Rozdział 19 – Inspekcja

Po południu w dniu, w którym ojczym wyjechał z Cateriną na całodniowe nagrania i gdy mama z Matyldą udały się do pobliskiego centrum na zakupy a Oksana przebywała z maluszkami na spacerze – Nina ostrożnie zakradła się pod sypialnię Janusza z Nina123zamiarem wstępnego „rozpoznania terenu”. Drzwi, na szczęście, nie tylko nie były zamknięte, ale ostentacyjnie otwarte na oścież, czym same zachęcały niezapowiedzianego gościa do „ciekawskiej” wizyty. „Nie ma się nad czym zastanawiać! – zadecydowała, – wchodzę”.

Już od progu wstępnie rzucone przez nią spojrzenie zapowiadało, że jakiś specjalnych „skarbów” w tym pomieszczeniu chyba się jednak nie znajdzie. Ot – typowy męski pokój urządzony tyleż prosto co i praktycznie. Żadnych nietuzinkowych mebli, żadnych nisz i wnęk, które mogłyby sugerować istnienie skrytek albo przynajmniej tajemnego sejfu. Na ścianach nie wisiał żaden obraz, na dwóch komodach nie stała żadna waza i nawet centralnie usytuowany żyrandol był na tyle nieskomplikowany i przeźroczysty, że trudno byłoby w nim schować choćby mały guzik. Tak jak drzwi do sypialni, tak i drzwiczki od wszystkich szafek nie były pozamykane; niektóre wręcz demonstracyjnie uchylone, jakby przez niedbałość albo jako efekt porannego pośpiechu gospodarza. „Gdyby miały gdzieś tu być sekretne materiały, chyba całość byłayby lepiej zabezpieczona?” –rozsądnie skonkludowała.

Plan jaki na dziś wyznaczyła sobie Janina był w zasadzie prosty: zinwentaryzować teren, zajrzeć w miarę możliwości do każdej z szafek, wytypować te, którym za następnym razem trzeba będzie więcej przeznaczyć uwagi. „A teraz już do roboty!” Jako wieloletnia skautka, zdobywczyni dwudziestu paru ‘sprawności’ harcerskich będzie działać systematycznie: zacznie od pierwszego narożnego mebelka stojącego zaraz po lewej stronie wejścia, a skończy na tej malutkiej półeczce wiszącej w formie pawlacza nad wieżą stereo. Ostro wzięła się do roboty. Chciała bowiem, aby tę szczegółową rozpiskę zrealizować w ciągu kilku minut. I rzeczywiście: tyle właśnie jej to zajęło. Bo i czego było tam szukać? Jedno baczne spojrzenie do środka mebelka – i wszystko wiadomo. Ich wnętrza po prostu nie zawierały nic szczególnego. W jednej komódce leżały schludnie poukładane elementy męskiej garderoby, w drugiej (wysokiej pod sufit) – na eleganckich wieszakach wisiały liczne fraki, marynarki, garnitury, niektóre jeszcze nie powyjmowane z wielkich kartonów. W trzeciej – męska bielizna, koszule nocne i piżamy, w innej jakieś stroje sportowe, a nawet buty do krykieta. Ot, jak u typowego, acz musi tu oddać sprawiedliwość – wytwornego, eleganckiego mężczyzny…

„Zaraz, zaraz! – piżamy, okay! a co pośród nich robiła damska nocna odzież? Wróciła do szafki, którą sobie oznaczyła jako „trzy”… Ej, mój ojczymku, to taki z ciebie wierny rycerzyk?” – z nieznacznym zdziwieniem skonstatowała. Na temat moralnego prowadzenia się ojczyma miała już przecież ugruntowaną opinię. Nic więc to dla niej nowego. „Sądząc po rozmiarach ciuchów, owszem – mogłyby pasować i na mamę, ale były i takie, które z pewnością układałyby się na niej jak worek, albo spinały w talii i biuście jak przysłowiowy baleron” – kontynuowała przegląd nocnych kobiecych koszul, a przyglądając się wnikliwie oczyma wyobraźni zaczęła przypasowywać je do Oksany (rozmiar mamy), Matyldy – te workowate i… Cateriny – te najwęższe. „Teraz nie ma czasu na dłuższe analizy, zajmę się tym kiedy indziej” – przywołała się do porządku i wznowiła zaplanowane obszukiwanie. Podeszła do wielkiego łóżka, otworzyła dwie szufladki stojącego obok nocnego stolika. Co w środku? – Jak u facetów, znowu przysłowiowe nic: jakieś mapki, kluczyki od samochodu, pastylki miętowe i…kilka paczek prezerwatyw. „Ciekawe, – spojrzała na fioletowe pudełeczko firmy Durex, – nawet żadna nie otwarta” – i sama nie wie, dlaczego? ale wyraźnie poczuła, jak na policzkach zaczęły parzyć ją rumieńce. „A to, co – tam głębiej?” zaciekawiła się widząc wystające obrzeże czegoś ciemnego. Wsadziła dłoń i wyciągnęła ciężkawy przedmiot: „Rany boskie! To jest pistolet!”. Szybko jednak uspokoiła się. Była to tylko atrapa, choć prawda – przeznaczona do strzelania gumowymi kulkami. Szybko wsunęła go na swoje miejsce. „Co my tu jeszcze mamy? – O! Jest jeszcze jakaś książka…” I szybko przerzuciła wzrokiem po przypadkowo otwartych stronicach – „Przecież to biblia?! Mój ojczym nie jest ateistą? A to ciekawe!” – ze zdumieniem pokręciła głową. „Czegoś się jednak o tobie ciekawego dowiedziałam, nasz ty ojczulku!”

Szperała po meblach pokoju już ponad kwadrans. Ponownie skupiła uwagę na szafie z kartonowymi garniturami, jakby zakładając, że jeśli już, to tylko tu, w ich kieszeniach mogą się skrywać sekretne pakunki. Dokładnie przyjrzała się opakowaniom: „przecież to nonsens. One są zapieczętowane plombami krawca”. I gdy już zaczęła wątpić w sens czynionej kwerendy – uwagę Janiny przyciągnęło wielkie masywne dębowe łóżko. Zauważyła, że jego nóżki na stałe poprzykręcane są złocistymi śrubami do matowego parkietu. „Stoi tak od dziesięcioleci w jednym miejscu? Ciekawe, dlaczego? – zastanowiła się. – Może pod nim jest jakieś tajemnicze zejście do piwnic? Takie czasami widywałam na filmach” – i z ożywieniem energicznie pochyliła tułów. Zaglądając pod ciężką drewnianą ramę stało się jednak coś, co tak doświadczonej harcerce, jak ona nigdy nie miało prawa się zdarzyć, ale sorry: zdarzyło. Z przedniej kieszonki bluzki z łoskotem wyleciał na podłogę telefon i zgodnie z prawem Murphiego skrył się prawdopodobnie gdzieś, pod łóżko w najtrudniej dostępnej przestrzeni. Schyliła się i na czworakach a następnie na brzuchu ze złością wpełzła między dębowe nóżki w poszukiwaniu uciekiniera. Ale nigdzie nie było go widać! Wcisnęła się więc jeszcze głębiej, aż pod ścianę, do której dębowa rama przywierała całym długim brzegiem. Na zewnątrz łóżka wystawały tylko jej stopy. I wtedy dojrzała coś dziwnego. Coś bardzo niezwykłego: w mrokach tego zupełnie niekomfortowego miejsca zauważyła cienką, jak nitka, białą zwitkę tkwiącą między deskami podłogi, a przyściennym krawężnikiem… Podważywszy ją długim paznokciem i nieco natrudziwszy się aby niczego nie uszkodzić wyciągnęła w końcu niewielką bibułkę zafoliowaną celofanem. „Niesamowite!” – westchnęła głośno. I akuratnie w tym samym momencie, o zgrozo! usłyszała czyjeś ciche kroki. Ktoś przez otwarte drzwi najzwyczajniej wszedł do pokoju. Wyginając się niezdarnie spod ciasnych dyb dębowej pułapki ujrzała damskie pantofle. To cichymi krokami zbliżała się do niej Oksana.

– Pani Nino, a czego pani tam szuka?

'Cholera’ – chciała jęknąć, ale w ostatniej chwili przygryzła tylko język.

– Telefon mi upadł i musiałam wczołgać się pod łózko. – Wylazła z niemądrą miną i ostentacyjnie gładziła klapy od dekoltu, wprawnym ruchem uprzednio schowawszy do kieszonki nieoczekiwane bibułkowe znalezisko. Z poczuciem zakłopotania strząsała ze swego dekoltu zagarnięty kurz.

– Telefon? A ten, to przypadkiem nie pani? – i wskazała Ninie leżący na podłodze u wezgłowia smartfonik.

– O, no właśnie! A ja, głupia, szukałam pod łóżkiem!

– A co pani tu w ogóle robiła? – wciąż świdrowała Janinę z lekka zdziwionym spojrzeniem.

– Nic. Chciałam po prostu zwiedzić rezydencję. Nigdy w tym domu wcześniej nie byłam.

– No tak. Rozumiem… To prawda. To duży dom. W tym domu jest bardzo wiele pokoi i sporo z nich pozamykanych. Szczególnie na drugim piętrze. Właściciel uważa, że ​​nie ma potrzeby utrzymywać i ciągle odkurzać wszystkich pomieszczeń, przy tak niewielkiej liczbie mieszkańców.

– Pewno, „właściciel” ma rację…

– I ja tak myślę. A widziała już pani gabinet gospodarza?

– Nie. Nie widziałam. A bardzo jestem jego ciekawa…

– Znajduje się w drugim skrzydle rezydencji. Jest w nim wiele chyba antycznych mebli, bo z ciemnego drewna i mnóstwo starych książek w różnych językach. Pan Janusz pozwolił mi, abym w wolnych chwilach mogła je sobie przeglądać, a nawet czytać.

– Tak? No, no… – o taki gest swego ojczyma zdecydowanie nie podejrzewała. Wpuszczać i przyzwalać na szperanie w swym gabinecie obcym, w końcu, osobom? Zdumiewające! – A możemy teraz tam pójść?

– Chodźmy, pokażę pani! Może i pani znajdziesz pośród nich coś dla siebie? A na długo tu pani zostaje?

– Tym razem na krótko. Jutro na noc muszę wracać do Warszawy. Wkrótce na uczelni mam obronę dyplomu…

– No to idziemy. Po drodze zerknę tylko do dzieciaczków i sprawdzę, czy grzecznie śpią.

– Świetnie, chodźmy!

Zanim jednak Oksana wyszła z pokoju podeszła do „komody nr 3” i, ku olbrzymiemu zdziwieniu Janiny, wyjęła z niej stertę kobiecych koszul nocnych i wkładając je do niewielkiej torby powiedziała:

– Szukałam ich wczoraj cały dzień, a niechcący sama wcześniej zaniosłam je tu, do pana Janusza… dobrze, że chyba pan Janusz nie zauważył, bo musiałabym się mu teraz tłumaczyć…

Gabinet był duży i jasny. Rzeźbione ciemne meble, w tym: ogromne biurko wykonane z hebanu w niczym nie przydawały mu mrocznego wystroju. W regałach rozstawionych wzdłuż ścian pełno było kolorowych książek i ksiąg, nierzadko oprawionych w skóry. Prawdopodobnie wiele z nich, szczególnie tych szerokich, ze sznurowanymi okładkami, posiadało muzealną wartość. Wielkie dwa okna udekorowane srebrnym sztosami ozdabiały ciężkie, jasno-złote zasłony. Już od progu Nina rozbieganymi oczyma zaczęła poszukiwać starych rodzinnych fotografii, zdjęć byłych żon ojczyma, zdjęć z młodości – ale nic podobnego nie namierzyła. Tylko na masywnym biurku w złotych ramkach jaśniała ślubna fotografia Mariny i wspólna dzieci.

– W starych domach zwykle pełno jest fotografii i portretów, a tu… tu nic?

– Pan Janusz nie lubi wieszania portretów i zdjęć po ścianach. Trzyma je w szafce, pod kluczem. – wyjaśniła Oksana.

– Rozumiem, choć nadal uważam, że to trochę dziwne…

– Ładny komnata, prawda? Napatrzyła się już pani? Chodźmy, bo może dzieciaczki się obudziły…- i stojąc przed drzwiami grzecznie zaczekała, aż przyprowadzona tu przez nią pani Nina opuści gabinet. Gdy wyszła – starannie zamknęła za nią drzwi.

„Pani Nina” z chęcią przystała na sugestię Oksany zakończenia „wizyty”, tym bardziej, że płonęła z ciekawości czym był i co skrywał ów mały zwitek bibułki, który wydobyła ze szczeliny w parkiecie? Dlatego, gdy obie panie wróciły do centralnej części domu szybko pobiegła do toalety i natychmiast po zaryglowaniu zamku drżącymi rękoma wyjęła z kieszonki intrygujące znalezisko. To był mały kawałek papieru, pokryty drobnym ręcznym pismem. Rozwinęła zwitek. Rzeczywiście, był na nim tekst, na szczęście cały napisany po polsku. Z blaskiem w oczach i wypiekami na twarzy oddała się lekturze, która już z pierwszych słów zapowiadała się ogromnie tajemniczo:

Jestem Małgorzata, żona Janusza. Jeśli znajdziesz ten list, znaczy, że ja nie żyję i zmarłam tragicznie. Janusz – to sinobrody. I w ogóle pedofil. Tak. Dwie żony, zabił – rzekomo w nieszczęśliwym wypadku, pierwszej – upozorował wypadek na drodze, awarię samochodu, drugą otruł i zapodał, że zmarła na raka żołądka – tak mi rzekł. Przypadkowo znalazłam dowody – film z przestępstw i z orgii. Wiem, że jednym z uczestników był on. Obejrzałam film. Nie miałam czasu zrobić kopii. On przechowuje go w gabinecie. Myślę, że on domyślił się i wkrótce nie będzie mnie na tym świecie. Moje dzieci odprawi do krewnych i nie usynowi ich, jak mi obiecał. Od niego nie ma sensu uciekać, on jest potężny. Nikt mi już i nic nie pomoże. Amen.

Nina doczytawszy do końca nawet nie zdziwiła się widząc, jak mimowolnie zaczęły drżeć jej własne ręce i jak odbita w lustrze twarz cała pokryła się „białą farbą”. Ponownie ukrywszy w przedniej kieszonce znalezioną zwitkę odczekawszy jeszcze parę minut, aż się zupełnie uspokoi na nogach jak z waty opuściła łazienkę.

Gdy weszła do własnego pokoju rzuciła się nieżywa na łóżko. W jej głowie rozgrywała się prawdziwa gonitwa myśli.

„Znaczy… istnieje film z jego bestialstwami i trzeba koniecznie ten film znaleźć i zrobić kopię. Tak! Następnym razem muszę, absolutnie muszę dokładnie przeszukać gabinet ojczyma. Jasne, że wierzę, że nadal tam jest, czego szukam… I ten mój film, i ten, o którym napisała ta biedna Małgorzata…Boże, co to za potwór, z tego mego ojczyma!… Nie! Nie będę wtajemniczać na razie mamy. Delikatnie spytam ją tylko o jego byłe żony i stosunek do nich ojczyma… – Wstała na chwilę z łóżka, podeszła do stolika, nalała sobie szklaneczkę chłodnej wody, uszczknąwszy łyczek znów rzuciła się na posłanie. – Chciał dzieci – dlatego żenił się z moją mamą. Całe życie żył bez dzieci, ale zachciało mu się spadkobierców. Ciekawe, jak wielkim dysponuje majątkiem?” – I w tym momencie, sama nie rozumiejąc dlaczego, na dłuższą chwile zawiesiła wraże rozmyślania, jakby zaczęła zmagać się sama ze sobą, jakby zaczęła poddawać w wątpliwość własne dotychczasowe ustalenia. „Z drugiej strony… chłodno przyznała, – list tej kobiety wcale nie musi oddawać prawdy… jego styl i słownictwo miejscami może sugerować, że pisała osoba mogąca mieć problemy z własną psychiką… Bo co by nie mówić, ojczym nie raz i nie dwa udowadniał, że jest niezwykle troskliwym i kochającym mężem, którego niejedna kobieta mogłaby mamie pozazdrościć… dba o moją mamę, zasypuje prezentami, organizuje wakacje, spełnia wszystkie pragnienia i kaprysy mamy… Tak! Dziwne to wszystko. W sumie dobry więc z niego mąż, czy zły?… Już sama nie wiem? – walczyła z własnymi dylematami, nie przechylając szali rozważań na żadną ze stron. – Tak, zdecydowanie dziwny człowiek…” – neutralnie podsumowała.

*

– Mamo, czy może wiesz jak zginęła poprzednia żona Janusza i jej dwójka dzieci? – spytała Janina, tak niby przypadkowo, bez powodu, gdy następnego dnia po południu znów towarzyszyła mamie podczas spaceru z dzieciaczkami.

– Owszem. Wspominał kiedyś: cała trójka zginęła tragicznie, podczas jakieś zagranicznej wycieczki. Obiecał, że ongiś mi o tym opowie, ale więcej nie pytałam. Nie chcę przywracać mu bolesnych wspomnień a i sama tą fatalnie nieszczęsną historią nie jestem zainteresowana.

– Rozumiem ciebie, mamuś… Ale…

– Nineczko, czy ty aby za kilka godzin nie wylatujesz? – Postanowiła zmienić temat konwersacji jej matka. – Dogadałaś się z ojczymem na temat swej praktyki?

– No, zagadałam. Obiecał, że coś zorganizuje… A o innych żonach nie próbowałaś z nim mówić?

Marina, zatrzymała na chwilę spacerówkę, poprawiła coś przy kocyku dzieciaczków, a następnie bez emocji w głosie odpowiedziała:

– A po co? One mnie w ogóle nie interesują! – I odchyliwszy daszek nad wózkiem niemowlaków skierowała się w stronę wierzbowej alejki. (Tego popołudnia słońce przykrywały gęste, szare chmury)

– Przecież tak jak i ty nosiły jego nazwisko, zamieszkiwały w tym domu, chodziły tymi samymi alejkami, mogły się przyjaźnić z tymi samymi znajomymi Janusza, co i ty… – nie ustępowała ze swym naciskiem Nina.

– Córuchno! Nawet nie znam ich imion. Janusz, zresztą, był na tyle delikatny, że nigdy nie napomykał o nich w mojej obecności. – odpowiedziała matka spokojnym, zrównoważonym głosem. – I dobrze! I jestem mu za to bardzo wdzięczna. Dzięki temu mogę się w pełni czuć, jak jego jedna i jedyna ukochana żona. Rozumiesz to, Ninko?

– No… rozumiem.

– A w ogóle, poza wszystkim wszystkie fotki skrzętnie usunięto z domu, sprzed mych oczu jeszcze nim się sprowadziłam.

– Hmm… a to czemu? W każdym starym dworku na ścianach uwiecznia się historię mieszkańców. To normalna cywilizowana tradycja.

– Czemu? – pytasz. To ja ci odpowiem tak: a po co mam wiedzieć, jak te kobiety wyglądały? Ubierały się?… Jeszcze zaczęłabym być zazdrosna o przeszłość Janusza? A, powtarzam, po co mi to? Dlatego nie jestem i nigdy nie byłam nimi zainteresowana. Zresztą, sam Janusz szczerze powiedział, że wszystkie zdjęcia kazał usunąć, aby to właśnie jemu nie przypominały nierzadko trudnej, bolesnej przeszłości. I ja to rozumiem. Ja przecież też nie przywiozłam tu fotek moich dawnych wielbicieli. I też wolałabym o nich zapomnieć… Rozpoczynaliśmy i rozpoczęliśmy nasze nowe wspólne życie… Nie pytałam więc o jego „wczoraj”. Po co? Zanim się poznaliśmy każde z nas miało swe własne życie, swe własne tajemnice i sekrety. Janusz także nigdy nie pytał mnie o moją przeszłość. Nie oczekiwał nigdy zwierzeń, nie żądał żadnych potwierdzeń, nie nakłaniał do spowiedzi. I bardzo mu za to jestem wdzięczna. Bo dla nas obojga, córuś, najważniejsze jest „nasze teraz”. Rozumiesz?… – I po krótkiej ciszy, gdy uspokoiła już oddech dodała: – A ty, czemu tak nagle zainteresowałaś się przeszłością swego ojczyma?

– A nie! Bez żadnej jakieś przyczyny, tak po prostu się zaciekawiłam, bo zdziwiło mnie, że w tak eleganckim domu nie ma żadnych portretów na ścianach, jak przystało na stare tradycyjne dworki.

– Nie zapominaj, że nasz obecny dom – to nie jest żaden rodzinny dom Janusza, a rezydencja, którą nawet nie wiem, czy wykupił na własność, czy tylko wynajmuje?… My tu tylko czasowo mieszkamy, kochamy się, choć prawda: tutaj przyszły na świat nasze dzieci. Ten dom więc nie dla nas, a dla nich zawsze pozostanie, jak skała.

– Sądzisz, że Janusz z czasem zamieni tę rezydencję na inną?

– A czemu nie? Jestem nawet pewna. Wiesz, Ninko? Jesteśmy z Januszem bardzo szczęśliwym małżeństwem. On jest taki dla mnie opiekuńczy i bardzo kocha nasze dzieci. Dla mnie najważniejsze jest, abym mogła mieszkać razem z nim i razem z naszymi dziećmi, zawsze tam, gdzie Janusz. A czy to będą Czechy? czy Singapur? czy podwarszawskie Stare Babice?… naprawdę jest mi to obojętne. Bo wiem i czuję całą sobą, każdą komórką mego serca, że Janusz mnie bardzo kocha i chce dla mnie samego dobra. I chce być ze mną, a ja z nim. I to jest dla mnie najważniejsze, a nie jakieś wspomnienia z przeszłości i domysły.

– No tak. Jest troskliwym i dobrym ojcem. – Przyznała zrezygnowana Janina. – Nawet i mi obiecał, że pomoże zorganizować praktykę i staż podyplomowy, – cicho zakończyła rozmowę dziewczyna.

– No widzisz! – zawtórowała jej wzruszona matka, – Chcesz, Nineczko? – Pogadam z Januszem o twej przyszłości. Może jakiegoś wartościowego chłopaka pomoże ci znaleźć? A o Patryku, tak jak ci obiecałam, i tak porozmawiam z Cateriną. Nie wiem, tylko czy to najwłaściwszy dla ciebie mężczyzna, ale cóż szkodzi się przekonać i sprawdzić? – I uśmiechnęła się do córki głaszcząc ją dłonią po policzku. – Ninuś, a jeszcze dziś spróbuję przekonać Janusza, abyś i ty mogła razem z nami pojechać do Baden-Baden… Zgadzasz się? Chciałabyś, kochanie?

– Nie wiem. Może i tak. Zrób jak uważasz, mamusiu… Może i ja będę miała tyle szczęścia… co ty! – westchnęła córka i rzuciła się mamie na szyję.

Po dwóch godzinach Nina wyruszyła do domu odwieziona na lotnisko przez osobistego kierowcę Janusza.

*

Lot rejsowym samolotem z Pragi do Warszawy zgodnie z rozkładem trwać miał tylko nieco ponad godzinę. Już jednak po kwadransie i jeszcze nad terytorium Czech kapitan samolotu poinformował, że „z uwagi na silne burze i niską podstawę chmur lotnisko Chopina w Warszawie zostało czasowo zamknięte. Samolot zmuszony będzie lądować na lotnisku zapasowym, to jest w podkrakowskich Balicach. Wszyscy podróżni – następnego dnia, rano – mają zagwarantowany samolot zastępczy do Warszawy, do tego czasu – bezpłatny hotel, a ci, którzy nie zechcą skorzystać, odwiezieni zostaną na Okęcie jeszcze dziś wieczór, specjalnym autokarem, oczywiście na koszt przewoźnika.”

„No ładnie!- westchnęła Janina. – Teraz mam się jeszcze tłuc kilka godzin, autokarem? Kurczę, ale pech!” – Po chwili jednak na jej strapionym obliczu rozkwitł beztroski uśmiech. Oznaczał tylko jedno: nie jest źle, a może być całkiem fajnie! „Kiedyż to po raz ostatni odwiedziłam Kraków? – nawet nie pamiętam. A tu, proszę – taka okazja! Jest wieczór, będę miała zapewniony hotel, jest lato, ciepłe noce, w królewskim mieście Krakowie (notabene uznawanym za jedno z najpiękniejszych na świecie) – wszystkie co fajniejsze lokale pracują do świtu i tylko czekają na takich gości, jak ja. Można nie skorzystać z tak nieoczekiwanego wyroku losu? Nie nie można… Trzeba!”

Decyzję podjęła oczywistą: zostaje w Krakowie. Dowózkę do centrum scedowała na jednego z namolnych, acz przesypatycznych taksówkarzy. Obiecywał, że w trzy  kwadranse zawiezie ją na najwspanialszą krakowską wódeczkę do samiuśkiego centrum miasta. „Samotnej paniusi nic lepiej nie skusi, jak wódeczka, gdy musi” – przekonywał. Rozbawiła ją propozycja „kuszącej wódeczki, gdy musi” i klamka zapadła.

Rzeczywiście: po czterdziestu minutach taksówka zatrzymała się przy ulicy Świętego Jana. Z kolorowej rozpiski wywieszonej pod neonem wesołymi literami pstrzyło się menu: „śledź w oleju, serdelek, gzik, awanturka, zimne nóżki, niespodzianka…” A zaraz obok dopisek: „do wypicia – wódka, wino, piwko – wszystko za 1 Euro (4 zł.). „Lepiej trafić nie mogłam!” – stwierdziła zachwycona Janina i żegnając się z taksówkarzem zostawiła mu sowity napiwek.

*

Późnym wieczorem, gdy Marina zasiadła z mężem do kolacji zapytała Janusza, czy mógłby pomóc znaleźć Nineczce jakiegoś wartościowego chłopaka? „Gdy będzie miała kogoś, – przekonywała, – szybciej otrząśnie się z traumy po śmierci narzeczonego…

– Tak, tak – to prawda. – Potakiwał Janusz.

– Wiem, że pan Patryk ma dziś ważniejsze priorytety, i nawet nie zamierzam cię prosić, abyś mu zaprzątał głowę, abe zerknął na nasza Ninkę, ale może znasz, Jaśku, kogoś równie odpowiedzialnego?” – westchnęła.

Janusz obiecał, że pomyśli.

– Honey, jutro z rana wylatujemy z Cateriną na kilka dni, ale postaram się wrócić wcześniej. – Oznajmił nagle wstając od stołu po skończonym posiłku. – Tym bardziej, że w przyszły weekend lecimy wszyscy do Baden-Baden.

– Wszyscy? Kogo, Jaśku, masz na myśli?

– Moją ukochaną żonunię i jej ukochaną córeczkę.

– Załatwiłeś dla Ninki zaproszenie?!

– O! to żaden problem. Patryk z mojej propozycji bardzo się ucieszył.

– Jaśku, jaki ty jesteś kochany! – i rzuciła się mężowi w ramiona. – Pomyślałeś o Nineczce, ona będzie ci za to bardzo, bardzo wdzięczna!

– Honey, wysłuchałaś co ci powiedziałem? – Nieco ostudził emocje żony, – jutro wylatuję na kilka dni…

– Ojej, znowu? Powiedz mi, przynajmniej, dokąd lecicie?

– Kochanie, po co ci to? Jeszcze zaczniesz przeżywać i niepotrzebnie się martwić? Zajmuj się spokojnie dziećmi i samą sobą.

– Jaśku, I’ll worry…

– No dobrze. Będę dzwonić do ciebie każdego dnia. Obiecuję!… Coś ci może przywieźć?

– Nie, niczego mi nie trzeba. – Smutno odpowiedziała Marina.

– Nie martw się, skarbie. Będziemy w kontakcie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dzwoń do mnie, gdy tylko zatęsknisz! – I pocałowawszy żonę w czoło udał się do swej „męskiej” sypialni.

*

„Na scenę wyszła młoda rudowłosa dziewczyna przykuwając do siebie spojrzenia całej sali. Taniec? Nie, to nie był taniec. To była pieśń pożądania! Każdy mięsień tancerki wybrzmiewał słowem-przywołaniem udręczonego wyczekiwaniem ciała. Nikt z obserwatorów nie potrafił oderwać oczu od niedużej platformy, gdzie przenikliwie skował krzyk jej do krańca obnażanego ciała. Całym swym ustrojem gorzko lamentowała, całym jestestwem opłakiwała bezpowrotną utratę tego, który pewnego razu obudził ją dla błogiego scalenia dwojga w jedno, a potem porzucił na zawsze zabierając w kosmos swą Miłość…

Snop czerwonego światła nakierowany na tancerkę w zaciemnionym pomieszczeniu stwarzał iluzję pląsu żywych jęzorów płomieni, które migocząc w jednym miejscu, gasły, żeby zaraz, za sekundę rozgorzeć jarkim ogniem w przeciwległym rogu sceny. Ostatnim akordem solo na bębnie zatrzymało, dopełniło magię chwili.

Roznegliżowana dziewczyna bezradnie zamarła w pozie, tak jednoznacznej, że nie wytrzymawszy wewnętrznego ciśnienia wszyscy widzowie cudu, który rozgrywał się dziś przed nimi: i mężczyźni, i kobiety z mokrymi licami od łez, wszyscy zerwawszy się z miejsc podbiegli do sceny chcąc sprawdzić, czy to jeszcze żywa kobieta przed nimi? – Czy może wcielony w dziewczynę sam Demon Pożądania?…”

– Pat! –krzyknęła przez sen Janina i obudziła się.

Obudziła się cała spocona i z rozpalonym czołem. Leżała na nieposłanym łóżku, w ubraniu, z rozchełstaną bluzką i pomiętoszoną kiecką. „Gdzie ja jestem?” – pierwsze, co nasunęło jej się na usta widząc wokół nieznane ściany i obce, hotelowe łóżko.

– Nie, nie Pat. – nagle usłyszała głęboki, męski głos, tuż za plecami. – Jestem Stentgraft, dla przyjaciół Sten… Zaprosiłaś mnie tutaj. Nic nie pamiętasz?

Przerażona Janina gwałtownie odwróciła się plecami do zmaterializowanej „towarzyskiej zjawy” i wysoko uniosła ze zdumienia tułów.

– Dablju… Dablju Stentgraft? – wydukała, ze strachem i bolesnym wstydem patrząc mu w twarz. – Tak…To ty… Jak ty się tu… jak tu się znaleźliśmy?!

Chłopak – podobnie jak ona ubrany był w mocno wymiętoszone ciuchy i sprawiał wrażenie, jakby przed kilkoma godzinami też wyciągano go prawie „z dołka”. Najprawdopodobniej obydwoje niedawno dowlekli się resztką sił do pokoju i pół żywi legli na jedyne w numerze posłanie.

– No, tak! Rzeczywiście niewiele pamiętasz. – Próbował konkretnie relacjonować jej „tegonocny” nowo zapoznany znajomy. – Razem z Patrykiem wypatrzyliśmy ciebie, jak samotnie zalewałaś się słodkim likierem u Camelota. Powiedział mi, że cię kojarzy, że najprawdopodobniej jesteś pasierbicą jego przyjaciela. Przysiedliśmy się, a gdy przypuszczenia się potwierdziły – ruszyliśmy wszyscy w tango!

– Kurczę! jaki ten świat jest mały, szepnęła do siebie, – kto by przypuszczał, ze to nie ja, a sam Patryk wynajdzie mnie w ludzkim tłumie! – a zaraz po chwili wybuchła: – W jakie tango?! Kto? z kim, dlaczego?! – nadal z przerażeniem i wielkimi oczyma patrzyła na swego rozmówcę.

– No wiesz… Herr Patrick… On ma dar przekonywania. Nigdy nie wiem, jak to robi? ale robi, trzeba mu to przyznać, cholernik, robi skutecznie. Żadna mu nigdy się nie oparła…

– Jezus Maria! – krzyknęła, – wykorzystał mnie?

– Nie, nie… No spoko! On nie z takich, a i Dablju Sten też porządny facet… – Czekaj, jest tu coś do picia? Diabelnie mnie suszy!

– Na stoliku widzę mineralki. Weź sobie, jak chcesz i mi przynieś jedną… – odpowiedziała ledwie sepleniąc. – I zasłoń te cholerne okno. Oczy bolą od słońca!

Chłopak niezdarnie wygramolił się z łózka, dbając jednak, aby nie narazić dziewczyny na dyskomfort estetyczny. Przeto najpierw poprawił rozpięty dotąd pasek, pozapinał koszulę i delikatnie nie dotykając swojej współtowarzyszki zsunął się na podłogę wzdłuż węższej krawędzi łóżka. Gdy zasłonił zasłony i podał butelkę dziewczynie zaczął kontynuować opowiadanie:

– Zmieniliśmy najpierw lokal i po kilku tak zwanych: kulturalnych drinkach w ‘Carpe diem’ prysły między nami ostatnie lody i bariery. Okazało się, że ten wasz wspólny znajomy – to podobno Janusz Babicki. Gratuluję koneksji!

– To się akurat zgadza. Coś mówiłam na jego temat? – spytała zaniepokojona.

– Komplemenciłaś… Ale już nie pamiętam, co?… – i podrapał się ni to w zamyśleniu, ni z potrzeby w głowę, – Potem sama zaproponowałaś nam bruderszafty, a Patryka nawet zaciągnęłaś do Baccaracca na zabawę.

– Ja!? – z niedowierzaniem krzyknęła, – Ale czekaj! Coś sobie, rzeczywiście, przypominam… – zmarszczyła czoło, – czy przypadkiem nie założyliśmy się o butelkę tequili, że nie pokona mnie na parkiecie?

– Bingo! A więc jednak coś kojarzysz!… Ależ ty, dziewczyno, salsujesz… Kurdę!  Patryk patrzył i patrzył na ciebie jak urzeczony. Już po pierwszej rundce złożył pokłony i zafundował ci, chyba największa w całym mieście 6. litrową butlę tequili. (Firma wysłała po nią specjalnego posłańca). Toastom, nawet przez postronne osoby (rundki zafundowaliśmy wszystkim), nie było końca…

– A… a co było później?… Bo… Bo przypominam sobie jakiś… striptiz?… Ale czyj i kogo? Nie, tego już nie pamiętam…

– Hmm… jakby ci to powiedzieć…

– Wygłupiłam się, tak? Upiłam się i zaczęłam „ciekawsze” dla panów popisy?!…

– No, prawda, próbowałaś wejść w pewnym momencie na stolik zrzucając z siebie koszulę i rozpinając sukienkę, ale, – i tutaj z całą stanowczością podkreślił Sten, – ale wtedy razem z Patrykiem stanęliśmy na wysokości zadania: posadziliśmy ciebie między sobą na ściślaka i chcąc odciągnąć cię od ekstrawagancji wszyscy razem zaczęliśmy śpiewać jakieś cygańskie romanse.

– To ja znam jakieś cygańskie romanse? – zdziwiła się Nina, – nawet nie wiedziałam… – I co?

– I w porzo! Po kilkunastu minutach znów chciałaś ruszyć ze swą boską salsą na parkiet. Ale nagle zaczęłaś coś bełkotać o porannym samolocie, i z żalem zrozumieliśmy: trzeba cię bezpiecznie przetransportować do hotelu. Poprosiłaś jeszcze tylko o ostatni drink…

– I tu mi się chyba urwał film – westchnęła ze wstydem Janina.

– Mi prawie też, choć pamiętam, że tuż przed zakończeniem impry Patryk zaprosił cię do Baden-Baden… Stwierdził, że specjalnie dla ciebie nieco podrasuje repertuar kapeli. Obiecałaś mu, że przyjedziesz…

– O kurczaki… naprawdę?

– A potem… potem – to mnie Patryk uczynił odpowiedzialnym za bezpieczne dostarczenie cię do hotelu. Pewno uczyniłby to samemu, ale za dwie godziny miał zamówiony prywatny rejs do Baden-Baden.

– O rany! To wszystko działo się naprawdę?… – powtarzała i utwierdzała się po raz kolejny Janina, – Pożegnaliśmy się chociaż?

– Spoko! było okay! – Uspokoił dzieewczyne, – Przed samymi drzwiami nieco otrzeźwiałaś i zaproponowałaś mi drinka… Ale, sorry! Nic z tego nie wyszło: w numerze hotelowym była tylko mineralka, a na recepcję żadne z nas zejść by chyba już nie zdołało… Obudziliśmy się, przed chwilą. I tyle.

W pokoju zapanowała przez chwilę konstruktywna cisza. Zza okna cichym łomotem dolatywały poranne odgłosy pracujących służb MPO.  W ciągu tych kilkudziesięciu sekund pozornego spokoju Janina myślała nad czymś intensywnie, by w końcu przemóc się i odezwać:

– Sten…

– Ja?

– Czy między nami…, tutaj, no wiesz, czy…?

– Pytasz o seks? czy uprawialiśmy?

– …

– Przestań!… Wszystko było pod kontrolą… Moją. Sten nigdy nie korzysta ze słabości kobiet.

Janina żywiołowo wstała z łózka, podeszła do siedzącego na końcu posłania Dablju Stentgrafta i złożyła na jego policzku słodki buziak.

– Dzięki, Sten!… A teraz, sorry! Muszę się pilnie zbierać. Jeszcze dziś po południu powinnam być w Warszawie!

 

 

Książę z bajki – lista rozdziałów

28 odpowiedzi na Rozdział 19 – Inspekcja

  1. Caterina pisze:

    No to Nina nieźle baluje w królewskim mieście Krakowie – szczęście, że z dżentelmenami w pełnym tego słowa znaczeniu, jakimi niewątpliwie są panowie Trazom i Stentgraft. A to, że dziewczyny (w tym Ninka) tracą na ich punkcie głowę wcale mnie nie dziwi. Moja przyjaciółka Carmen Muzicianu na ten przykład stała się po pamiętnym spływie kajakowym całkowicie monotematyczna 😉 Z powodów służbowych (Pan, Panie Babicki dobrze płaci, ale też wymaga – dzisiaj pracujemy pełną parą w Sztokholmie;)) nie mogłam być na jej wczorajszym koncercie w Paryżu, gdzie w Sali Pleyela oszałamiająco pięknie wykonała koncert d-moll op. 47 Sibeliusa (Orchestre de Paris dyrygował Daniel Harding, którego kontrakt w Paryżu rozpocznie się dopiero we wrześniu 2016, ale ponoć bardzo chciał wystąpić z Carmen ;)). Dzisiejszy „Le Figaro” (udało mi się go nabyć w Sztokholmie) donosi, że owacja na stojąco trwała prawie 10 minut (ten fragment tekstu mnie niezwykle ucieszył :)), a na bis Carmen zagrała „Souvenir de Posen” („Pamiątkę z Poznania”) Wieniawskiego (ten fragment natomiast trochę mnie „zmroził”, nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego ;)).
    Aż się boję, co będzie w Baden-Baden! 😉

    CF

    • Caterina pisze:

      Już miałam pisać maila do „Le Figaro” z zarzutem, że się pomylili – przecież mazurek „Souvenir de Posen” jest na skrzypce z towarzyszeniem fortepianu, gdy otrzymałam smsa od mojego dobrego paryskiego przyjaciela Jeana-Pierre’a d’Artigny (Pan go pamięta, Panie Babicki – to redaktor naczelny „Le Monde” i szlachetny człowiek, który dbał o mój image we francuskich mediach po tym, jak dałam kosza niejakiemu Armandowi-Sébastienowi Papillonowi, a ten w akcie zemsty rozpowszechniał zmyślone rewelacje na mój temat w prasie, radiu, telewizji i necie ;)). Monsieur d’Artigny wyraził w smsie nieukrywany żal, że nie było mnie wczoraj w Salle Pleyel, zwłaszcza, że grała tam moja najlepsza przyjaciółka. Odpisałam, że jestem teraz w Skandynawii i przy okazji dowiedziałam się od Jeana- Pierre’a (jest melomanem przez duże M), że to, co zagrała to faktycznie była „Pamiątka z Poznania”. Resztę układanki ułożyłam sobie sama – Carmen dokonała po prostu (jeszcze w Bukareszcie, zaraz po powrocie do domu znad Delty) transkrypcji partii fortepianu na orkiestrę. Była pewna, że będzie bisować i wszystko wcześniej ustaliła z maestro Hardingiem i orkiestrą.

      W Moskwie dwa miesiące temu na bis zagrała „Ciocârlia” – „Skowronka”: https://www.youtube.com/watch?v=b5Pn1X1_a64, no, ale to było jeszcze przed pamiętnym spływem 😉

      CF

      • Janusz N pisze:

        Nie mówiłem Ci tego wcześniej, Caterino, więc to, co teraz napiszę może być dla Ciebie ciekawe. 🙂
        Otóż trzy lata temu odwiedzając moją przyjaciółkę Gabriellę Cantalupi w jej rodzinnej posiadłości w Mediolanie miałem wielką przyjemność przez dwa długie wieczory przegawędzić z sędziwym już, ale wciąż pełnym wigoru maestro Claudio Abbado. Mistrz (prywatnie: mąż Gabrieli) przekonywał mnie, że współczesna sztuka dyrygentury wciąż reprezentowana przez takich mistrzów, jak: Giergiew, Hogwood i inni – coraz trudniej radzi sobie z presją publiczności, która na piedestale chce stawiać jedynie dyrygentów, a daleko za nimi ustawiać w różnych szeregach wirtuozów orkiestry. To jest niedobre – wyrażał troskę maestro. – Czyni się tym samym impuls dzielenia sztuki symfonicznej na mistrza i giermków. A tymczasem Orkiestra i Dyrygent to jedność. – Powtarzał. – Nie byłbym tym dzisiejszym kochanym przez publiczność Abbado, gdybym nie natrafiał na same doskonałe orkiestry i razem z nimi wspólnie i ciężkim kieratem nie powykuwał, nie wykreował dzieł. Cała nadzieja w młodzieży, – konkludował, – młodzieży dyrygenckiej, która ponownie powystawia na światła jupiterów tych, którzy są solą orkiestry: jej koncertmistrzów i wirtuozów. Bez ich zaangażowania, mistrzostwa, bez ich ciężkiej, wspólnej z dyrygentem pracy – sztukę symfoniczną czeka jałowy zawał.
        – I tutaj maestro otworzył rodzinny album i wskazał w nim na fotografię Daniela Hardinga. „To jeden z moich najzdolniejszych uczniów. On wpuści do sal koncertowych ozdrowieńczy powiew na miarę Kosmicznej Odysei… Chcę ufać, że nie zaprzepaści swej szansy… że nie rozproszy się na to, co w życiu mało ważne, nie zagubi się w ramionach pięknych fanek…”. 😉

        Pewno dziwisz się, droga Przyjaciółko, czemu Ci o tym piszę? Otóż przebywając niedawno w Sztokholmie spotkałem się z Danielem (jak pewno Ci wiadomo, od kilku lat jest członkiem The Royal Swedish Academy of Music, wcześniej – dyrygentem Swedish Radio Symphony Orchestra). Powspominaliśmy i porozmawialiśmy przy lampce białego wina nieodżalowanego „tatusia” Abbado… Pan Daniel – prywatnie impulsywny, rezolutny i bardzo przystojny mężczyzna – na przestrogę swego Mistrza o „gubieniu się w ramionach pięknych fanek” nieco, nomen omen, „pogubił się” w słowach i zaczął coś dukać o roli pięknych kobiet w przydawaniu wielkiej sztuce sensu i treści, ale i tak na koniec rozczulająco pogubił się już doszczętnie przyznając, że Carmen Muzicianu, o której grzmi bulwarowa prasa, jakoby jest najnowszą „zabaweczką brytyjskiego maestra” (a już szczególnie przoduje wtych rewelacjach niejaki Armand-Sébastien Papillon – nasz „miły” znajomy) to nawet nie epizod w jego prywatnym życiu, to zwykła przyjaciółka, pokrewna dusza, dzięki której radość wspólnego muzykowania nadaje jego pracy znamion kulturowej uniwersalności.
        Co miał Danielek na myśli? – przyznam – ja, Babicki – nie do końca rozumiem. Może zrozumiesz lepiej Ty, droga Przyjaciółko, gdy spotkamy się z nim podczas, tym razem, naszego wspólnego wypadu do Sztokholmu, do którego Maestro także wraca zaraz po paryskim koncercie? Zaskoczyło mnie jednak, że chciał się przede mną koniecznie z czegoś wytłumaczyć. Czyżby i w jego przypadku zafunkcjonowało tradycyjne porzekadło: „na złodzieju czapka gore??” 🙂

        Swoją droga, ta Twoja przeurocza przyjaciółka Carmen (przeurocza, to prawda! Wciąż pamiętam jej seksapil jakże pięknie uwypuklony, podkreślony kragłymi liniami podczas konkursu mokrego podkoszulka, który, Kati wygrałaś na Dunaju, ale sama przyznasz: tuż tuż, własnie przed nią) musi być z niej bardzo kochliwa panna. Szkoda byłoby więc mi Patryka, gdyby zawiązałaby sobie jego u palca, a potem przy najbliższej okazji podmieniła naszego Patrizio na kolejnego „Hardinga”… Musimy, Kati zadbać, aby tak sie nie stało!!

        ps
        Moją troskę dodatkowo podsycila relacja W. Stentgrafta… mam nadzieje, ze jeszcze nie jest za późno!!

        • Caterina pisze:

          Drogi Panie Babicki:), dziękuję Panu pięknie za podzielenie się tą przeciekawą historią 🙂 Naprawdę nie mam pojęcia co Maestro miał na myśli – obawiam się jednak, że to nie Maestro siedzi w głowie mojej szalonej przyjaciółki:) Proszę mi wierzyć – jest mi bardzo ciężko na sercu, ponieważ mam świadomość, że to ja przyczyniłam się do tego coup de foudre zapraszając „lwią część” ekipy z FPTB na spływ Deltą. Nie przewidziałam biegu wypadków – mea culpa!
          Nie powinnam upubliczniać smsów przyjaciółki, ale dla dobra wspólnej sprawy zrobię to w drodze absolutnego wyjątku – dostałam od niej niedawno smsa takiej treści: „Prinţul meu nu a venit nici pe un cal alb, nici cu Dacia Logan II, ci într-un caiac!” – „Mój książę nie przybył na białym koniu, ani Dacią Logan II, ale w kajaku!”.
          Sam Pan widzi, Szanowny Panie Babicki – mamy problem! 😉

          CF

        • Jean-Pierre d'Artigny, "Le Monde" Paris pisze:

          Cher Monsieur Babicki :),
          j’aurais une question très, très délicate à vous poser: mon nom est-il sur la liste des invités au banquet de Monsieur Trazom? J’aimerais tellement aller respirer l’air pur de la Forêt-Noire en compagnie de Catherine… Quand je lis ses commentaires sur votre site web, je reviens par la pensée aux moments inoubliables passés avec elle dans une maisonnette solitaire située à l’orée de la Forêt de Fontainebleau 🙂 Je me rappelle encore comme nous allions pêcher les écrevisses au torrent situé tout à côté! 😉

          Meilleures salutations,
          Jean-Pierre d’Artigny, Rédacteur en chef du „Monde”

          • Janusz N pisze:

            Cher Monsieur d’Artigny, ne vous inquiétez pas, s’il vous plaît. Je tiens à vous rassurer que mon ami Dr Trazom ce n’est pas un homme de petite habitude, de mesquin… Donc, autant que je sache je tiens à vous informer qu’il vous a personnellement ajouté à la liste des invités!

            Comme vous l’aurez deviné Monsieur d’Artigny, Dr Trazom a lu aussi tous les commentaires sur mon site web, mais je vous assure, qu’il n’était jamais jaloux de votre relation avec Caterina (un peu contrairement à moi 🙂 Mais, je suis guidé par le principe que la mesure d’amitié c’est d’aimer sans mesure! Cette règle j’applique à vous, 'mi amigo’! 🙂 )

            En bref: je serai très heureux de vous rencontrer au banquet. Il sera alors le bon moment pour nous agréablement de parler, par exemple, de «notre» charmante Caterina. Qui elle admire plus? Qui elle aime plus? Vous, ou moi?…
            Ne vous inquiétez pas s’il vous plaît. De ma coté bien sûr, ce n’était qu’une blague! Entre tous les hommes dans le monde Caterina vous adore tout simplement plus! (à l’exception de leur mari – Thomas, naturellement). C’est une évidence absolue! Et moi… je ne peux que vous envier 😉

            Cordialement!

            Janusz Babicki
            L’actionnaire principal de FPTB;
            Président de l’association des médias du monde entier.

            • Armand-Sébastien Papillon, Maire de Saint-Tropez pisze:

              Messieurs, je n’aime pas marcher sur les plates-bandes des autres, mais permettez-moi de vous dire ce que je pense de votre „amitié” avec CF: Comment vous conduisez-vous?! À quoi cela ressemble que vous brûlez d’amour pour une femme mariée et ne cachez point vos sentiments?! Vous préféreriez que je n’en parle pas. Sûr, il n’y a que la vérité qui blesse, mais cette fois-ci la mesure est comble – il faut que vous soyez punis!

              Nous devrions, sans hésiter, mettre les „Don Juans” au pilori de l’opinion publique. Il faut au plus vite mettre fin au libertinage qui se répand de plus en plus dans notre société!

              Armand-Sébastien Papillon, Maire de Saint-Tropez

              • Janusz N pisze:

                Monsieur,
                Le silence est l’expression la plus parfaite de la pénitence. Dommage, qu’en publiant de vos pensées moralisatrices sur ma site web vous avez oublié de regarder vous-même sous votre col.
                Et cette brève conclusion laissez-moi s’il vous plaît finir mon commentaire.

                Ps
                Au fait, cela ne m’étonnerait que vous avez monsieur tres faible sentiment de goguette. Soyez prudent, parce que cette maladie est difficile à guérir.

                Janusz Babicki
                L’actionnaire principal de FPTB;
                Président de l’association des médias du monde entier.

  2. W. Stentgraft pisze:

    Kaaarniaczek 😉 Haha, pozdrawiamy z B-B! Balujemy z ekipą w najlepsze – trzeba przyznać, że Patrizio potrafi zorganizować niezapomnianą imprezę 😉 Bankiet udał się znakomicie, było klasycznie (P. nie potrafi przy takich okazjach zrezygnować z Mozarta i Chopina – sam grał na białym steinway’u jakieś nokturny – z dedykacją dla ***), latynoamerykańsko, a nawet z nutą cygańsko-rumuńską (pierwszy raz usłyszałem pochodzące stamtąd manele – tańczy się przy tym lepiej niż przy naszym disco-polo;)). Zresztą! – Monsieur Babicki, jak widziałem przed momentem, wstawia na fejsbuka obszerną fotorelację, którą pewnie okrasza już lajkowanym przez swoich fanów komentarzem 😉

    Przy okazji – wiem, Patrizio, że czasem podczytujesz www Babickiego 😉 Zatem – proszę, odbierz wreszcie swojego HTC – obiecałeś Nince jakiś prezent (ponoć coś w różowym flakoniku) – dziewczyna siedzi ze mną i resztą doktorskiej ekipy i, powiem Ci, z lekka się niepokoi, bo chyba z 3 godziny temu straciliśmy z Tobą kontakt. Byliśmy nawet na kręgielni (gdzie przebywasz godzinami – wzorem tego Twojego Mo***ta!) – podobno wyszedłeś stamtąd z jakimiś gośćmi ze Szwecji i wysoką brunetką – tą, która grała opracowanie „Souvenir de Posen” w czasie bankietu (i bisowała „Skowronkiem” Enescu – na Twoje życzenie, boss…). Uważaj, coś mi się wydaje, że nieźle zakręciłeś jej w głowie!

    • Janusz N pisze:

      Szanowny Panie,

      Nawał wydarzeń, liczni goście, obowiązki wobec prasy, czytelników ale także pełnione przeze mnie honory konferansjera Uroczystości – słowem: cały ten zgiełk, który towarzyszył hucznemu spotkaniu i bankietowi w Baden-Baden nie był niestety dobrą okazją do osobistego spotkania się z Panem i złożenia podziękowań. Dlatego teraz, korzystając z obecności Pana na moim blogu, chciałem w moim imieniu, ale także w imieniu mojej małżonki bardzo podziękować za troskę i opiekę, której udzielił Pan naszej córce Janinie podczas jej niedawnego pobytu w Krakowie.
      Swoją postawą udowodnił Pan, że tradycyjny polski szacunek, który nie tylko młodzi panowie zawsze okazywali wobec dam – w narodzie wciąż żyje i ma się dobrze.

      Drogi Panie, gdy będzie pan przebywał w Pradze serdecznie zapraszamy w gościnę! Wyrażam także przekonanie, że znajomość, którą zawarł Pan z moją pasierbicą zarówno dla Pana jak i dla niej samej przerodzi się w cenną i wartościową relację.

      Z wyrazami szacunku
      Janusz Babicki

      • W. Stentgraft pisze:

        Szanowny Panie Januszu, dziękuję za wyrazu szacunku! Cóż mogę powiedzieć – tradycja imienia poniekąd zobowiązuje 😉 Pańska pasierbica jest niezwykle sympatyczną i serdeczną dziewczyną, choć jednocześnie zauważyłem, że coś leży jej na sercu. Co dokładnie – tego nie wiem… (choć znam pewnego doktorka, który ze swymi wrodzonymi umiejętnościami wywiadowczymi – w anamnezie nie ma sobie równych od czasów studenckich – mógł się w międzyczasie tego i owego dowiedzieć ;)).

        Zaręczam Panu i Pani Rince – jeszcze raz gratuluję pociech! – że Nina zawsze może liczyć na mnie i na moją Asiunię! Mogę w zaufaniu zdradzić, że i Patrizio jest nią prawdziwie urzeczony – zwłaszcza na parkiecie, przy dźwiękach salsy i rumby. Za zaproszenie do Pragi bardzo dziękuję – Trazom będzie tam w najbliższych dniach w sprawach, jak to ujął „cito-zawodowych” i zamierzam mu towarzyszyć 😉

        WS

    • Caterina pisze:

      Drogi Panie Wacławie :), naprawdę nie wiem, czemu nie wspomina Pan o tym, że jest Pan znakomitym klarnecistą amatorem i to właśnie z Pana znamienitym udziałem zabrzmiało w Baden-Baden „Das Kegelstatt-Trio” KV 498 (z transkrypcja partii altówki na skrzypce) – nasz Trazom zasiadł za swoim białym Steinway’em, Carmen wyjęła z futerału swojego Stradivariusa z 1709 roku, wypożyczonego jej dzięki uprzejmości The Romania Council for the Arts ;), a Pan, Panie Wacławie wziął do rąk klarnet 🙂 Ja z kolei (razem z Niną:)) byłam w swoim zywiole w tanecznej części tej wspaniałej imprezy – przyszłam w Louboutinach, ale przyniosłam ze sobą także buty do tańca towarzyskiego marki Grishko, a dokładnie ten model https://www.grishko.com/products/ballroom/#03365MissMississippi , który notabene świetnie pasował do mojej malinowej, princessowej sukienki 😉
      Za najlepszego partnera tanecznego bankietu w Baden-Baden uważam oczywiście mojego ukochanego Thomasa :*, ale – uwaga – na drugim miejscu uplasowałabym ex aequo w kolejności alfabetycznej: Pana Babickiego, Pana, Panie Stentgraft i Pana Trazoma!

      CF

      • W. Stentgraft pisze:

        Madame C., poznanie Pani w B-B było dla mnie wielkim zaszczytem! Wyglądała Pani olśniewająco (Trazom twierdzi, że Pani tak zawsze…) – widziałem, jak wielu dżentelmenów chciało zatańczyć z Panią choćby krótkiego fokstrota. Tym bardziej zatem doceniam, że poświęciła mi Pani na parkiecie co najmniej dwa kwadranse – w tym czasie nasze drugie połówki również bawiły się w najlepsze… Na powyższy komplement zaś z pewnością nie zasługuję 😉

        Nie wspomniała Pani, że owego bezcennego Stradivariusa Carmen wzięła do ręki i Pani – transkrypcja „Wokalizy” Rachmaninowa, jaką przypomniała sobie Pani na prędce, zabrzmiała – przy akompaniamencie białego Steinway’a – nieziemsko… Ktoś mnie ostrzegał, że potrafi Pani rzucać urok, smile 😉

        Proszę pozdrowić Thomasa, z którym, jak się okazało, znamy się z czasów stażów w Niemczech 😉

    • Trazom pisze:

      Stencik, szukałeś po prostu nie tam gdzie trzeba… 😉 Jeszcze raz sorry za komórkę – dopiero dziś rano zauważyłem, że zawieruszyłem ją pod klapą białego Steinway’a (jeszcze chwila, a spreparowałbym go wzorem Cage’a ;)). Oficjalnie muszę też zakomunikować wszem i wobec – byłeś wczoraj znakomitym Stadlerem (haha, kto by pomyślał)! Klarnecista pierwsza klasa – szacunek, Stary!

      Przy okazji – widziałem, Kate, że nasz przyjaciel JB wyraźnie przestrzega mnie przed znajomością z Twoją przyjaciółką Carmen… Daniela znam od lat (uważam go za świetnego dyrygenta – jest miłośnikiem M&M&M – Mahlera, Mozarta i … trzeciego M domyślisz się sama, français ;)), wspominał mi parę razy o utalentowanej skrzypaczce, zawsze przedstawiając ją w pozytywnym świetle. Kto wie, czy nie był nią nawet zauroczony (o co nietrudno). Myślę, że przy najbliższym spotkaniu rozmówimy się na ten temat – któż od Ciebie wie więcej o Carmen (btw, nigdy nie przepadałem za tą operą…) 😉 Aaa, mam już prezent na Twoje urodziny – odśwież stare nuty!

      Bankiet udał się znakomicie – wszystko to zasługa moich wspaniałych gości! Noch einmal: dzięki za towarzystwo i Wasze występy, które śmiało umieściłoby na jakiejś składance Deutsche Grammophone 😉

      PT

      • Caterina pisze:

        Zagram va banque: Messiaen!
        Drogi Panie Doktorze Patryku :), to był po prostu bankiet wszechczasów. A jedzenie i trunki (germanizm!;)) były megawyśmienite – zarówno te okcydentalne ;), jak i te orientalne 🙂 (te drugie przysmaki znikały ze stołów najszybciej:)).
        Ja przed Carmen nie będę Pana ostrzegać;), bo – jak sam Pan się przekonał – miło na nią spojrzeć i jej posłuchać 😉 W miłości jest wierna, szalona i romantyczna (co widać nawet we fragmencie smsa, który upubliczniłam w komentarzu skierowanym do Pana Babickiego – trochę nielojalnie wobec przyjaciółki, przyznaję;)). Pana przyjaciel Wacław Stentgraft (pozdrowienia dla niego – cha-cha-czuje wybornie! ;)) napisał szczerą prawdę: „Nieźle zakręcił jej Pan w głowie”, a to, co zrobi Pan z tym uczuciem, to będzie tylko i wyłącznie Pana decyzja. Wszyscy przecież wiemy, że
        „L’amour est un oiseau rebelle
        Que nul ne peut apprivoiser,
        Et c’est bien en vain qu’on l’appelle,
        S’il lui convient de refuser.
        Rien n’y fait, menace ou prière;
        L’un parle bien, l’autre se tait,
        Et c’est l’autre que je préfère;
        Il n’a rien dit mais il me plaît.” 😉

        À propos – Pan, Drogi Panie Trazom 🙂 zawieruszył smartfona, a ja zgubiłam w ferworze salsy jeden kolczyk – srebrny, w kształcie ósemki (nuty ;)).
        Gdyby Pan go gdzieś znalazł – może nawet leży pod Steinway’em (& Synami ;)), niech mi go Pan proszę prześle pocztą 😉 Z góry dziękuję! 🙂

        CF

        • Janusz N pisze:

          Droga Przyjaciółko, Twój kolczyk „się znalazł” i, bynajmniej, nie pod fortepianem, ani w ogóle nie na sali, nie na parkiecie… Wszystko więc wskazuje, ze nieprawdziwym było Twe przypuszczenie o zgubie w ferworze salsy. Ponieważ piszę na public, rozumiesz przeto, że okoliczności odnalezienia wolałbym zostawić dla siebie..

          ps
          szykuj się, droga Caterino, na fanta…

          • Caterina pisze:

            No to ładnie 😉
            Nie ukrywam, Panie Babicki :), że chciałabym odzyskać moją błyskotkę 😉 – te piękne kolczyki to był prezent od Jeana-Pierre’a d’Artigny (Thomasowi powiedziałam, że od mojej przyjaciółki Carmen, w co – zważywszy na ich kształt – łatwo uwierzył ;)). No ale przecież to tylko kolczyki – na wspólny wieczór w Operze Paryskiej i kolację (ze śniadaniem ;)) już nie dam się więcej panu d’Artigny zaprosić! 🙂

            CF

          • Caterina pisze:

            Hehe, może lepiej sama złożę Panu, Szanowny Panie Babicki kilka ofert, a Pan sam wybierze, za co zwróci mi Pan ten zgubiony kolczyk ;).
            Oto moje propozycje:

            1) kurs „Co Twój kot chce Ci powiedzieć – rozszyfruj język ciała Twojego mruczadełka” 😉
            2) przejazd ze mną w roli kierowcy/pasażera moją Dacią Logan II Szosą Transfogaraską przecinającą tzw. „Transylwańskie Alpy” 😉
            3) „Don GiovannI’ w La Scali w doborowym 8-osobowym towarzystwie (w roli widzów, nie śpiewaków), tj. Pan, Panie Babicki, Doktor Trazom, Bartus i ja & our loved ones (myślę, że Chłopaki przyklasną temu projektowi) 😉
            4) nie zapłaci mi Pan (horrendalnie wysokiej ;)) pensji za lipiec, ale biżu wróci jednak do swojej uroczej właścicielki 😉

            CF

            • Janusz N pisze:

              Droga Przyjaciółko… marne te Twoje fanty. Bardzo marne. Już spieszę wyjasnić (od końca), czemu?…

              Pensja za lipiec? Dobre sobie… Przecież od lat pobierasz ją, Pani, z mego konta sama, i czynisz to z góry. Ja już nawet straciłem rachubę, na ile mnie miesiąc w miesiąc skubiesz, i za co?…

              Doborowe towarzystwo? – Takie najlepiej sprawdza sie przy barze i bynajmniej bez współudziału „loved ones”… Ale, ok! jeśli już La Scala – to z jakiej racji mieliby także korzystać z MEGO fantu obiboki? 🙂 (chłopaki sorry, za epitet, ale przeciez wiem, że wybaczycie! ). Po La Scali – koniecznie kolacja u Gerriniego (może być łączona ze śniadaniem)

              Przejazd jako pasażer? – o nie! nie przy takim kierowcy!! Jesli już – to: primo – ty, Pani, jako pasażerka, (koniecznie w kusej spódniczce! tej bordowej, pamiętasz…); duo – podczas trasy obowiazkowe przerwy na romantyczne noclegi w kilku przydroznych hotelach, w którzych czekać będą stosowne atrakcje… (Jakby co: dopuszczam wersję ograniczoną tylko do początku trasy, za to z właściwym standardem apartamentu, w którym spędzimy romantyczną kolacją, połaczona z upojnym rozleniwiajacym sniadaniem)

              I wreszcie koci kurs…
              No to już chyba afront! Przeciez wiesz, Pani, że sam wydałem kilka kocich poradników. Są bestsellerami wielu światowych sieci wydawniczych!

              Oj, drogi Jean-Pierre d’Artigny, drogi Przyjacielu… świetnie rozumiem Twoje rozterki, z których mi się zwierzałes, po gorącym spotkaniu z żywiołem Cateriny w przerwie bankietu…
              Przyjacielu! – Ja tak mam z nią na co dzień!!

        • Trazom pisze:

          Dr Kate, proszę się nie martwić – ósemkę bez pięciolinii znalazłem pod SYNAMI właśnie (między struną fis” a g”, no subtext ;)) i wysłałem kurierem na podmonachijski adres. Cacuszko znalezione przez Janusza, śmiem twierdzić, nie należy ani do Ciebie, ani do uroczej Rinki, lecz do jednej z… Eh, obydwoje możemy jedynie przypuszczać, kto kryje się za tym wielokropkiem!

          C, J, nasze obyczajowe perypetie pisane 'für 6 Hände’ mają szanse przejść do e-legendy 😉

          • Caterina pisze:

            Drogi Panie Doktorze Patryku :), bardzo Panu dziękuję! Wiedziałam, że to gdzieś w pobliżu Pana skrzydła (Flügel – Pan wie, o co cho w tym żarcie ;)) zgubiłam moją srebrną ósemkę (nie zęba, naturalnie xD!).
            Pan pamięta przecież, że – gdy reszta towarzystwa słuchała śpiewu słowika na zewnątrz – my zostaliśmy w sali bankietowej i śpiewaliśmy we dwoje „Krung Thep Maha Nakhon”/”กรุงเทพมหานคร” z Pana akompaniamentem! 🙂
            Powiem szczerze, że był to dla mnie jeden z highlightów tego nieziemskiego bankietu! 🙂

            A jeśli chodzi o legendę – moja Carmen marzy o zagraniu „Legendy” op. 17 właśnie z Panem za klawiaturą 🙂 Zapowiedziała też szumnie, że nagra z Panem klip promocyjny dla Poznania milion razy lepszy od tego: https://www.youtube.com/watch?v=5fvIMF6mr2s

            Januszu :), Pat 🙂 – inspirujecie! 🙂

            Dr CF

            • Janusz N pisze:

              A cóż dopiero powiedzieć mam ja, po tak pysznych Waszych lekcjach inspiracji? 🙂 One są dla mnie jak kolorowe bąbelki: każdy o słonecznej urodzie i niepowtarzalny. Wystarczy spisać – a kolejny rozdziałek ready. 🙂

              Pat, Kati – gdy będę wydawał moją powieść upomnijcie sie o apanaże. 🙂

              • Caterina pisze:

                Januszu :), przede wszystkim zrobimy Ci nalot po autografy na Twoje Stare Babice! 🙂

                Monsieur le Docteur, to prawda, śpiewał (i grał) Pan tak pięknie, że nie potrzebowałam tego słowika za oknem („Nachtigall” w staro-wysoko-niemieckim brzmiał „nahtagala”, tj. „nocna śpiewaczka”; chociaż – jak wiemy – śpiewają tylko samczyki;)) – to Pan był moim słowikiem (notabene, poznańskim :))!
                Chciał mnie Pan jeszcze nauczyć choć jednej laotańskiej pieśni ludowej, ale przerwaliśmy nasze duettotrele, gdy wszyscy wrócili do sali po tym, jak gromko zaśpiewaliśmy końcowe มีชัย ชโย [mi-chai-chai-yo] 🙂

                CF

                Dziś już więcej nie szaleję z inwencją ;), ale nie ma jeszcze godziny 17.00, więc publikuję mój koment.

            • Trazom pisze:

              Frau Doktor Fille, jako pasjonatka geografii i multilingwistka wiesz zapewne, że pełna nazwa Bangkoku jest bodaj najdłuższą spośród wszystkich stolic (ha, w końcu ją przyswoiłem ;)).

              Mnie bardziej podobały się nasze improwizowane wariacje (Ty skrzypce + sopran, ja fortepian + baryton ;)) nt. mocno zeuropeizowanej wersji hymnu „ประเทศไทยรวมเลือดเนื้อชาติเชื้อไทย…”. Zdecydowanie nie powstydziłby się ich rosyjski autor tej melodii 😉 Swoją drogą, muszę Ci, Januszku, pozazdrościć niezłej francuszczyzny (goście z FR byli Tobą zachwyceni) – nie dziwi zupełnie, że Twoje interesy nad Sekwaną wprost kwitną (CF u boku i sukces gwarantowany nawet na stepach Akermanu) 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *