Rozdział 23 – Wirtualne kontakty
Mój Bogu wina i winiarstwa, witaj! Wiem, czemu zjawiasz się w środku nocy: aby pocieszyć, aby rozwiać moje smutne myśli… Dzięki ci, towarzyszu tęsknoty, że w ogóle jesteś, bo uważam, że nie powinnam samotnie smakować twego boskiego napoju, że to dla mnie niedobre… Z innym, co prawda, nie mogłabym pić tak z kubka, ale z tobą? Z toba mogę choćby i z kufla, i do samego dna… Nie obchodzi mnie, że świeca topi wosk czyniąc konkurencję dla bukietu woni, picie wina – dzieło smakosza, nie może konkurować z nim nic… Mówisz, plotę trzy po trzy? Może i plotę. Ale akurat ty – Dionizosie, dobrze wiesz, dlaczego… A w ogóle, przyjmij do wiadomości, że ja zawsze ciebie rozpoznam nawet, gdy przychodzisz niepostrzeżenie i chowasz się za szafą… A chowaj się, chowaj… ważne, ze jesteś, że chcesz być przy mnie, bo przy tobie usychają wszelkie moje tęsknoty i pozwalają zapomnieć. Wtedy mi łatwiej… Usychają?! – Dziwisz się. – Jak to usychają? – powtarzasz, – Jeszcze bardziej zielenią się, pustaku przez duże P, ty zakichana highfashionistko!… A nie, sorry, to nie ty mówisz, to ja tak sama deklamuję swe do znudzenia deklaracje. Ale co robić? – Gdy na obronę ma się tylko tę szklankę wina? Co robić, skoro ciagle się tęskni i jak ta rosochata wierzba pochyla nad odbiciem w jeziorze, by przy słabym świetle księżyca czytać twe bajki? Zresztą, po co mi twoje wino, opium dla śmiertelnika, skoro i ty i ja jesteśmy Bogami? Bogowie są wieczni, jak miłość. Nie muszą się odradzać winem. A jak wieczni, to silni, zniosą wszystko i wydziergaja każdą drzazgę goryczy, która doskwiera. Czemu więc wciąż we mnie tyle smutku i tęsknoty? …Lieber Herr Babitsky, czemu? Ty jeden gdybyś całował teraz me dłonie, uradziłbyś… Ale ciebie tu nie ma…
So, das war’s für dieses Mal.
Deine C…
Caterina dopiła ostatnią szklaneczkę, przeczytała z rozrzewnieniem jeszcze raz wszystko od początku do końca, uśmiechnęła się sentymentalnie do samej siebie i tradycyjnie nacisnęła przycisk „delete”.
Kolejna nocna spowiedź, kolejna samotna relacja rozpłynęła się po pikselach ekranu i uleciała w elektroniczną mgłę… Siną mgłę bez adresu.
***
„Tak, z tej rinkowej córy to kuta na cztery nogi dziewczyna. Nic dodać, nic ująć – przeciwieństwo matki. No i ma tupet, dziewucha; mimo że nie darzy mnie sympatią – chce, abym pomógł jej znaleźć pracę. Najchętniej w którymś z zarządów korporacyjnych spółek… Nie wiem jednak, czy to dla mnie dobre? Będzie przenosić sprawy służbowe do domu, zawracać głowę, burzyć spokój Marinki… Nie! To zły pomysł. A poza tym… Ona jest trochę dziwna. A nawet niebezpieczna. Oksana mówiła, że myszkowała w mojej sypialni a nawet wpełzła pod łóżko… Ciekawe, czego szukała? Dobrze, że potem wspólnie „zwiedziły” mój gabinet, gdyby poszła w pojedynkę, kto wie? – Może gotowa byłaby wleźć na żyrandol!?… Dziwna dziewczyna… A może po śmierci chłopaka, rzeczywiście, jak mówi Marinka, nafantazjowała sobie jakiś bzdurnych podejrzeń? Aż strach myśleć, jakich? Teraz będzie wszystkich o wszystko podejrzewać, wtryniać nos w nie swoje sprawy, węszyć, siać zamęt. Nie! To zdecydowanie zły pomył mieć taką wichrzycielkę pod skrzydłami… A tu – jej przeciwieństwo – mój Honey, moje prawdziwe złoto – nie kobieta… zajmuje się dziećmi, o nic nie pyta, nie interesuje się moją pracą, firmami, biurem, moje wyjazdy tak naprawdę też jej nie interesują, nie była zazdrosna o Caterinę – i taka właśnie powinna być prawdziwa żona!… ‘Nie była zazdrosna o Caterinę…’ – i jak jak echem wróciło do Janusza to magiczne imię, Caterina… – Znów o niej myślę, o mojej Kasieńce… Czy ty kiedykolwiek jeszcze wspomnisz swego Babickiego, moja treserko? Ech! Nawet nie piszesz, nie linkujesz… Bo i niby po co? Do czegóż ci jeszcze miałby być potrzebny taki satyr, jak ja? Do niczego. No, bezużyteczny… Trudno. Tak zadecydowałaś. Trzeba się z tym pogodzić i już.”
– Jaśku, a tu jeszcze zobacz! – Zawołała Marina, – jak ci się podoba to przemalowane tło?! Nie przejaskrawiłam?
– Już, już, Marinko… Zaraz zerknę! – Zawołał nieco rozkojarzony, wciąż pogrążony w swych rozmyślaniach Babicki.
„Gdyby to moje złoto – moja Marinka, spotkała mnie w swej młodości – to, bylibyśmy od początku najszczęśliwszą parą świata! – Kontynuował spekulacje. – Ciekawe, ile dziś mielibyśmy dzieci? Troje? Czworo?… Na szczęście i tak nie jest źle: dwie perełki i Nina… Nie, nie zatrudnię Janiny u siebie. – Znów myśli Babickiego wróciły w poprzednie koleiny, – Trzeba córuchnę daleko odstawić od mamusi, bo: a to będzie nastawiać ją przeciw mnie, a to wymyślać jakieś bzdurne, niestworzone historie, i ogólnie – stwarzać same problemy i napięcia. Rina ma rację: trzeba znaleźć dla niej jakiegoś sensownego faceta, ulokować ich w któreś z firm, najlepiej na drugim końcu świata i trzymać byle tylko z dala od nas. Ba! Tylko, kto tu by się najbardziej nadawał na zięcia? Zabij mnie, nie wiem… Szkoda, że tego, jak mu tam: Rares Polonescu? Tak, chyba jakoś tak… tego swego najnowszego sekretarzyka Caterina zabrała ze sobą na rancho. Chłopak wyglądał na niegłupiego i nie dałby sobie w kaszę dmuchać. Ale cóż… O przyszłym zięciu pomyślę kiedy indziej. Teraz najważniejsze znaleźć dla Niny jakaś właściwą pracę. Chyba jednak poślę ją, tak jak od razu myślałem, do biura impresariatu Bartusa kooperującego i dzielącego lokale z filią Domu Medialnego FPTB na Dalekim Wschodzie. Mam nadzieję, że po ostatnich ekscesach w Baden-Baden amigo nie będzie próbował więcej przystawiać się do dziewczyny; a o tyle uzasadniona to nadzieja, że w impresariacie, o którym myślę, pracuje kilkoro sensownych ludzi. Może któryś wpadnie w jej oko?” – Wciąż kontemplował Babicki pochylając się nad sztalugami Mariny.
– Honey, bardzo udane płótno: taka subtelna gra barw i świateł… Gdy byliśmy w Baden-Baden Ninka przypominała mi swą prośbę o pracę…
– Tak? Podoba się? Ja też odnoszę wrażenie, że jest nie najgorsze. Wydaje mi się, że od niedawna maluję jakby lepiej, a w każdym razie inaczej widzę perspektywę i inaczej rozplanowuję barwowo… – i malutkim pędzelkiem poprawila jakiś detal na świeżo powstającej pracy, – A co do Ninki – rób jak uważasz. Powiedziałam jej, że nie będę ingerować w twoje decyzje.
– Marinko, ty jesteś złoto, nie kobieta. Niedawno zdałem sobie z tego sprawę… – Chrząknął autentycznie wzruszony, po czym kontynuował: – Obrazy znów wystawimy na sprzedaż, w praskiej galerii u Ježka, nie masz nic przeciw? – Z troską spojrzał na małżonkę, obawiając się, czy aby nie przywołał niepotrzebnie postaci Thomasa, którego wspomnienia wciąż są żywe jej sercu(!?) Ale nie, chyba nie. Ta – kiwnęła tylko głową i bez zbędnych emocji kontynuowała cyzelowanie szczegółów swego płótna, – a wracając do Ninki, chyba będę miał coś dla niej, honey… W biurze impresariatu Bartusa potrzebują stażystki. Od nowego sezonu Bartek wraz z Boston Symphony Orchestra będzie miał cykl koncertów w Tajlandii. Dziewczyna się przetrze w branży, nauczy, zdobędzie trochę cennych doswiadczeń i biznesowych kontaktów. Zadzwoń i powiedz jej o tym.
– Jaśku, to twoja decyzja, poinformuj, więc o tym ją sam. Myślę, że bardzo jej się spodoba.
– Dobrze. Skoro tak chcesz, to zadzwonię sam, – i pocałował żonę w czubek głowy. – Już dzwonię!
Babicki wyjąwszy swój pozłacany iPhone „efition special for VIP” a następnie wybrał numer do pasierbicy
– Nina? Tutaj Janusz. Dzwonię, aby powiedzieć, że mam dla ciebie propozycję ciekawej i atrakcyjnej pracy…
– Ojej! Naprawdę?! Dziękuję! Naprawdę dziękuję. A co to za praca i gdzie? – zapytała podekscytowaniem w głosie.
– Będziesz miała posadę stażystki w nowo otwieranym biurze impresariatu Bartusa na Tajlandii…
– Na, na… Tajlandii?! – Wyraźnie zaskoczona dziewczyna nie próbowała nawet ukrywać zdziwienia.
– Tak. Na Tajlandii. Jak wiesz w nowym sezonie artystycznym Bartek będzie tam dawał cykl koncertów. Powiedział, że może wziąć ciebie na staż.
– Myślałam o różnej pracy, ale żeby na drugim końcu świata??… No nie wiem teraz, co myśleć…
– To nie myśl tyle. To naprawdę dobra propozycja. Kilka miesięcy popracujesz w biurze, u Bartusa, zbierzesz doświadczenie, nawiążesz kontakty, z kim trzeba i z kim warto, okrzepniesz, a potem – zobaczymy. Twoja mama, która słucha naszej rozmowy, popiera ten pomysł. Więc, jak – zgadzasz się?
– Chyba nie mam wyboru, – jęknęła, rozumiejąc, ze odmową definitywnie pogrzebałaby nadzieje na dalszą protekcję.
„Przebiegły lis. Nie chce mnie obok siebie trzymać. Może czegoś się domyśla? Może coś zrobiłam nie tak? A może mama wygadała się z moich podejrzeń?” – Gorączkowo rozmyślała dziewczyna.
– Zatem, świetnie! Zbieraj się pomału. Zamówię ci bilety. Powiedz tylko, kiedy będziesz gotowa.
*
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami na lotnisku w Bangkoku czekał na Ninę szofer z biura impresariatu. Był bardzo małomówny. Powiedział tylko, że kazano mu zawieźć panienkę bezpośrednio do siedziby „centrali”, a po drodze tylko na krótko zahaczyć o wynajętą służbową kwaterę dla „kuzynki szefa”, aby miała gdzie zostawić bagaż.
Biuro impresariatu, ale także współpracująca z nim i współdzieląca lokale wschodnioazjatycka siedziba FPTB znajdowały się na dwudziestym drugim piętrze sześćdziesięciopiętrowego wieżowca. Pracowało w nich wielu młodych ludzi, którzy od dawna byli ciekawi nowo przyjmowanej do pracy koleżanki, o której tu mawiano, ze jest kuzynką samego najważniejszego właściciela. Jak tylko weszła do biura, wszystkie oczy skierowały się na nią z niemałym zaciekawieniem.
– Jestem Antek, – witając dziewczynę przedstawił się młody mężczyzna, na pierwszy rzut oka – trzydziestoparolatek.
– Nina. – Odpowiedziała nieco zakłopotana widząc powszechne zaciekawienia, które towarzyszyło jej pojawieniu się w biurze. – Przyjechałam tu na kilkumiesięczny staż, – dodała mierząc uważnym wzrokiem po twarzach zgromadzonych mężczyzn.
– Tak w ogóle to mam na imię i mowią tu na mnie Tony, czyli po tutejszemu – polski Antek, – zaśmiał się mężczyzna. Moja mama jest Polką, a ojciec – Wiedeńczykiem, znaczy się Austryjakiem. Poprosili mnie, abym ci wszystko pokazał, bo jako jedyny z towarzycha znam polski. O tobie wiem wszystko, co powinienem wiedzieć, i o resztę nie muszę pytać, – i znów czarująco się uśmiechnął.
– Spoko! Znam angielski… – Zaśmiała się z kolei ona.
– W porządku. Zatem proponuję od razu przejść na tutejszy język służbowy. – I nie czekając odpowiedzi kurtuazyjnie zagadnął, już po angielsku: – Jak podróż? Bez kłopotów? A jak na kwaterze? Wszystko w porządku?
– Dziękuję. Lot, jak lot – trochę męczący, ale dało się przeżyć.
– Znam, znam… Siedemnaście godzin.
– Tak. Plus jeszcze przesiadka… – westchnęła.
– A jak kwatera?
– Jeszcze nie miałam czasu dokładniej się przyjrzeć. Na razie wrzuciłam do niej tylko walizki. Najważniejsze i cieszę się, że niedaleko biura.
– Okay! No to witaj na pokładzie, Nino! Zasady są takie: jak układam twój czas od rana do wieczora, ty – dysponujesz swoim czasem – od wieczora do rana. Przez pierwsze dni będę ci wszędzie towarzyszyć pokazując Zakłady i biura.
– Zakłady?
– Tak, a czemu ciebie to dziwi?
– Wydawało mi się, ze miałam pracować w biurze impresariatu pana Bartusa.
– No. Dokładnie.
– Ale on, z tego co mi wiadomo, jest raczej muzykiem, nie przemysłowcem!
– Koleżanko, będziesz musiała się jeszcze wiele nauczyć o robieniu interesów u nas, w Tajlandii. Ale nie przejmuj się. Najważniejsze, że widzę w twych oczach zacięcie i zapał do roboty. A to dobrze rokuje. Zaczynamy więc od zaraz.
– Zaczynajmy… Dzielnie przytaknęła.
– Byłaś kiedykolwiek wcześniej w Tajlandii?
– Nie. W Tajlandii nie byłam.
– Więc na początek będę miał przyjemność zapoznać cię z tym przeuroczym krajem, panującymi tu zwyczajami, tradycjami jego mieszkańców i w ogóle dalekowschodnią kulturą. Szczególnie interesujące jest tutejsza kuchnia, przekonasz się: przeciwieństwo europejskiej…
– Dziękuję, Tony. Chętnie będę korzystać z twych rad i opieki.
– Ach! Zapomniałbym… Pojutrze przylatuje nasza gwiazda – Bartus. Zarezerwuj sobie wieczór. Jesteśmy proszeni na kolację.
*
– Januszku, melduję ci, że twoja seksowna pasierbica przybyła dwa dni przede mną i od razu rzuciła się w wir pracy, – dzwonił do Babickiego pan maestro-biznesmen Bartus.
– Dobrze, że w wir pracy, a nie w twe ramiona, zbereźniku…
– No, przecież obiecałem ci, nie spłoszyć panienki… Tym bardziej, ze dziewczyna zdaje się być przesadnie czujną. Na przykład wczoraj podczas kolacji nawet nie tknęła do ust jednego kieliszka…
– Prawidłowo. Moja szkoła. Ja, w twym towarzystwie, też na niewiele bym sobie pozwolił…
– No dobra, dobra. Już ja to widzę, – zaśmiał się z monitora Bartus, – Nie krygujmy się, Januszku… Powiedz, jak tam twa Rineczka i dziatki?
– Dzięki! Wszystko w porządku.
– No to dobrze. Acha! Znasz najnowszą sensację?
– To znaczy?…
– No, tę – o Patryku!
– O Patryku, powiadasz? Nie. Nic nie wiem. Mów!
– Nasz don Patrycjo i ta jego ognista Carmenka, swoją drogą super z niej dupa, – mlasnął z uznaniem, – dlaczego takie zawsze są poza moim zasięgiem?
– Do rzeczy, Bartus, gadaj wreszcie…
– No więc nasz doktorek i jego laska powiedzieli sobie: bye, bye! – Zaszczebiotał wyraźnie z siebie zadowolony Bartus, jako ze możliwość przekazania tak dużego newsu, który zaskakuje przyjaciela zdarzała mu się nader rzadko.
– Nie może być! Przcież mieli na dniach iśc do ołtarza?! Co im się stało?
– A bo ja cię tam wiem? Ponoć Patryczek przestarszył się panienki, że chce go do końca świata usidlić i zakorzenić w jakimś głuchym, francuskim „localité”, a on – wiesz, pełną gębą internacjonał, z ambicjami sięgającymi co najmniej gwiazd…
– Hmm, no nie sądziłem… – zasępił się Babicki. Wygladali na szczęśliwa parę… Skąd o tym wiesz?
– Skąd, skąd? Nasze podwórko rzępoleńców skrzypcowych nie jest takie duże, Januszku. Wieści roznoszą się lotem błyskawicy… A powiem ci jeszcze jedno… – Bartus zawiesił tajemniczo głos, stopniując zaskoczenie
– No, gadajże wszystko i od razu!
– Panienka już znalazła sobie pocieszyciela. Niektórzy nawet mówią: pocieszyła się jeszcze przed definitywnym rozstaniem z doktorkiem. Z jakimś żabojadem, prowincjonalnym biznesmenkiem o samorządowych ambicjach.
– Choliwcia!
– Więcej niewiele wiem. Pogadaj z twym kumplem z Le Monde… jak mu tam? d’Artigny. Niedawno wypuścił w swym szmatławcu artykulik w sprawie. Podobno następnego dnia po publikacji cała Francja plotkuje o patrykowej Carmence i jej przydupasku.
– Dobrze. Pogadam… dzięki Bartusie za info.
– Januszku… Już dawno chciałem ciebie spytać…
– Pytaj…
– Czy kochasz jeszcze swą żonę, czy nadal wzdychasz tylko do Caterinki?
– Cateriny?! – Twarz Babickiego nagle zaczerwieniła się od napływu krwi, – Bart! A ty, z czym mi tu wyskakujesz? – denerwując się podniósł głos, – Co Do Katarzyny… Cholera! Już ci kiedyś tłumaczyłem… Uchylam to pytanie. Zresztą. Nie wiem nawet, co ona tak naprawdę porabia? Jakby zapadła się przede mną pod ziemię. Zero fizycznej obecności, zero korespondencji…
– Pewno miała juz ciebie dość, nie sądzisz? – Z szelmowskim uśmieszkiem dopytywał Bartus
– Może… – bez przekonania zgodził się Babicki.
– No, co ty gadasz? Januszku? Byłem pewien, że nie dasz się zmanewrować, a ty tak na sieriozno: „Może”…
– O co ci, kuźwa, teraz chodzi?
– Sam czytałem, jak wzdychała za tobą na jakimś portalu i marzyła, aby znów zawirować z tobą w tańcu… A ja już tam wiem, o jakie naszej paniusi wirowanie chodziło! Już ja na twym miejscu, Januszku, bym z nią tak zawirował, że…
– Bart! Po raz wtóry przywracam cię do porządku. – Przerwał mu w pół zdania Babicki. I po chwili dopowiedział: – Głodnemu chleb na myśli…
– A żebyś wiedział. Przynajmniej mówię co myślę i jestem szczery, w przeciwieństwie do ciebie, Januszku…
– Szczery? A ty znowu, co mi zarzucasz?
– I znów mnie skarcisz, jeśli powiem…
– No właśnie. Więc lepiej nie gadaj już nic, bo wkurzarz…
– A szkoda, bo rzecz dotyczy pewnego sympatycznego hoteliku nad Sekwaną i romantycznego spotkania niejakiej… hmm, – chrząknął znamiennie Bartus, – „Ellif”, z pewnym, jak ptaki ćwierkają, znanym polskim celebrytą… Chyba się wspólnie, Januszku, domyślamy, kim była owa tajemnicza Ellif i jej kochaś? Dobrze, że Tomcio Fille nie czytuje paryskich brukowców… Nie sądzisz? Pan chirurg w porywie emocji mógłby pragmatycznie wykorzystać swój fach w odniesieniu do swej żonci i pewno nie tylko do niej…
– Bart. Przeginasz… – cicho podsumował Babicki. – Ostrzegam cię przyjacielu, po śliskiej stąpasz ścieżce. Uważaj! Łatwo o kontuzję. Dla skrzypka zwichnięty bark to więcej, niż niepowetowana strata… I jakiż zawód nie tylko dla tajlandzkiej publiczności…
Na chwilę na Skypie zapanowała cisza. Obaj przyjaciele zrozumieli, że powiedzieli sobie zbyt dużo. „Ten drań wie więcej, niż przypuszczałem – skonkludował Babicki, – tylko, dlaczego mi o tym mówi? W co gra? Podbija udziały w naszych interesach? Czy… – Babicki na chwilę wstrzymał oddech, – Nie! To chyba niemożliwe?! Zgłasza swe „pretensje” o Caterinę… obojga nas… szantażując?? Zwariował?!”… „Nie groź mi, Januszku. Twój czas królowania, ojczulku chrzestny, dobiega końca. Albo zaczniemy dzielić się wszystkim pół na pół, albo uważaj, pismaczku! Skalpel Thomasa zadziała szybko i niezawodnie…” – Rozmyślając uśmiechnął się do siebie samego Bartus, już widząc w myślach kwilącego Babickiego. Oczywiście z przyłożonym do gardziołka przez Thomasa skalpelem. Aby przerwać krępującą ciszę w końcu zagadnął:
– Oj tak! Bardzo cenie sobie tajlandzką publiczność i byłoby szkoda…
– No właśnie. Podzielam twą troskę, przyjacielu… A skoro wcześniej raczyłeś zapytać o Rineczkę i dziatki – więc jeszcze raz odpowiadam: bardzo ją kocham, wszyscyśmy zdrowi i szczęśliwi. I daj nam Panie Boże tak dalej…
– Januszku, to zdradź mi, proszę, jeśli możesz, sekret, kiedy ją tak naprawdę pokochałeś? Od pierwszego spotkania? Czy może trochę później?…, Bo wcześniej odnosiłem wrażenie, iż różnie to między wami bywało. Pytam, bo i z moją kobitą różnie ostatnio nam się wiedzie…
– Masz trochę racji, Bart. I u nas bywało różnie. – Babicki odszedł na chwilę od monitora, aby nalać sobie ze stojącego z drugim rogu pokoju małego barku szklaneczkę porto. Wróciwszy na fotel z napełnionym szkłem kontynuował: – to, że ją naprawdę kocham zrozumiałem dopiero w szpitalu, zaraz po porodzie, gdy ujrzałem nasze nowo narodzone maleństwa. Dziewusia – no, dosłownie jakby zdjęła ze mnie skórę i chłopczyk – taki, jak miniaturka Rineczki. Ale co będę ci opowiadał? Sam widziałeś… – Babicki pociągnął mały łyk drinka i kontynuował: – Tylko ona, tylko moja kochana Rineczka podarowała mi radość bycia ojcem. Żadna z mych poprzednich żon nie uczyniła tego. Jedna nie chciała mieć dzieci, druga nie mogła… I, wierz mi, gdyby tego dnia Marinka poprosiła mnie, abym wybudował dla niej pałac ze złota – uczyniłbym to natychmiast! Czyż i nie na tym polega prawdziwa miłość gdy mężczyzna dla swej kobiety chce budować pałace?
„Tfu! Ale pantoflarz, – zakpił w myślach Bartus, – zaraz mnie zemdli…” I nie zdradziwszy swych myśli najmniejszym grymasem na twarzy zapytał:
– A jak tam z twymi fantazjami, nadal chcesz się w nich spełniać?
– To inna bajka. Nie mieszam nigdy życia rodzinnego z moim osobistym. Bo każdy człowiek ma prawo zachowywać swe hobby tylko dla siebie. Prawda, przyjacielu?
– No, prawda, prawda…
– Gdy dzieci przyjechały do domu przez trzy miesiące nigdzie nie wyjeżdżałem. Potem, to już nawet nie miałem, z kim, bo… – i tu zawiesił głos uzmysławiając, że znów musiałoby paść w eter imię Cateriny, z którą przyszło mu się rozstać… – Bo już nie mam ani czasu, ani na nic ochoty. – Ostentacyjnie i nieprzekonująco przypieczętował zdanie.
– Starzejesz się, – roześmiał się Bartus.
– To nie to… Rozważam właśnie nasze przenosiny z Pragi do Wiednia. Jeszcze nie kto inny, a Caterina (ups!) zabukowała mi tam pięćsetmetrową willę z ogrodem. W Wiedniu razem z FPTB uruchamiamy spory medialny projekt. Musiałbym jeździć sam, bo Marinka nie zgadza się, aby co kilka dni dzieciaczki wozić tam i z powrotem… A latem zapragnęła wyjechać z nimi nad morze, gdzieś do Wloch, albo Hiszpanii. Tak, więc nawet latem nie miałbym stałego kontaktu z dziećmi. Chcę czy nie – muszę w najbliższym czasie przenieść rodzinę do Wiednia…
– Nie martw się, Januszku, przeniesiesz się i będziesz miał spokój. A w Hiszpani, jakby co, niemal na samym brzegu morza, w małej spokojnej miejscowości Sitges na wybrzeżu Costa del Grraf, mam fajny domek. Mogłaby Rinka zamieszkać tam z dzieciaczkami, a dla towarzystwa miałby jeszcze moją kobitkę.
– Okay. Zastanowię się.
– A skoro mówimy o nieruchomościach… Mam na sprzedaż mały, współcześnie zbudowany zameczek w Cabrils, niedaleko, 35 km od Barcelony, czterokondygnacyjny, a razem z nim kilka hektarów ziemi. Całość wyceniam na półtora miliona euro. Dla ciebie to pryszcz. Może zastanowicie się z Rinką?
– Z Rinką? Spokojnie, Bart. Nie muszę nic uzgadniać z Mariną. Moja żona – to złoto. Prawda. Ale na szczęście nigdy nie interesowała się moimi pieniędzmi. Gdy, na przykład, wyjeżdżałem służbowo na najważniejsze kontrakty nigdy nie prosiła mnie o nic. O żadne tam futra, diamenty, jachty, helikoptery. Nawet, gdy i nie przywoziłem jej niczego – była zadowolona, choćby tylko z tego powodu, że już wróciłem. Ale, dobrze! Rozważę twoją ofertę, amigo.
– To znaczy, to nie jest moja własność. Robię tylko za przekaźnika. Czyli, co? Chcesz powiedzieć, ze Rina nie ma pojęcia o twych finansach?
– Nie ma. Nie pyta mnie, nie domaga się wiedzy, więc jej nie wtajemniczam.
– Już widzę, jakby się zdziwiła dowiadując o twych milionach.
– To nie zobaczysz… Niedawno co kupiłem jej pewną fabrykę. A ta, uważasz? Nawet nie zainteresowała się, w jakim kraju? I co produkuje? Dlatego wszystkim powtarzam: prawdziwa żona to taka właśnie, jak moja Marinka, która interesuje się wyłącznie dziećmi i domem, i co najwyżej jeszcze swym obrazami. Niczym więcej! Kocha mnie, troszczy się o mnie, otacza opieką. I tak ma być! A ja? Cóz ja… też ją kocham i troszczę się o nią i tylko od czasu do czasu coś tam skontroluję, o coś z wyprzedzeniem zadbam, albo wymknę się z domku na jakiś czas za sprawą swego hobby…
– Kurczę, zazdroszczę ci, Januszku…
– Nie masz, co zazdrościć. Przecież ze swoją babą też sobie nieźle radzisz? Niepokoi mnie tylko, co innego, a właściwie: kto inny…
– Córeczka Rinki?
– Tak. Uważaj na nią Bartw tych naszych tajlandzkich biznesach. Ma skłonność wsadzania nosa w nie swoje sprawy. Wyobrażasz sobie, że pewnego razu, gdy nie było mnie w domu, wlazła pod moje łóżko w sypialni? Czego ona tam do cholery szukała? Nie wiem…
– Może chciała jakaś twoją kochankę wyciągnąć stamtąd „na pokoje”? – zaśmiał się Bartus.
– Może! Zawtórował mu chichotem Babicki. – Albo coś w jej głowie nie tak, albo jest znacznie cwańsza od tej, na jaką wygląda. Miej się na baczeniu, Bart. Jeszcze raz taka skromna z mej strony dla ciebie rada…
– Dzięki. Będę się miał… Poobserwuję ją jakiś czas, a potem podejmę stosowne działania. Na razie podetknąłem jej gacha. Bierze ode mnie kasę za to, aby biegać wszędzie za nią, a nawet jak zechce – rozkochać ją w sobie.
– Przewidujący jesteś. To dobrze. No ale gdybyś taki nie był i nie miał smykałki do interesów, to nie był byś ani wziętym skrzypkiem, ani szanowanym inwestorem. Chyba w tej kwestii jesteśmy, zgodni, mój przyjacielu, czyż nie?
– Będziemy w stałym kontakcie, Januszku… – z zadumą w głosie zakończyło rozmowę i zamknął laptop.
*
– Mamuńciu! Witaj! I w końcu znalazłem czas zmówić się z tobą na Skypie, by troszkę poplotkować, bo tak, to ciagle tu biegiem i biegiem. – Użalała się przed swą mamą Janina.
– Ojej! Ale jesteś opalona, Nineczko, – dziwiła się matka patrząc na pięknie zabrązowioną twarz córki.
– Jak tam mamusiu dzieci? Jak ich zdrówka?
– Rosną. I stają się coraz mądrzejsze. Każdego dnia. A to jakieś nowe słówka zagaworzą, a to poruszą żwawo nóżkami…
– A ja w tym Bangkoku trzeci tydzień. Zwiedziłam już większą część miasta. Roboty wprawdzie mam niemało, ale wykorzystuję każdą wolną chwilę, by poznawać lepiej ten zagadkowy kraj. No po prostu zakochałam się w nim.
– Widzę, ze oczęta ci goreją. Poznałaś kogoś fajnego?
– Biega tu za mną taki jeden, młody chłopak, no i nie powiem: nawet całkiem sensowny. Ale czy to miłość? czy tylko przyjaźń? – tego jeszcze nie wiem… Planujemy z Tonim dwudniowy wypad do Kambodży. Chcemy zwiedzić tamtejszy kompleks sakralny ze słynną świątynią Angkor Wat… Jest ona pod ochroną UNESCO a niedawno poddana była renowacji i oczyszczeniu z zalegającego gąszcza pnączy i roślin.
– Bądźcie tam ostrożni… Inna kultura, inni ludzie, zwyczaje…
– Mamusiu, żebyś wiedziała, jacy tu żyją dobrzy i niezakłamani ludzie. Nie to, co Europejczycy…