalu?! Ale dlaczego?! – I zaczęła gorączkowo rozmyślać, – muszę sobie wszystko przypomnieć, a przynajmniej tyle, ile zdołam. – Nieznacznie podniosła głowę, rozejrzała się wokół. – No, bez dwóch zdań: szpital… – Poruszyła obiema rękami i nogami. – W porządki! Jestem cała. Więc, co ja tu do cholery robię!?
Tymczasem system elektronicznego nadzoru pomieszczeń szpitala rejestrując wznowienie aktywności psychofizycznej pacjentki natychmiast powiadomił personel medyczny i dosłownie już po minucie do pokoju wszedł mody mężczyzna w białym fartuchu. Miał około trzydziestu lat, a może nawet mniej. Sadząc po przerzuconym przez ramię stetoskopie z pewnością był lekarzem.
– No i jak się pani czuje? – Zapytał Katarzynę po polsku, lekko ściskając jej rękę w celu zbadania tętna. – Puls w porządku, temperatura w normie… – zapisał w notatniku, a następnie subtelnie uśmiechając się do pacjentki grzecznie kontynuował, – Proszę pozwolić mi się przedstawić: nazywam się Trazom. Patryk Trazom. Podobnie jak pani jestem Polakiem.
– Polakiem? O jak miło… – westchnęła Katarzyna, która, mimo że dopiero od bardzo niedawna przebywa we Francji, to jednak tęsknota za rodakami i językiem polskim, za sprawą braci Dupont, dała się jej już mocno we znaki.
– Od kilku dni jestem tu na stażu profesorskim na podstawie kontraktu z WMA. Dyrektor kliniki poprosił mnie, czy jako pani rodak nie zechciałbym wspomóc tutejszego personelu w otoczeniu panią najlepszą opieką, na jaką tylko mogłaby pani liczyć…
– WMA? – A co to za organizacja? – Spytała nieco skonsternowana dziewczyna. – Mam nadzieję, że nie żadna sekta, ani grupa badawcza wykorzystująca pacjentów przy testowaniu nowych leków?
– Proszę się nie obawiać. WMA – to zupełnie niegroźne, a z pewnością bardzo użyteczne Światowe Stowarzyszenie Lekarzy, – i młody pan doktor uśmiechnął się szeroko, – WMA, z angielskiego: World Medical Association to po prostu niezależna i największa organizacja lekarska na świecie, zrzeszająca krajowe organizacje lekarskie z ponad 100 państw świata. Jestem członkiem komitetu sterującego tej organizacji…
– Acha… Chwała Bogu! Tyle rzeczy ostatnio pisze się o eksperymentach prowadzonych w szpitalach francuskich na pacjentach. Aż strach się tutaj leczyć… „A swoją drogą, – pomyślała, – taki młody pan doktor a już na stażu profesorskim? To pewno z racji działalności w tym WMA, czy jak jej tam… Tak. Na pewno tak!”
– Jest pani naprawdę pod bardzo dobra opieką w najlepszej klinice departamentu Aude. Mam też nadzieję, że w jakieś choćby minimalnej mierze także i ja osobiście będę miał współudział w pani szybkim wyzdrowieniu…
– No właśnie, panie doktorze, a co mi jest? Prawie nic nie potrafię sobie przypomnieć, skąd i dlaczego tutaj się znalazłam?
– No cóż, pani amnezja nie jest niczym niezwykłym, zwarzywszy na olbrzymia gorączkę, to jest: ponad 41 stopni, przy której została tu pani hospitalizowana.
– 41? Celsjusza?
– Tak, proszę pani. Przyznam, że trochę obawialiśmy się o panią. Przy takiej temperaturze grożą nieodwracalne zmiany w mózgu i w innych wrażliwych organach wewnętrznych; na szczęście natychmiast podjęta przez nas reanimacja przyniosła spodziewane zahamowanie progresji termicznej i dalej: umożliwiła nam szybkie zbicie temperatury moją już własną autorską metodą elektropolicetamoliczną. Może też pani mówić o olbrzymim szczęściu. Gdyby osoba, którą panią do nas przywiozła, uczyniła to godzinę późnej – konsekwencje dla pani zdrowia mogłyby być tragiczne. – Pan doktor Trazom podszedł do stolika, na którym stał duży bukiet kwiatów. Zerknął na rozwijające się pąki, uśmiechnął się i kontynuował mowę: – Tak. Niewątpliwie ów pan, który następnego dnia przywiózł i zostawił te kwiaty, bardzo pomógł w ocaleniu i przywróceniu pani zdrowia…
– To ja przez dwa dni byłam nieprzytomna?
– Tak. Najpierw w sposób naturalny, będący konsekwencją ekstremalnie wysokiej temperatury, a potem została pani wprowadzona w tryb kontrolowanej śpiączki, podczas której zbijaliśmy pani temperaturę ciała i doprowadziliśmy do właściwej równowagi wody i soli w organizmie. Na szczęście wszystko przebiegło podręcznikowo. Zero komplikacji, zero efektów ubocznych i powikłań.
– Panie doktorze, a kiedy będę mogła opuścić szpital? – Spytała Katarzyna jednocześnie z pewną niezręcznością patrząc na wielki bukiet kwiatów. – I za co dostałam te kwiaty?
– Te kwiaty? – Nie mi oceniać, proszę pani, za co… I doktor Trazom uśmiechnął się serdecznie. – Zresztą będzie mogła pani o to osobiście spytać osobę, która je tu zostawiła i która po panią przyjeżdża już dziś wieczór. Ja, niestety, muszę zaraz panią opuścić. Mam jeszcze dzisiejszego popołudnia pilne konsylium w Salzburgu. Samolot czeka. Wczesnym popołudniem przyjdzie do pani lekarz prowadzący. Wyjaśni, jak przez najbliższe dni powinna pani dbać o swe ciało i swoją twarz, aby nie doświadczać bólu i aby kuracja pomyślnie przebiegła do samego końca…
– Oj, bardzo żałuję panie doktorze, że musi pan mnie opuścić! Tak miło mi się z panem rozmawia! – Westchnęła Katarzyna.
– Proszę się stosować do zaleceń lekarza prowadzącego. Ja, natomiast, zanim się pożegnamy, chciałbym pani zaoferować ten oto mały flakonik, – i pan doktor Trazom wyjął z kieszeni fartucha mały, kryształowy pojemnik z fioletową treścią i postawił go na stoliczku obok łóżka. – Jego zawartość została sporządzona na podstawie mojej autorskiej receptury. Proszę nacierać nią twarz codziennie rano i wieczorem przez najbliższe trzy dni, zaczynając od zaraz. Bardzo pomoże pani skórze. Przypuszczam, że ostatnimi czasy miała pani ze swą cerą pewne uciążliwe kłopoty… Prawda? – I pan doktor Trazom znów tak bardzo uśmiechnął się sympatycznie, że mimo krępującego tematu Katarzyna odpowiedziała na jego uśmiech wstydliwym przymrużeniem oczu i kiwnięciem głowy na zgodę.
– Panie doktorze?! – Zawołała trochę nieśmiało.
– Tak? – Odpowiedział doktor Trazom zatrzymując się w drzwiach.
– Czy… Czy my się jeszcze kiedykolwiek zobaczymy?
– Niezbadane są wyroki… Pani Kasiu! Jeśli już, to pozwoli pani wyrazić nadzieję, aby w innych okolicznościach. Proszę przez najbliższe dni bardzo o siebie dbać! I uśmiechać się do życia, pani Kasiu… wtedy – i ono odwzajemni się do pani uśmiechem…
Gdy doktor Trazom wyszedł Katarzyna natychmiast sięgnęła po mały fioletowy flakonik. Odkorkowawszy buteleczkę przyłożyła jej wylot do nosa! „Ależ ślicznie pachnie! – Westchnęła, – coś jakby lawenda zmieszana z zapachem poziomek i porannej rosy”. Po kilku minutach w całym pokoju słodko zapachniało świeżymi poziomkami i poranną lawendową nutą.
*
Zgodnie z zapowiedzią doktora Trazoma tuż przed godziną trzynastą w pokoju stawił się lekarz prowadzący. W przeciwieństwie do doktora Patryka był nim starszy i bardzo doświadczony w praktyce hospitalizacyjnej profesor. Po krótkim przebadaniu pacjentki wydał jej kilka dyspozycji i zaleceń. Ma przez dwa tygodnie unikać otwartych promieni słońca, nie przemęczać się, sypiać, co najmniej dziesięć godzin na dobę, najlepiej z popołudniową drzemką. Wypisał oczywiście też recepty, dokładnie omówił, jak stosować. – I więcej optymizmu, mademoiselle, na co dzień, – zakończył swoją wizytę pan profesor. Myślę, że doktor Trazom zachęcał panią, aby się więcej w życiu uśmiechać?
Pan profesor wyszedł, a Katarzyna w dalszym ciągu nie rozumiała, dlaczego wszyscy w tym szpitalu zachęcają ją do uśmiechu? Zdawało jej się, że niemałe poczucie humoru to jej naturalna cecha, na którą nigdy jak dotąd nie musiała w życiu narzekać. Lubiła się śmiać przy byle okazji i często. Pod warunkiem, wszak, że było, z czego. Dlatego, gdy późnym popołudniem przyjechał po nią król Ludwik i gdy pierwszymi słowy przypomniał, że to właśnie w jego ramionach zemdlała – miast uśmiechu dosłownie jakby ją ścięło z nóg i szlag trafił. Na szczęście zachowała na tyle roztropności, że nie dała po sobie poznać. Potulnie ubrała się w przyniesione przez niego nowe ubranie, to jest w letnią sukienkę w drobne niebieskie i ciemnonioebieskie groszki, a także w słomkowy kapelusz z dużym rondem. Gdy wyszła zza zasłonki w przebraniu letniczki – z dumą przedefilowała przed królewskim majestatem. „Niech się raduje pan i władca narbońskich włości!”
– Od teraz na ulicy powinna pani wychodzić tylko w tym kapeluszu. – Powiedział, podchodząc do samochodu. Mam nadzieję, że więcej takich bzdur więcej pani nie zrobi. Mówię o naszym ogrodzie.
– Przepraszam, panie Ludwiku. Naprawdę szczerze przepraszam…, ale bardzo bolało patrzeć na tak ładny i jednocześnie tak zapuszczony ogród. Ja tylko trochę poświeciłam mu swego czasu, ale, zgadzam się, faktycznie nie byłam przezorną…
– …aby zabezpieczyć się przed promieniami słońca. – Zakończył jej wywód mężczyzna. – Zawsze jest pani taka nieostrożna? Nie pozostaje mi nic innego, jak ustawić przy pani obserwatora-nadzorcę, bo przecież jestem za panią odpowiedzialny przed babcią i przed jej biblioteką.
– Przysięgam, że będę ostrożniejsza i już nigdy nie zazna pan z mego powodu żadnych kłopotów… Acha! I jeszcze jedno… Dziękuję za piękne kwiaty. Bardzo mnie nimi pan zaskoczył. – Dopowiedziała Katarzyna i natychmiast poczuła na sobie uważne, badawcze spojrzenie mężczyzny.
– Potrzebuję pani żywej i zdrowej. – Powiedział, jakby jakimś nawiedzonym głosem. – Zatem, proszę i nalegam: niech pani dba o siebie i… – zawiesił głos, by po chwili zakończyć już drugim, nakazującym tonem: – i koniecznie przyjmować lekarstwo zaordynowane pani przez doktora Trazoma. A te maści, które pani stosowała dotychczas – oddać w depozyt madame Bonet. Madame Bonet będzie również kontrolować, czy miksturę doktora Trazoma aplikuje pani zgodnie z jego rekomendacjami. I jeszcze jedno: od jutra przyjeżdżać będzie codziennie do pani masażysta. Proszę mu zaufać. On przywróci pani organizmowi zdrowie, a pani samej… Radość życia.
– Jak wasze wieliczestwo sobie życzy, – odpowiedziała, nie wiedzieć, czemu z rosyjskim akcentem, a odpowiadając – prawie dygnęła; po czym – już bez teatralnych gestów – spokojnie wsiadła do samochodu. Mogłaby przysiąc, że wsiadając słyszała, jak w reakcji na jej zaaranżowaną scenkę król Ludwik wesoło zachichotał.
– Musimy się spieszyć do domu. – Rzekł „król” zasiadając za kierownicą. – Madame Bonet już płacze z powodu Maksa. Musiałem nalegać i zmusić go, aby wziął pod swój nadzór cały ogród, tak, aby już nigdy więcej nie miała pani sposobności i potrzeby zajmować się nim osobiście. Tak więc jest teraz w domu z trójką studentów, a to dla madame Bonet wyzwanie chyba ponad jej siły. Mają za zadanie przekopać i uporządkować cały ogród i doprowadzić go do bożej postaci.
Prawie pół drogi przejechali w milczeniu. Katarzyna spoglądała w okno podziwiając ciągnące się wzdłuż drogi rozległe pola winogron, które wydawały się nie mieć końca.
– Niech mi pani powie, – zagadnął w końcu Ludwik, odciągając jej uwagę od okna, – przecież ma pani na imię Katarzyna, prawda? – Skinęła pytająco głową, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierza pytanie. – To, dlaczego Maks mówi na panią Catherine? Ja, oczywiście wiem, że to francuski odpowiednik pani imienia, ale tylko odpowiednik i uważam, że nie ma powodu, aby rezygnowała pani tutaj z prawdziwego swego imienia, które, na co dzień używa pani w swym kraju. Tym bardziej, że polskie zdrobnienie: Kasia, a nawet pospolite Kati – też brzmi naprawdę ładnie. Dlaczego więc na panią mówi Catherine?
– Nie wiem. Ale w sumie mi to nie przeszkadza. A tak w ogóle, pana brat jest, zaiste, wyjątkową osobą. Mało, że już przy pierwszym kontakcie niemal przyprawił mnie o palpitacje, to potem, ni stąd ni zowąd zaczął mnie przyrównywać do egipskiej bogini, bodajże… Anuket? I uważać, że powinnam nosić pióra na głowie i że… – Katarzyna zrozumiała, iż powiedziała coś nazbyt osobistego i zamilkła.
– Zaproponował pani pracować dla niego? – Po chwili milczenia próbował wznowić rozmowę Ludwik.
Katarzyna nie odpowiedziała. Patrzyła w okno milcząc. Więcej nie spytał ją już o nic, aż do samego domu.
Madame Bonet przywitała Katarzynę z szeroko rozwartymi ramionami. Ale, otrzymawszy surowe przykazania od Ludwika-Fernando zabrała Katarzynie lekarstwa (zostawiając jej tylko flakonik Trazoma) i srogo oznajmiła:
– Teraz już z panienki oczu nie spuszczę! Za panienkę będę pilnować wszelkich przykazów i zaleceń i już po tygodniu będzie panienka przy mnie jak nowa.
– I bardzo dobrze! – Usłyszały głos Ludwika-Fernando.
Stał w drzwiach kuchni, wraz ze swym bratem Maksem. Obaj patrzyli na nią z zainteresowaniem. Katarzyna też spojrzała na nich i nie była w stanie zrozumieć, jak rodzeństwo może być tak różne, nie tylko w wyglądzie, ale także charakterem?
Ludwik-Fernando – ciemnowłosy młody mężczyzna ze srogim spojrzeniem niebieskich oczu. Przystojny, inteligentny, dyskretny i arogancki w kontaktach z innymi. Katarzyna przypomniała sobie, że Maks przepowiadał jej, że się w nim zakocha. Ale jak można zakochać się w człowieku, którego ktoś się boi? Przecież od jego groźnego spojrzenia ona prawie się kuliła. Nie, to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Ona – Katarzyna, za nic w świecie nie pozwoliłaby sobie na podobne szaleństwo: zakochać się w kimś takim… A Maksymilian? Ten wygląda teraz jeszcze gorzej, niż podczas ich pierwszego spotkania. Rozczochrana broda i potargane włosy mogłyby nadal bardzo skutecznie straszyć, gdyby nie ten jego szczery beztroski uśmiech i błyszczące niebieskie oczy. To połączenie czyniło go i śmiesznym, i przerażającym zarazem. Ale zakochiwanie się i w tego typu mężczyźnie Katarzyna nie brała pod uwagę. Ale, zaraz, zaraz? A w ogóle, dlaczego ona miałaby w kimkolwiek tu, we Francji się zakochiwać? Ona przyjechała tu do pracy, nie po męża. A poza wszystkim – ta jej wstydliwa alergia, co rusz jej przypomina: zapomnij panno o amorach, zapomnij o miłości. Nikt ciebie takiej nie zechce!
– Jak długo zamierzają szanowni panowie tak na mnie patrzeć? – Ostro zwróciła się do mężczyzn wciąż wystających w drzwiach. – Coś jeszcze ze mną nie tak?
– Panienko, oni po prostu dawno nie widzieli tak pięknej dziewczyny. – Odezwała się madame Bonet uśmiechając się do Katarzyny a następnie zwróciła się do Ludwika-Fernando. – Ludwiku, nakryłam stół w salonie, abyście mogli wszyscy razem zjeść obiad i spokojnie sobie porozmawiać.
– Świetnie! – Wykrzyknął Maks. – Zaraz zawołam studentów.
– Nie. – Ostrym głosem powstrzymał swego brata „król”. – Oni będą jeść oddzielnie. Tutaj, w kuchni z Madame Bonet. A ty idź i się umyj. Spójrz, do jakiego szoku doprowadziłeś panią Kasię, czyli, jak ją nazywasz: Catherinę.
Maks zaśmiał się, mrugnął do dziewczyny i zniknął w korytarzu. Wkrótce rozległ się dźwięk rozbijanego naczynia.
– Mój Boże, co tym razem potłukł? – Wykrzyknęła pani Bonet, wybiegając na korytarz, w ślad za Maksem.
– Mówiłam, że trzeba mi było usunąć wszystkie wazony i ukryć, jak i tę rodzinną bibliotekę.
– Jest pani czymś zaskoczona, pani Kasiu? – Spytał Ludwik podszedłszy do Katarzyny.
Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Słowa madame Bonet o jej urodzie zupełnie zbiły ją z pantałyku. Ale cokolwiek teraz odpowiedzieć, czuła, że powinna.
– Czy dobrze rozumiem, czy może się przesłyszałam? Madame Bonet powiedziała, że bibliotekę trzeba było ukryć? – Dlaczego bibliotekę? A raczej – dlaczego trzeba było ją ukryć?
– Bo miesiąc temu do naszego domu zakradli się złodzieje. – Wyjaśnił Ludwik-Fernndo nie odrywając od niej oczu. – Do tej pory nie wiemy, co z niej wynieśli. Nie pomogła ani specjalistyczna sygnalizacja, ani monitoring. Zmuszeni, zatem byliśmy przenieść bibliotekę z pierwszego piętra do piwnic, oczywiście, odpowiednio wcześniej adaptując pomieszczenie i eskalując środki bezpieczeństwa. To właśnie tam będzie pani stanowisko pracy.
– W porządku, nie mam nic przeciw. Tylko, pragnę zaznaczyć, że ja do tej pory wciąż nie wiem, jak szeroki będzie zakres mojej pracy, aby ocenić, jak długo…
– …Tak długo, dopóki nie skończy pani całego zadania. Do tego czasu do Polski pani nie wyjedzie. – Dość twardym tonem ukrócił dalszą jej wypowiedź Ludwik. Wziął rękę Katarzyny, umieścił pod swym ramieniem i wyprowadził z kuchni. – Musi się pani, pani Kasiu, z tym pogodzić. Takie było zresztą życzenie naszej babci.
Maks przywitał ich z krzywym uśmieszkiem na ustach. Siedział sam za nakrytym stołem i dosłownie pożerał jedzenie z talerza.
– A ty, jak zawsze, nigdy na nikogo nie zaczekasz. – Karcącym tonem rzekł do swego brata Ludwik-Fernando, pomagając Katarzynie usadowić się przy stole. – I, jak zawsze, próbujesz z siebie czynić beztroskiego młodzieniaszka.
– Nie wierz słowom mego brata, Catherine. On jest po prostu o mnie zazdrosny, ale ty i ja akurat dobrze wiemy, że kochasz tylko mnie, a nie jego… – Maks spojrzał na Katarzynę i widząc, jak na te słowa jedynie pochyliła z politowaniem głową, parsknął wesoło śmiechem i powrócił do wymiatania talerza.
– Proszę jeść, pani Kasiu i nabierać sił. I nie przejmować się słowami brata. Brat mówi dużo, ale większość to głupoty, których nie warto słuchać.
– Tak, głupoty? – Podskoczył na krześle Maksymilian. – Dobrze, a co powiesz, jeśli wyrażę życzenie, jeśli zażądam otrzymania spisu wszystkich książek zinwentaryzowanych przez Catherine w naszej bibliotece?
– Chciałeś chyba powiedzieć: w bibliotece naszej babci?
Ludwik rozmawiał z bratem i spokojnie jadł kolację.
Katarzyna mimowolnie podglądała, jak to czyni. A czynił pięknie i elegancko, aż miło było patrzeć. Oto: bierze butelkę wina i wlewa do jej kieliszka ciemnoczerwony napój. Katarzyna śledzi jego płynne ruchy, jak urzeczona.
– Proszę spróbować, pani Kasiu, tego wina. – Usłyszała jego głos. – Mam nadzieję, że doceni pani tę szlachetną nutę.
– A ja mam nadzieję, że nie! – Przekornie przerywa „seans” brat Ludwika Maks – sprowadzając tym samym dziewczynę z chmur na ziemię. – Catherine, uważam, że przez najbliższe dni nie powinnaś spożywać żadnego alkoholu.
– Słusznie. – Zgodził się z bratem Ludwik. – Uniósł kieliszek z winem do ust i samotnie upił kilka łyków.
Katarzyna starała się już na nikogo nie patrzeć. Spokojnie spożywała posiłek z rzadka rzucając spojrzeniem na wnętrze domowego salonu. Oczywiście, znajdowały się tutaj same bardzo drogie antyczne meble. Czuła się jak na przyjęciu w pałacu szlachetnej osoby, i tylko jej ubiór nie za bardzo harmonizował z otoczeniem. Rozmyślania Katarzyny przerwał głos Ludwika-Fernando.
– Powinienem cię poinformować, Maks, że mam zamiar wywieźć do miasta te najbardziej cenne egzemplarze z biblioteki, oczywiście, jak zakończy swą pracę pani Kasia. – I nieznacznie odwrócił do Katarzyny głowę. – Trzeba będzie zapakować je w duży metalowy pojemnik, który już stoi w bibliotece, i sporządzić odrębną listę wywiezionych książek.
– I dać wycenę? – Ostentacyjnie spytał Maks nie wiadomo, kogo. – A nie wydaje się wam, wasza królewska mość, że nie macie do tego prawa?
– Mam. Dopóki babci nie ma na miejscu – to ja zawiaduję i odpowiadam za bezpieczeństwo księgozbioru. I będę wyraźnie artykułował swe żądania. Czy chcesz, czy nie – musisz się z tym pogodzić.
– Nigdy! – Krzyknął Maks i rzucił widelcem o stół. – Nie ufam ci.
– A ja tobie. – Odpowiedział Ludwik spokojnym głosem. – Przypomnij sobie, co się stało z historycznych notesem-kroniką, który wziąłeś ze sobą do Egiptu? On, nawiasem mówiąc, należał do naszego ojca, a ty go zgubiłeś.
– Ta kronika zatonęła w bagnie! – Po raz kolejny krzyknął Maks.
– Ciekawe, jak nazywają się te tajemnicze egipskie bagna, w które dane ci było, na nieszczęście, trafić i w którym dokonała żywota rodzinna kronika z końca osiemnastego wieku?
– Nie pamiętam ich nazwy. – Maks przejechał palcami po swej głowie i podrapał jej czubek. – Nie pamiętam, czy raczej zapomniałem nazwę.
– A może, dlatego zapomniałeś, bo one po prostu nie istnieją? – Cichym głosem kontynuował Ludwik nie odrywając wzroku od swego brata. – Przyznaj się. Sprzedałeś kronikę, aby sfinansować swe kolejne badania archeologiczne? I, oczywiście, sprzedałeś za bezcen?!
Oczy Maksa rozszerzyły się z oburzenia. Próbował odpowiedzieć, ale tylko jak ta ryba, poporuszał bezgłośnie ustami i następnie szybko zerwawszy się zza stołu przebiegł przez cały salon do drzwi, w czasie biegu wykrzykując:
– Jak tak mogłeś?! Jak mogłeś?!
Katarzyna nie wiedziała, co powiedzieć i spojrzała na Ludwika-Fernando z niemym przerażeniem.
– Proszę nam wybaczyć ten spektakl, pani Kasiu. – Spokojnie podsumował upijając kolejny łyk wina.
– Wkrótce przyzwyczai się pani do jego zachowania.
– A do pana? – Odpowiedziała Katarzyna i jeszcze w trakcie wypowiadania pożałowała, ze nie ugryzła się w język.
– Mam nadzieję, że i do mojego, też. – Król Ludwik uśmiechnął się. – Przynajmniej teraz pani wie, jaki zakres pracy należy odfajkować w pierwszej kolejności.
– A ja wciąż nie mam pojęcia, dlaczego to właśnie ja zostałam wybrana do tej pracy? – próbowała naprędce coś sklecić, aby podtrzymać dialog.
– Do pani dyspozycji będzie komputer, który znajduje się już w bibliotece, – kontynuował mężczyzna udając, ze nie dosłyszał rozterek Katarzyny.
– A nie wystarczy mój laptop? – Zdziwiła się dziewczyna. – Mam w nim wgrany cały MS Office Pro z MS Access z dedykowaną aplikacją do katalogowania zbiorów.
– Proszę mi wybaczyć, pani Kasiu, ale wszystkie dane, które będzie pani zapisywać, muszą być ewidencjonowane za pomocą naszego specjalistycznego oprogramowania, w które został wyposażony komputer stojący w bibliotece. Pani zadanie jest proste: wprowadzić nazwę książki, jej autora, oficynę, ilość stron, rycin, przypisów i, jeśli to możliwe, datę publikacji. Sam komputer posortuje wszystkie woluminy, nada specyfikacje, dokona stosownych zestawień i…
– I sam wyceni książkę. Na podstawie jej urody?! – Ironicznie weszła mu w słowo Katarzyna.
Ludwik-Fernando skinął głową i posłał do ust koleją porcję jedzenia. Jego arogancja i spokój znów zaczęły ją drażnić.
– Innymi słowy, do tej pracy niezbędna jest tylko moja odpowiedzialność, a nie kompetencje
– Pani odpowiedzialność będzie za to bardzo dobrze opłacona. – Dodał król Ludwik i ponownie zapuścił w usta kęs jedzenia. – A na Maksa proszę nie zwracać uwagi. Zawsze był krewki, nieodpowiedzialny i wszystko marnotrawił. Po śmierci rodziców odziedziczyliśmy niemały spadek. Maks swoją część roztrwonił w pół roku, a ja – pomnożyłem wiele razy.
– Ale on jest pana bratem, więc chyba powinien go pan wspomagać? Rozumiem, tak po swojemu, że nieustannie potrzebuje mnóstwo środków na prowadzenie naukowych badań. Jest przecież aktywnym zawodowo archeologiem bardzo angażującym się w to, co robi. Kto wie? Może pewnego dnia dokona wielkiego odkrycia?!
– No właśnie. Takimi opowiastkami Maks wyłudził i wciąż wyłudza pieniądze od wielu ludzi. I dlatego od dawna tonie w długach. – Ludwik-Fernando znów z premedytacją przerwał jej tok myślenia. – Proszę jeść, pani Kasiu, to jest: Catherine. Potrzebne są pani witaminy. I proszę pamiętać, że po każdej trzygodzinnej sesji w bibliotece powinna się pani udać na świeże powietrze, oczywiście tylko żeby nie na słońce, i przebywać na nim godzinę. Zresztą, o to już skrupulatnie zadba madame Bonet.
Katarzyna patrzyła na króla Ludwika i nie mogła zrozumieć, jakie wzbudza w niej uczucia? Zimny i rozważny umysł, do szpiku kości prawy charakter i całkowicie nieczułe serce, nie tylko do swego brata, a prawdopodobnie do wszystkich ludzi – może wzbudzać całe spektrum uczuć. Ale które w niej, konkretnie i najbardziej – tego wciąż nie wie…
Ludwik-Orlando przestał jeść. Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się ciepło.
– Pani Kasiu, nie powinna się pani tak bardzo zamartwiać o Maksa i… osądzać, obwiniać mnie o nieczułość. Zapewniam panią, że prawda jest inna. Po kolacji muszę panią zostawić i wracać do miasta. A pani, proszę, niech odpoczywa i relaksuje się. Do pracy przystąpi pani od jutra. Proszę mi pozwolić zadzwonić do siebie jutro wieczorem. Będę bardzo ciekawy pani pierwszych wrażeń po wstępnym zapoznaniu się z naszą biblioteką. A teraz, proszę mi już pozwolić się pożegnać.
I Ludwik-Fernado wstał od stołu, grzecznie skinął głową i skierował się w stronę wyjścia.
„Dziwny człowiek. – Osądziła go w końcu Katarzyna dziewczyna, wstając razem z nim od stołu. – Wyrachowany cynik? Czy odpowiedzialny za dziedzictwo rodziny spadkobierca? Zimny despota, czy bardzo wrażliwy człowiek, zazdrośnie strzegący swych uczuć mężczyzna? Co o takim myśleć?…”
Po zakończonej kolacji Katarzyna wróciła do swego pokoju. Postanowiła, że zanim wskoczy do łózka tradycyjnie posurfuje troszkę po Internecie. Nim jednak otworzyła laptop weszła do toalety. Tu – jak gdyby nic się nie zmieniło: te same mebelki, lustro, ręczniki… Ale jej nozdrza natychmiast wyłowiły w powietrzu jakiś nowy, a przynajmniej wciąż słabo utrwalony przez nią zapach. „Lawenda? – Poziomki? A skąd one tutaj?” – Chwilę zastanowiła się. I wtedy jej wzrok celnie natrafił na mały kryształowy flakonik stojący na półeczce pod samym lustrem. „No tak, przecież to mikstura od doktora Trazoma! A właśnie… Chyba już pora po raz kolejny użyć?” Mimowolnie zerknęła też w lustro. „Rany boskie! Jakieś czary mary?” – Krzyknęła. Na twarzy nie zauważyła nawet najmniejszego śladu po krostach.