Katarzyna ze śniadaniem uporała się w ciągu kilkunastu minut. Herbata zaparzona na osnowie zielonego cynamonu plus jajecznica z dwóch jajek (jedno się stłukło i rozlało na tacce, i musiała wylać do zlewu) usmażona pod zasypką drobno skruszonego sera Époisses de Bourgogne – to jej menu na dziś.
Po dalszych kilkunastu minutach leżała już na piasku i patrzyła na morze. Fale omywały jej nogi, dostarczając ciału poczucia błogości a głowie komfortu nie rozmyślania o niczym. Swędzenie i krosty na skórze zniknęły praktycznie w całości, pozostawiając ledwie zauważalne zaczerwienienia w rejonie uszu. Katarzyna ułożyła włosy na czubku głowy i znów obwiązała je gałązką palmową, co przysparzało twarzy niewielkiego, ale jednak zawsze przyjemnego cienia. Złocisto-czekoladowa opalenizna stopniowo pokrywała jej całe ciało, co nie tylko było powodem radości, ale przede wszystkim podwyższało jej samoocenę.
Wspominała swe miasto, zimną wietrzną pogodę i duży szal owinięty wokół szyi, który ukrywał czerwone policzki, zaatakowane wysypką. Katarzyna westchnęła i wyrzuciła te wspomnienia z głowy. Do powrotu według jej szacunków pozostały jeszcze dwa miesiące, więc te kilka dni na plaży to jedyna okazja, aby nacieszyć się życiem, które na co dzień znała tylko z baśni, albo z powieści Janusza Babickiego „Książę z bajki”. Ostatnimi czasy dużo czyta tego pisarza. Pewno dlatego, że autor na bieżąco publikuje swą powieść w Internecie, bo papierowych książek przecież tu, na plaży nie miała.
Zastanawiała się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby rekrutacja na asystentkę, w której brała udział przebiegła po jej myśli i podobnie jak poprzedniczka podróżowałaby z pisarzem po całym świecie? Czy i dla niej wtedy ten zaczarowany świat byłby światem z bajki? Ale czy na pewno byłaby to bajka szczęśliwa? Poprzednia asystentka Babickiego wypowiedziała pracę z nieznanych powodów. Dość miała koczowniczego życia? Czy pracodawcy? Może jednego i drugiego?…
Zbliżał się czas obiadu. Katarzyna wstała z piasku, aby odsapnąć nieco w cieniu od palącego słońca. I ledwo podniosła się – od razu zobaczyła panią Lamouche siedzącą na stopniach swego domku. Trzymała przed oczyma lornetkę i obserwowała Katarzynę.
– Ocho! Nadleciała mucha tse-tse. – Powiedziała do siebie i ciężko westchnęła. Nastrój Katarzyny natychmiast zapikował w dół. Teraz trzeba będzie bawić się w aktorkę. Wymyślać dla potrzeb wścibskiego babska legendę, szczegółów której jeszcze sama nie obmyśliła do końca, i nie tylko wymyślać, ale i zapodać tej Madame tak, by w nią uwierzyła. A ona – Katarzyna – nie ma teraz na to najmniejszej ochoty. Próbowała wiec udać, że nie zauważyła kobiety… Nadaremno. Pani Mucha natychmiast zamachała do niej ręką, po czym wstała i ruszyła na spotkanie.
– Czyli przybyła pani do Francji w poszukiwaniu dokumentów potwierdzających przeszłość swych zamożnych przodków? – Z zadumaniem podsumowała madame Lamouche opowieść Katarzyny, biorąc łyk kawy, przygotowanej przez dziewczyne. Siedziała w fotelu i z uwagą rozglądała się po mebelkach pomieszczenia. Katarzyna w myślach pochwaliła samą siebie za to, że posprzątała pokój, także wścibskie spojrzenie madame Lamouche nie miało się na czym uwiesić. – Ma pani rodowód szlachecki, czy tylko uważa, że taki ma? – Madame znowu przeszła do ofensywy. – Bo ludzie często mają skłonność do przypisywania sobie walorów, których nie posiadają.
– Walory człowieka to jego dusza, życzliwość, wyrozumiałość, a rodowód – to tylko dar losu, proszę pani. A ten może albo zwalić się na głowę, jak manna z nieba, dając wszystkie zalety, albo nagle wyskoczyć, jak jaki diablak z pudełka, strasząc tylko i zmuszając do ucieczki bez oglądania się za siebie.
Odpowiedź Katarzyny i zainteresowała, i zadziwiła madame muchę. Jej usta lekko rozchyliły się, a oczy zastygły w spojrzeniu. Po chwili madam odprężyła się, próbując się uśmiechnąć.
– Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. – Powiedziała i od razu spytała: – A pani, czego oczekuje? Manny z nieba czy diablaka z pudelka?
Katarzyna uśmiechnęła się i przypomniała sobie cały poprzedni wieczór.
– W tej chwili to coś podobne jest do diablaka z pudełka, który trzyma w ręce duży garnek manny. – Odpowiedziała i uśmiechnęła się ponownie.
– Nie rozumiem pani odpowiedzi.
– W takim razie będzie musiała pani nad nią pomysleć, bo drugiej nie mam.
Dobrze. – Odpowiedziała madame mucha, z tonu której Katarzyna wywnioskowała, że zdenerwowała się. – Więc proszę mi opowiedzieć o swym codziennym życiu w Polsce. Kim są pani rodzice? Gdzie pani pracuje, jeśli, oczywiście, pracuje?
– Całe moje życie – to książki, historia, mój uniwersytet. – Powiedziała i natychmiast chciałoby jej się dodać: „I mój kot…”. Ale nie dodała. „Muchy nie powinny wiedzieć, na jaki obiekt mogłyby jeszcze usiąść” – Pomyślała jeszcze chwilę i kontynuowała: – Moja mama jest już na emeryturze, a mego taty nie pamiętam. Miałam dwa tygodnie, gdy umarł.
– Catherine, a pani chłopak? Dlaczego pozwolił udać się do Francji, gdzie mieszkają tacy ludzie jak monsieur Dupont? To zatwardziały kawaler, który rozbił niejedno damskie serce. Liczba jego kobiet sięga już…
Ale Katarzyna nie pozwoliła jej dalej mówić, rozumiejąc, że trzeba tę muchę odgonić dalej od swego… boyfrienda. Dlatego konieczne jest, aby przejść do ofensywy. Uśmiechnęła się i zapytała:
– A pani, jaki ma numer?
– Co za numer?! Nie rozumiem…
– Cóż, no jaki numer ma w tej długiej liście złamanych przez monsieur Dupont niewieścich serc? Nawiasem mówiąc, o którym mówimy? Maksymilianie, czy Ludwiku-Fernando?
Madame mucha położyła filiżankę na poręczy fotela i zamarła z niedowierzana.
– O czym pani mówi? – Nagle zaprotestowała.
– Jak to, o czym? Czyżby nie była pani kobietą? Wygląda pani, pani Lamouche, na dużo młodszą niż ma lat. – Madame chciała coś powiedzieć, ale Katarzyna powstrzymała ją machnięciem dłoni, kontynuują: – Tylko proszę mnie nie zapewniać, że nie korzysta pani ze wszelkich dobrodziejstw medycyny, aby zachować młodość. W określonym wieku, u kobiet to rzuca się w oczy. Tak, zatem, po co pani to robi?
– Kto tu zadaje pytania? – Mimowolnie wyrwało się madame Lamouche. Uświadomiła sobie, że spytała, jak impertynentka i od razu zaczęła rozmiękczać swój ostry ton. – Powiem tak: jestem kobietą i stale robię wywiady ze sławnymi ludźmi i dlatego powinnam wyglądać tak, jak wyglądam. To jest, mam nadzieję: całkiem nieźle.
– I wierzy pani w tę swoją bajkę? Bo ja – nie! – Katarzyna wstała i zabrała pustą filiżankę od madame. – Może jeszcze kawy? Czy kontynuujemy rozmowę?
Gdy Katarzyna wyszła z kuchni z nowymi filiżankami swiezo zaparzonej kawy madme Mucha była „na krawędzi”. Jej palce bębniły po drewnianym podramienniku fotela, a twarz z przymilnej zrobiła się „chytra”. Teraz Katarzyna mogła bezpiecznie wyjawić jej swój wiek, ale na razie się powstrzymała.
– Dlaczego nie wierzę samej sobie? – Zapytała ostro sięgając po filiżankę kawy i od razu odpowiedziała: – Bo ja też jestem kobietą i wiem, że całe nasze starania odmalowuja się na twarzy, po to, aby po pierwsze: utrzeć nos naszym przyjaciółkom, a po drugie, ściągnąć na siebie uwagę mężczyzn. Ale pani przyjaciółek tutaj nie ma…
– Na milczące zapytanie madam muchy Katarzyna wyjaśniła:
– Jest pani, według tego, co uważa monsieur Dupont, High Society plotek, co oznacza, że przyjaciółek i pani nie ma. Ale jes pani jednocześnie piękną kobietą, która może zarządzać mężczyznami wedle swej woli.
Po tym stwierdzeniu nastrój madame Lamouche wyraźnie się poprawił. Uśmiechnęła się do Katarzyny i nawet nieznacznie kiwnęła głowa.
– A pani jest bardzo spostrzegawcza, mademoiselle. – Powiedziała. – Teraz rozumiem, dlaczego Ludwik-Fernando tak panią chołubi i chroni. Schował w domku, na bezludnej plaży, do którego wcześniej żadna z kobiet oprócz Carmen nie miała wstępu, a to oznacza, że ceni panią. Dla swej Carmen stracił głowę. Najpierw uratowała go, potem zakochała się w nim i pomogła zostać pretendentem do najważniejszego urzędu w mieście.
– Czyżby to Carmen uratowała Ludwika-Fernando? – Katarzyna była autentycznie zaskoczona. – Nie przesłyszałam się? Powiedziano mi, że to właśnie on uratował ją z wypadku na szosie?
– No, co wy, milutka? Kto wam takich głupot naopowiadał? – Madame Lamouche z ochotą dopiła kawę i kontynuowała wyjaśnienia: – To było tak. W samochodzie monsieur Dupont hamulce odmówiły posłuszeństwa. Co prawda, po jakimś czasie w wąskich kręgach mówiło się, że nie odmówiły same z siebie, a ktoś im w tym „pomógł”, ale plotka szybko ucichła. Alors… Carmen uratowała Ludwika-Fernando wrzucając pod jego koła swój rower, czym sprawiła, że samochód nie wpadł w przepaść, a rozbił się o skałę. Carmen przyplacila to niewielkimi obrażeniami ciała i stratą roweru, a Ludwik-Fernando ostał się wśród żywych. Prawda, ze bardzo dzielna i odważna dziewczyna?
– No niewątpliwie! – przyznała rację Katarzyna. – Wielka odwaga. I co się potem stało? Zaczęli się spotykać i…
– I Carmen zakochała się w nim. A przecież już była zaręczona z pewną znakomitością medycyny, niejakim Trazomem, zresztą, pani rodakiem. Rzuciła lekarza i przez kilka miesięcy osobiście dbała o powrót do zdrowia monsier Dupont, który przez ten czas nie opuszczał inwalidzkiego wozka! To się nazywa miłość! – Zawołała madame Lamouche.
– Coś podobnego…!? – Również mimowolnie krzyknęła Katarzyna.
– Nie wiedziała pani o tym? – Podczas wypadku monsieur Dupont prawie nie złamał kręgosłupa! Na szczęscie młody organizm i podjęte starania przez jego babcię sprawiły, że względnie szybko powrócił do zdrowia. I do dziś Carmen nie odstępuje od niego, ani na dzień, chyba że musi jechać na trasę koncertową, bo jest wybitną skrzypaczką, choć podobno i tak już większość koncertów i tournée poodwoływała.
Katarzyna nie wiedziała, co powiedzieć, bo Maks przedstawił jej zupełnie inną historię. Tymczasem pani Lamouche kontynuowała:
– Ludwik-Fernando i Carmen są wspaniałą parą. On jest odnoszącym sukcesy biznesmenem, który podwaja swój kapitał co pół roku. Ona – znaną artystką, córką rumuńskiego bankiera (zasiedziałego w tych okolicach od trzeciego pokolenia), zdolną do pokierowania nim we właściwym kierunku. To dzięki niej, Ludwik-Fernando wkrótce zostanie burmistrzem naszego miasta!
– Cieszę się z ich szczęścia, – Szepnęła Katarzyna. A po chwili trochę głośniej dodała: – Monsieur Dupont będzie bardzo dobrym burmistrzem.
– Tak, zgadzam się z panią.
– A proszę mi jeszcze powiedzieć, – z pewnym zawahaniem zdecydowała się zadać pytanie Katarzyna, – a ten jej poprzedni narzeczony, Trazom, nie próbował o nią zawalczyć?
– Pan doktor Trazom?… Hmm, no nie wiem, kochanieńka. Chodzą słuchy, że mu dziewczyna się znudziła, że za bardzo nastawała na to, aby się z nią żenił, aby zamieszkał w Narbonne na stałe i z czasem, kiedy, kandydował w ich miescie na burmistrza, gdy tymczasem on – światowiec, inne miał plany na najbliższe lata i w ogóle na swe życie. Podobno spotkał się z monsieur Dupont i osobiście podziękował, za wybawienie z kłopotu…
– Ciekawe, – westchnęła Katarzyna. I w myślach dodała: „No to moja Carmenko, ktoś ci wreszcie pograł na nosie. I lepiej niż ty innym, na tych swych skrzypcach!”
– A tymczasem jego brat, Maximilian … – pani mucha zatrzymała się i kontynuowała przez zaciśnięte usta. – Zawsze był zakałą rodziny. Stale jego bezmyślne przedsięwzięcie kończyły się skandalami lub eskalacja długów, które po jakimś czasie spłacał za niego jego brat. Teraz mówią, że jest zaaangażowany w poszukiwaniach skarbu, przechowywanego w egipskiej bibliotece, to jest jakiegoś starożytnego manuskryptu, i że znów na to potrzebuje niemałych środków.
– Ale właśnie niedawno znalazł skarb. – Wtrącila się Katarzyna uzmysławiając sobie poniewczasie, że może jednak nie powinna była o tym wspominać?… Ale trudno. Stało się. Teraz postanowiła „w locie” tylko dobić muchę tą sensacją. – Ten skarb – to miedziane szpilki egipskiej królowej Nefretete!
Katarzyna wiedziała, że ją trochę „poniosło” w chęci pofantazjowania, ale już tak bardzo chciało jej się rozmazać tę muchę w jej pleciugowaniu ,w którym pogrążobna jest tamta po same uszy.
Madame Lamouche, zdaje się, połknęła przynetę.
– Czy jest pani pewna tego, co mówi?
– Tak, nawet miałam je w ręku! – Weszło w swą rolę „prawdomówczyni” Katarzyna. – Są długie na długość dłoni, z ładnymi rękojeściami zakończonymi w kształcie ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Królowa Nefretete wplatała je we włosy.
Pani Mucha słuchała tak uważnie, że Katarzyna musiała dokładać najwyższych starań, aby skutecznie ukrywać cisnący się na usta uśmiech. Zauważyła, że swą opowieścią rozpaliła ogniki w oczach Madame i sprawiła, że jej myśli zaczęły wirować od „rodzącej się” sensacji.
– Pani Katarzyno, i co jeszcze wiadomo o tych upiększeniach? Można o nich tak mowić, prawda?
– Oczywiście, że można. Trzeba! To rękodzieło staroegipskich mistrzów to po prostu wycyzelowana w najwyższym stopniu biżuteria! Na skrzydłach prawdziwych ptaków odwzorowano każde piórko! – Wyobraźnia Katarzyny pokonywała kolejne szczyty wylewając na madame, co raz to nowe produkty fantazji. – Pani Lamouche, w każdej epoce, my kobiety potrzebowałyśmy czegoś do spinania fryzury. Taśmy, grzebienie i spinki do włosów. W Egipcie, były one w postaci igieł z rękojeściami. Nawet swoją wielką złotą koronę królowa egispska spinała z włosami za pomocą tych szpilek. I tylko szpilki królowej Nefretete posiadały zakończenia w postaci wizerunku ptaków. I jeszcze wiem od Maksymiliana, że w jednym z grobowców, to jest: w jednej z piramid ujrzał wizerunek królowej z włosami, który spinałay identyczne szpilki. I dlatego teraz on szuka pieniędzy, aby wrócić do Egiptu i znaleźć ten obraz dokładnie go przestudiować i wyniki swych badań oznajmić na wielkiej konferencji egiptologów całemu światu.
– A ile mu potrzeba środków na nową wyprawę? – Mimowolnie spytała pani Lamouche i widząc zakłopotanie w oczach Katarzyny dodała. – Mam na uwadze kilku znanych przedsiębiorców, którzy mogliby być zainteresowani sponsorowaniem poszukiwań Maksymiliana Dupont.
Katarzyna udawała zamyślenie. Ekscytacja madame Lamouche bawiła ją. „Niech lepiej ponadwyręża Maksa nerwy, nie moje” – pomyślała zaś oznajmiła głośno: – Lepiej porozmawiać o tym z samym Maksymilianem. Ostrzegł mnie, abym nie nagłaśniała na razie nikomu jego odkrycia. Wciąż ma nadzieję, że jego rodzony brat Ludwik-Fernando osobiście zainteresuje się finansowaniem jego projektu. Rozumie pani? Wszystko powinno pracować na…
– Na image Ludwika-Fernando!? – Zawołała madame mucha i natychmiast wstała z fotela. Zaczęła chodzić po bungalowie, jednocześnie rozwijając „genialną” myśl Katarzyny. Przecież w ten sposób całe odium spłynie na wizerunek Maksa, a nie jego brata!
„Nie, czyżby madame Lamouche wciąż zakochana była w LUdwiku-Fernandzie? – Zastanowiła się Katarzyna. – Toż ona wszystko zgarnia w kierunku jego majestatu, a nic w stronę Maksa, więc chyba tak!?”
– No dobrze, droga pani Katarzyno, Będę o tym myślała. A na razie zapraszam panią dziś wieczór do mojego domku na imprezkę. Będą ze dwie, trzy osoby. A teraz muszę już pilnie panią opuścić, bo mam do wykonania kilka telefonów.
Nawet nie pożegnawszy się wyszła z bungalow i szybkim krokiem oddaliła w kierunku swego plażowego siedliska.
– Znaczy się, wieczorem czeka mnie rozłąka, kolacja bez Ludwika-Fernando? – Westchnęła z lekką nostalgią Katarzyna, – I dobrze! Niech się trochę o mnie pomartwi i podenerwuje, a i dla mnie może być pożyteczne nauczyć się spędzać czas bez niego. Właśnie! Nie za bardzo zaczęłam do niego przyzwyczajać? Do rozmów z nim, do jego oczu, do jego… Musze temu zaradzić… Tak! Wyłączę komórkę, aby w ten wieczór nie miał nawet ze mną kontaktu przez telefon… – zadecydowała i przeszła do kuchni upichcić lunch.
*
Przyjęcie u Madame Lamouche zapowiadało się dla Katarzyny całkiem sympatycznie. Już z góry była przekonana o tym, że ci eleganccy i zabawni trochę od niej starsi mężczyźni (to nic!) będą takimi, przy których nie da się nudzić ani na chwilę. I, rzeczywiście, nie byli. Tylko na początku imprezy Katarzyna doznała nieoczekiwanego szoku. Potem – wszystko było pod kontrolą. Oto jednym z trzech gości madame Lamouche okazał się znany francuski żurnalista – naczelny redaktor „Le Monde” – Jean-Pierre d’Artigny. Ten sam publicysta, na powiązanie z rodziną którego Katarzyna głupiuteńko powołała się podczas rekrutacji do FPTB. Na szczęście guru francuskiego świata prasy i wydawnictw kolorowych nie skojarzył (bo i nie mógł) skromnej osoby Katarzyny z cwaną polską dziewczyną i przez całe przyjęcie Katarzyna mogła czuć się w pełni na luzie i nieźle się bawić. Panowie byli nie tylko szarmanccy, ale i bardzo gadatliwi, dzięki czemu w krótkim czasie dowiedziała się dużo więcej o tutejszych ludziach, ich obyczajach, zabawach, troskach, niż chyba podczas całych jej studiów uniwersyteckich.
Oprócz redaktora Le Monde – dwóch pozostałych panów również reprezentowali świat prasy. I jak to często u tego typu ludzi bywa – nikt z nich nie potrafił trzymać języka za zębami. Stale przechwalali się między sobą o swych nowych rewelacjach, które, każdy z nich był o tym święcie przekonany, na pewno dla czytelników będą sensacjami dnia. Katarzyna słuchała ich dziwiąc się, że za sensacje można uznawać zwyczajne plotki i domysły dotyczące osobistego życia zwyczajnych ludzi. Ale najbardziej Katarzynę dziwiło, że nikt z nich o nic jej nie pytał. Dlaczego? – Wyjaśniła jej madame Lamouche.
– Uprzedziłam ich, że jest pani moją kuzynką z Polski, która nie lubi rozmawiać na temat swego kraju. Poprosiłam wiec, żeby nie zamęczyli panią pytaniami. – Powiedziała racząc Katarzynę kolejnym już kieliszkiem wina. – No i nie ma potrzeby, aby wiedzieli, że ma pani jakiekolwiek powiązania z rodziną Dupont. Dla Ludwika-Fernando mogłoby to być skazą na jego wizerunku. A także na wizerunku Carmen.
Gdy Katarzyna po blisko trzech godzinach zbierała się do opuszczenia imprezy podszedł do niej Jean-Pierre d’Artigny. W obu swych dłoniach trzymał po kieliszku martini. Jeden z nich wręczył Katarzynie oznajmiając:
– Mademoiselle Catherine! Musze pani się przyznać z mojej pewnej słabostki…
– Słabostki? – pan, taki silny mężczyzna, może doprawdy mieć jakąś słabostkę? – Nie wierzę! – Zażartowała racząc ze smakiem napitek.
– Oj, mam, mam! I to nie jedną. Ale największa z nich jest taka, że bardzo kocham polskie kobiety!
– No cóż, dla nas „polskich kobiet” to chyba nic złego? – i jak rasowa flirciara uśmiechnęła się do mężczyzny słodko.
– A pani, pani Catherino, żywo przypomina mi moją wspaniała polską kumoszkę, z która od lat przyjaźnimy się i współpracujemy. I proszę mi uwierzyć: nosi to samo imię, co pani!
– Bardzo mi miło…
– Ostatnio zaproponowała mi wzięcie udziału we wspólnej reklamie obuwia… Nie wiem, czy powinienem? Bo wie pani, jak mawiał mój znakomity przodek – książę François Gaston de Lévis: „Noblesse oblige!” A tu, w tym moim zawodowym środowisku, niektórzy te słowa traktują ze śmiertelną powagą…
– No cóż, panie d’Artigny, chyba niewiele będę mogła panu doradzić. Może najlepiej niech pan jeszcze raz wszystko przedyskutuje z pana polską przyjaciółką? Nic tak nie zbliża ludzi do swych racji, jak bezpośrednia rozmowa w jakimś miłym otoczeniu…
– Może ma pani rację?… Tyle tylko, ze mam pewien problem: od dawna nie mam z nią żadnego kontaktu, poza nielicznymi emailami. Wiem tylko, że podobno wyjechała z Polski gdzieś „w Europę”, w ramach pewnej organizacji pozarządowej… ale nie mam na to żadnych dowodów. Mój przyjaciel Babicki z kolei twierdzi, że być może nigdzie z Polski nie wyjeżdżała, choć i on nie ma na poparcie tezy żadnych dowodów, ktoś z kolei inny widział ją w Narbonne, modlącą się w szatańskiej katedrze…
– Catherine! – zawołała z kuchni pani mucha. – Kochanie, choć tu i pomóż mi przygotować gościom herbatę i ciasteczka!
– To ciekawe, co pan mówi, ale… przepraszam, panie d”Artigny, rozumie pan – obowiązki wzywają!
– Tak, tak. Oczywiście. Proszę się mną nie przejmować, – i elegancko pokłoniwszy się wrócił do swych rozgadanych towarzyszy.
– Pani Katarzyno! Na litość boską! – nerwowo zwróciła się do niej madame mucha. – Czemu pani tak rozgadała się z tym moim Jean-Pierre? Mam nadzieję, nic mu pani nie wygadała o sprawach rodziny Dupont?
– Proszę się nie niepokoić, madame. Rozmawialiśmy jak wspaniałe zorganizowała pani przyjęcie…
A przyjęcie trwało już ponad trzy godziny i Katarzyna zaczęła się nudzić. Zdążyła obtańcować każdego z mężczyzn, w głowie z lekka się kręciło po niezliczonych kieliszkach wypitego wina. Wyszła z domku i udała w kierunku morza. Morze, wieczór, gwiazdy na niebie, ciepły wiatr… Katarzyna skierowała spojrzenie w stronę swego bungalow i z niemałym zdziwieniem spostrzegła w nim zapalone światło.
– Nie przypominam sobie, abym włączała światło przy wychodzeniu. – Powiedziała głośno i zrobiła kilka kroków w stronę swego domku, zanim usłyszała znajomy głos.
– To ja je włączyłem. – Powiedział Ludwik-Fernando. Stał opierając się o palmę i z uwagą spoglądał na Katarzynę. – Światło, jak latarnia morska, wskaże nam drogę do domu.
Katarzyna patrzyła na niego odnosząc nieodparte wrażenie, że do wszystkich uroków przyrody, które ją właśnie zachwycały teraz dołączył się jeszcze ten jeden urok: On – czyli wielki król Ludwik. Swym wyglądem, spojrzeniem i urokiem wewnętrznym wygrywał, jej zdaniem, z całą naturą.
– Jak się pan tu znalazł? – Zapytała, starając się przed nim ukryć, że jest ciut-ciut wstawiona. – Jak to się mówi: „Pan zawsze zjawia się tak nagle, mój czarodzieju. Czasem pojawiał się pan zza ciemnego rogu kominka. A dziś sfrunął z nieba?”
Podszedł do Katarzyny, objął ją w pasie i sprawił, że wolnym krokiem ruszyła z nim w kierunku ich domku.
– To niesamowite, jak kobiety po kilku kieliszkach wina mogą mieć taką intrygującą wyobraźnię. – Powiedział. – Nie zauważyłem, że w naszym domku mamy kominek? A już tym bardziej nie wiedziałem, że jestem dla pani czarodziejem.
Katarzyna cicho roześmiała się i rzekła:
– Tak! I pan, i pana brat jesteście dla mnie czarodziejami, takimi, jak dwa czarciki z pudełka. Stale mnie straszycie swym nagłym pojawieniem się, nie wspominając już o waszych czynach i słowach.
– W tej chwili, pani Kasiu, to akurat mnie straszą pani słowa i czyny. – Kwaśno odparł król Ludwik. – Catherine, dlaczego masz wyłączony telefon? Dlaczego wyszłaś nawet nie zostawiając dla mnie żadnej wiadomości? Nie wiedziałem, gdzie cię szukać!
– Telefon? Oj, wyłączyłam, bo chciałam się po południu zdrzemnąć, a potem zapomniałem włączyć. Ale wiadomość zostawiłam! – Krzyknęła Katarzyna i natychmiast potknęła się o piasek.
Ludwik-Fernando przytrzymał dziewczynę przed upadkiem i uśmiechnąwszy się spytał:
– Napisała pani swą czarodziejską różdżką w powietrzu? Przepraszam, Catherine, ale wiadomość zdążyła się rozpłynąć przed moim przybyciem. Następnym razem niech pani pisze wszystko na papierze.
Katarzyna zatrzymała się i odwrócił się do niego z impetem.
– Wszystko napisałam szminką na lustrze! – Zawołała. – A lustro wisi w łazience i jest tam napisane, że… – nie zdołała dopowiedzieć. Nagle zobaczyła dwie gwiazdy gorejące w oczach Ludwika-Fernando! I, „o Matko!” gwiazdy zaczęły się do niej przybliżać?!
– Ojej! Catherine, co ty masz w tych włosach? – „Otrzeźwił” jej myśli krzyk króla. – Dlaczego wplotła pani we fryzurę gałązkę palmy? Pokłuła mi czoło!
– Dzięki niej nikt nie miał okazji zbliżyć się do mnie bardziej niż na długość igieł, które jak drut kolczasty, strzegły mojej bezpiecznej strefy. – Powiedziała Katarzyna i znów potknęła się o piasek.
I Ludwik-Fernando znów podtrzymał ją w pasie, i znów krzyknął od ukłucia palmowej igły. Dłużej nie mógł tego już znieść. Zapuścił obie ręce we włosy Katarzyny i, przeklinając, z trudem rozmotał palmową gałązkę z jej włosów.
– Niszczę ten pani drut kolczasty, bo w przeciwnym wypadku mogę stracić oboje oczu.
Włosy Katarzyny rozsypały się po ramionach i zakryły jej twarz.
– No, pięknie! – Z oburzeniem użaliła się gdzieś pod włosami. – Zepsuli całą moją krasę i jeszcze pozbawili światła. A ja tymczasem przez cały wieczór broniłam pana przed madame mucha. Taką cudną historyjkę wymyśliłam o mnie i Maksie. Ta mucha w tej historii ugrzęźnie teraz po uszy…
Katarzyna poczuła, że ręce Ludwika-Fernando znów owinęły się wokół jej talii i usłyszała głos króla:
– A ja pomagam pani dostać się do domku. – Cicho powiedział, uśmiechając się. – Gdyby mnie tu nie było, to człapałaby pani do bungalow chyba do rana, bo na nogach zupełnie się pani nie trzyma.
– No i co, że do rana? – zaoponowała Katarzyna, odgarniając wolną ręką włosy znad twarzy. Druga jej ręka, najprawdopodobniej z własnej woli, owijała się wokół pasa Ludwika-Fernando. – Urządziłabym sobie posłanie na plaży. I przez całą noc pieściłyby mnie morskie fale…
– I śpiącą poniosłyby na dno morza?
– To byłoby wspaniale! Mówią, że jest tam bardzo pięknie.
– Ale ja bym tego nie zniósł. – Powiedział Ludwik-Fernando i objąwszy ciało dziewczyny mocno przycisnął do swego torsu. Gdy Katarzyna spojrzała na niego pytającym spojrzeniem – postanowił jej wyjaśnić. – No, wyobraź sobie Catherine? Jesteś na dnie cieszysz się jego pięknem, a ja tu sam, na plaży i nie wiem, gdzie cię szukać, no i co mam wymyślić dla madam Lamouche. Stoję osamotniony i nie wiem, co robić?
– No, po prostu straszne! – Zgodziła się Katarzyna kiwając współczująco głową, co sprawiło, że włosy znów przesłoniły jej twarz, a wtedy zaklęła coś po polsku, bodaj: z literą „k” na początku. Ludwik-Fernando roześmiał się i pomógł jej zgarnąć włosy za uszy. – Ma pan rację, powinien pan znać całą historyjkę, którą sobie wymyśliłam…
Katarzyna niemal przez kwadrans opowiadała swój esej pod tytułem: „Ja i mój wielki rodowód, który przeplata się z historią Francji, w której mieszka Maximilien Dupont – słynny poszukiwacz ozdób sławetnych fryzur królowej Nefretete”
Minęło trochę czasu nim Ludwik-Fernando ochłonął i zabrał głos.
– No, Kasieńko, nie na darmo pracuje pani w bibliotece. Twoje oczytanie i fantazja nie znają granic. I co teraz radziłaby pani Maksowi? W jaki sposób mógłby wszystkich przekonać, że te igły należały do królowej Nefretete?
– Niech sam wymyśli, jak? Sadząc po wszystkim i jemu fantazji nie brakuje. – Z przekorą odpowiedziała Katarzyna. – On tak sugestywnie przeinaczył historię pana znajomości z Carmen, że nawet ja w nią uwierzyłam i odnosiłam się do pana jak do żigolaka zdzierającego wielkie pieniądze od rozkochanej w sobie dziewczyny! Br-rr… – Katarzyna wzdrygnęła ramionami. – Nawet na samo wspomnienie dostaję ciarek. Dlatego niech teraz trochę sobie pocierpi obmyślając historię królowej Nefretetki, która lubiła trzymać we włosach te głupie igły, a ja ją wysłucham…
Katarzyna nie zdołała dokończyć, bo król Ludwik ostro odwrócił jej twarz do swojej twarzy, a potem przycisnął jej głowę do swej piersi. Po chwili ponownie uniósł jej twarz za podbródek i zapytał surowo:
– Chyba nie zrozumiałem… Że niby co wymusiłem?… wedle słów Maksa od biednej Carmen?
Katarzyna próbowała skupić wzrok na twarzy mężczyzny i zatrzymać swe falujące w głowie myśli.
– Maks powiedział, że zażądał pan wielkich pieniędzy od jej ojca za to tuszowanie przestępstwa, którego dopuściła się Carmen. – Powiedziała Katarzyna czując jak kręci jej się w głowie od bliskości tego mężczyzny i przy okazji kilkunastu wypitych kieliszków wina. – I że to ona była winna całego zdarzenia a pan za pieniądze przejął tę winę na siebie.
Ludwik-Fernando wziął tak głęboki oddech, nie wypuszczając przy tym Katarzyny z uścisku, iż dziewczyna nie była wstanie zaczerpnąć tchu. Cały się naprężył i zdawało się, że już za chwilę wybuchnie z takim oburzeniem, że aż strach.
– Nie mogę oddychać. – Pisnęła i po sekundzie poczuła, że jego ucisk nieco złagodniał. Katarzyna nabrała powietrza i mogła mówić dalej. – Uwierzyłam w to początkowo, póki nie spostrzegłam czegoś zgoła innego, co madame mucha tylko potwierdziła… – Nowe silne objęcia mężczyzny zmusiły Katarzynę do obawy o swe zdrowie. – Złamiesz mi żebra! – Zawołała. – Nie! Ja panu już niczego więcej nie powiem! – Katarzyna zaparła się rękoma o jego klatkę piersiową próbując się wyswobodzić.
– Nie! Błagam cię, Kasiu, uspokój się. – Mówił Ludwik-Fernado luzując ramiona, ale nie wypuszczając z nich dziewczyny. – Muszę wiedzieć, co powiedziała pani Lamouch i, więcej, muszę wiedzieć, co z tego wywnioskowałaś ty sama! Proszę, Kasieńko, mów!
Katarzyna przybrawszy, według jej mniemania, niezadowolony wyraz twarzy opowiedziała mu wszystko, co usłyszała od madame Lamouche w sprawie wypadku samochodowego z udziałem króla Ludwika i Carmen.
Wysłuchał i przytaknął tej historii.
– A najdziwniejsze jest to, że nałogowa plotkara nie skłamała, tymczasem rodzony brat…
– …Jest po prostu o pana zazdrosny, Ludwiku-Fernando… – Powstrzymała jego słowa własnymi słowami, a uczyniwszy to natychmiast dostrzegła zdziwienie w oczach króla. – Czy nie widzi pan, jak Maks wariacko zakochał się w kobiecie, którą pan kocha?
– Co?! Maks? Zakochał? W kim? Kogo ma pani na myśli, Catherine?
– Jak to, kogo? Carmen, oczywiście! To dziwne, że nie wie pan w kim się zakochał? Cały świat wie, a pan nie? – Ale dostrzegając jego prawdziwe osłupienie powiedziała. – Chociaż i z pana niezły gagatek, który przyjmuje miłość każdej kobiety jako coś oczywistego i należnego sobie. Nic więc dziwnego, że nawet madame Lamuche mówi o panu „Jego Wysokość”! I ona także jest w panu zakochana. Ot i co. Chciał pan prawdy, to ją ma!
Dopiero teraz Katarzyna spostrzegła, że doszli już do domku i stoją przed jego schodkami. Zrobiła krok w kierunku drzwi, ale nagle zatoczyła się i dla bezpieczeństwa spokojnie siadła na piasku. Chwile później Ludwik-Fernando przyusiadł obok niej.
– Kasiu, powaliłaś mnie tą wypowiedzią. – Cicho powiedział. – Więc według ciebie zachowanie Maksymiliana można uzasadnić jego zazdrością?
– Nie zazdrością! – Zawołała Katarzyna i położyła dłoń na dłoni mężczyzny. – Miłością! Mówiłam o miłości. O miłości do pana, jako do brata, który nijak nie może zrozumieć, że Maks nie jest już małym, głupiutkim chłopcem, a dojrzałym mężczyzną! Ma w sobie wiele dobrego, ale widzi, że zwracasz na niego swą uwagę tylko wtedy, gdy robi coś głupiego. Powiedz mi, Królu Ludwiku, – rzekła, nie zauważając, że takim zwrotem i formą bardzo go zdziwiła, – czy wysłałbyś Maksa do Prowansji na degustacje, gdyby niczego wobec ciebie nie przeskrobał?
Ludwik-Fernando uwolnił rękę spod dłoni Katarzyny, ale zaraz potem umieścić na jej wierzchu. Następnie nieco zawahał się i w końcu odpowiedział:
– Nie, chyba nie. Pojechałbym sam. Ale trzeba go było usunąć z domu na jakiś czas, więc zasugerowałem…
– No, co ja mówiłam? – Przerwała mu Katarzyna. – Nie dajesz mu wykazać się, uznając go za marnotrawnego głupca bez żadnych perspektyw. A on całym swym jestestwem stara się zwrócić na siebie uwagę nie tylko twoją, ale również Carmen! On jest w niej zakochany po uszy i do szaleństwa!!
Katarzyna spojrzała na rozgwieżdżone niebo i położyła się na piasku.
– Ach, jak bardzo żałuję, że nie jestem tak ładna, jak egipska królowa. – Powiedziała i jak grzeczna dziewczynka zamknęła oczy. – Wtedy i mnie by tak kochano, jak ją.
Wzięła głęboki oddech i natychmiast poczuła dłoń mężczyzny chwytającą ją za szyję i unoszącą znad piasku. Katarzyna myślała, że oto unosi się w obłokach, bo zrobiło jej się nagle tak słodko i miło, i… cudownie! Błogo westchnęła. Rozwarła mimowolnie usta… Nie rozumiała, jak oto znalazła się w silnych, ale delikatnych ramionach mężczyzny, nie miała świadomości w jaki sposób i w którym momencie zaczął pieścić jej szyję namiętnymi ustami, a potem całować? Całować ją najpierw delikatnie i słodko, a potem coraz zacieklej, z pasją, uporczywie, przyprawiając o utratę tchu, prawie do nieprzytomności. Potem już tylko czuła, z jakim impetem podwijał jej koszulę, jak owijał się wokół niej całym swym ciałem, jak pod zadzierżgniętą spódniczkę wczołgiwały się jego prężne uda… I to wcale nie było złe. To było było cudowne uczucie! Boskie! Tak dawno przez nią nie doznawane… Tak! Godziła się na wszystko. Chciała tego, marzyła teraz o tym, pragnęła aby wziął ją całą! W ten wieczór, albo nigdy!! Objęła go silnie swymi słabymi ramionami, udami ścisnęła kościste biodra.
– Mój panie królu… – szepenęła. – Niewolnica należy do ciebie.
– Catherine!
Król Ludwik uniósł się na chwilę i zerwał z siebie pospiesznie bluzę. Poluzował pasek. Ponownie przywarł do zniewolonego, ale wciąż niezdobytego ciała dziewczyny. Jego drżące ręce delikatnie choć stanowczo wsunęły się pod cienką koszulkę Katarzyny. Rozpoczęły nerwowe poszukiwania. Odnalazłszy wreszcie dwa kształtne wzgórki zatrzymały się na nich, przywarły, ogarniały po każdej ze stroy, rozpoczęły badanie. Dziewczyna naprężyła tułów, jak cięciwę łuku naciąga Amor przygotowując się do strzału. Jeszcze sekunda i Strzała poleci. I będzie za późno!… Będzie za późno??
Lekki podmuch wiatru znad morza owiał i błogo ostudził spocone oblicza kochanków. Resztki wina odparowywały… Katarzyna otworzyła przytomnie oczy. Rozgwieżdżone niebo, złoty czerep księżyca i szum rozbijających się wzajemnie o siebie fal – czyż nie był jak spektakl, który ilustrował na dużej scenie dramat sceny małej? Czy ona jest heroiną w tym przedstawieniu? czy tylko lichą statystką wykorzystywaną dla potrzeb dramatu? Jedna myśl nieustannie przeganiała drugą. Jest heroiną? czy jest statystką?… Światła na scenie przygasły. W blasku punktowego reflektora dumnym krokiem do akcji tragedii wkraczała cyganka Carmen!
Ludwik-Fernando ogarnięty samczą maligną odsunąwszy na chwilę usta od jej ust mamrotał:
– Tak bardzo cię pożądam… pragnę…Moja… kochana… moja…
– … Carmen!! – Zakończyła wreszcie jego słowa Katarzyna i natychmiast zrzuciła z siebie na piasek obłąkanego spektaklowego herosa.
Kurtyna opadła. Światła zgasły. Zobaczyła jeszcze, jak szybko wstawał z piasku i jak przez mikrosekundę spojrzał na nią ze strachem. A potem – nic nie mówiąc, nie wymawiając na pożegnanie choćby słowa – jak biegł przerażony do swej limuzyny, jak trzasnął drzwiami i odjechał. Tak! Wciąż słyszy dźwięk odjeżdżającego z piskiem opon samochodu, a słysząc wciąż w uszach – wciąż myśli o tym, że nie ona – Katarzyna, nie ona była w jego objęciach kochanką, a Carmen. Jej – biednej dziewczyny z Polski – miejsce jest tu – na piasku! Na piasku, na którym pozostanie do samego rana. Pozostanie, bo nie ma sił, aby doczołgać się do łóżka. Całe siły oddała temu, który ucieka teraz od niej swą elegancką, białą limuzyną. I ucieka do tamtej. Do królowej Egiptu.